Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-03-2016, 19:10   #8
malahaj
 
malahaj's Avatar
 
Reputacja: 1 malahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputacjęmalahaj ma wspaniałą reputację
Planeta 3XP45SE7, układ Kara Turr, w przestrzeni Konfederacji

Prom towarowy ociężale podniósł się z wyrąbanego w dżungli lądowiska i dymiąc czarno z silników ruszył w podróż na orbitę. Na lądowisku został tylko mały ściągacz pasażerski, pomalowany w fantazyjne kolory. Pojazd stworzony dla młodych, rozkapryszonych dzieci bogatych rodziców nijak nie pasował do tego miejsca. Lądowisko położne było na szczycie wzgórza, które oczyszczano z dżungli najpewniej ogniem z orbity, bo wszędzie było widać ślady spalenizny. Stało tu nieskładnie kilka starych, rozsypujących się baraków i paręnaście chwiejnych konstrukcji z lokalnego drewna. Wszytko ogrodzone było płotem z drutu kolczastego pod napięciem. Ot konieczność w miejscu, w którym prawie wszystko, co żyje chciało człowieka zabić a nawet zacząć trawić, zanim jeszcze umrze na dobre. Tuż za bramą do tej dziury, szumnie nazywaną "stolicą" planety, stał rozłożony dziwny, szpiczasty namiot.

Przed wejściem, oparty o ścianę siedział wysoki, słusznie zbudowany mężczyzna. Ubrany tylko w bojowe spodnie i buty, przekręcał właśnie jakieś zwierze nadziane na patyk i zawieszone nad ogniskiem. W jego kierunku skierował swe kroki właściciel ścigacza. Nienagannie skrojony garnitur, błyszczące buty, starannie ułożona fryzura i olśniewające bielą zęby, pasowały do tego miejsca równie dobrze jak jego pojazd. Jedyne, co psuło ten wizerunek, to kabura z najnowszym modelem laserowego pistoletu u boku. Mężczyzna nie wydawał się być jednak tym przejęty.

- Johny, stary przyjacielu! Wreszcie się spotykamy! -
- Witaj Justin. - głos siedzącego mężczyzny był niski i dudniący. Podniósł się na przywitanie swego "gościa" i podał mu dłoń, odkładając na bok trzymany wcześniej nóż, którym odkrawał kawałki posiłku.


- Towar właśnie jest w drodze na mój statek. Dostanę za niego ładną sumkę. A to twoje wynagrodzenie. -
Indianin złapał rzucone mu kredyty i schował do kieszeni.
- Dobrze. Wypijmy za to. -
Zniknął na chwile w namiocie, aby zaraz wrócić z dwoma stalowymi kubkami i baniakiem jakiegoś brudnawego w kolorze płynu. Rozlał go od razu do kubków i podał jeden swemu gościowy.
- Za udane polowanie. Oby duchy zawsze były nam przychylne. -
- Tak, tak, oby... -
Mężczyzna w garniturze spojrzał podejrzliwie na lepki płyn w brudnym kubku, ale widząc, że Indianin oczekuje na niego z toastem niechętnie wlał do gardła zawartość. Or razu też zaczął krztusić się i kaszleć, nie mogą złapać oddechu.
- Co to było do cholery, kwas akumulatorowy! -
- Stary przepis mego ludu. Nie dla białych, wybacz. -
- Taaa... Kurwa, Johny, jak Ty to robisz? Ta cholerna planeta to w całości zatruta, pełna najgorszych drapieżników dżungla. Tu nawet większość roślin chce człowieka zeżreć żywcem i praktycznie nic nie nadaje się do zjedzenia a Ty polazłeś tam, praktycznie bez żadnego sprzętu i ludzi. -
- Duchy tego miejsca są silne. Musiałem je poznać i przekupić, ale w końcu dały mi to, czego było mi potrzeba. -
- Jeśli tak uważasz. No, ale ten Czerwony Szablokot, to jest naprawdę coś! Szczerze mówiąc, nie sadziłem, że Ci się uda. Do tej pory widziałem tylko wypchanego w jakimś muzeum, a tak to tylko projekcje i to niedokładne. Kilku twoich poprzedników skończyło w jego żołądkach. Jak udało Ci się go złapać żywcem? -
- To był godny przeciwnik. Jego duch był bardzo silny. Musiałem go przekonać, aby zgodził się ze mną pójść. On wie, że ma przed sobą coś do zrobienia. -
- No w rzeczy samej. Jak tylko skończy się nanotresura, to będzie kroczył dumnie na smyczy, przy zgrabnych nóżkach swej Pani, aby mogła puszyć się nim na salonach. -
- Czas pokaże. -
- Taaa... To gdzie teraz? Bo chyba najwyższy czas na opuszczenie tej dziury. -
- Już prawie. Mam tu jeszcze jedno zlecenie, ale ono jest już praktycznie ukończone. -
- Co? A co tu może być poza tymi szablokotami a nie sadzę, aby ktoś poza mną, Ci za nie zapłacił. -
- Teraz nie poluje na drapieżnika, tylko padlinożerce. Jest obślizgły i podły, ale sprytny. No i dobrze za niego płacą... -
- Co? Hmmm... Nie kojarzę aby żyło tu coś takiego. Jesteś pewny, że tu go znajdziesz? -
- Nie będę musiał szukać. Duchy powiedziały, że sam do mnie przyjdzie. I tak się stało. -
- Co?! Co ty znowu bredzisz? Co do Ciebie przyszło? Na co Ty masz to zlecenie Johny? -

Indianin, do tej pory krzątający się koło namiotu, teraz znów usiadł przy ognisku, opierając się plecami o ścianę.
- Na Ciebie Justin. Mam zlecanie na Ciebie. -
Mężczyzna w garniturze przez chwile nic nie mówił, stojąc tylko z otwartymi ustami, zaraz jednak odsuną się kilka kroków w tył, kładąc dłoń na broni. Indianin jednaj nawet się nie poruszył, spoglądaj na niego obojętnie.
- Co Ty gadasz Johny? Przecież nie chcesz mnie zabić, prawda? Tak tylko gadasz, jak to Ty. Nie możesz mnie zabić! Mam broń, a Ty... -
- Tak w zasadzie, to już Cie zabiłem Justin. -
Uśmiech znikł z twarzy mężczyzny, kiedy upadł na jedno kolano. Mięśnie odminowały mu posłuszeństwa. Chciał wyciągnąć pistolet, ale nie miał już siły. Widok rozmywał mu się przed oczami.
- Kurwa Johny, proszę. Pamiętasz, co mówiłaś jak się poznaliśmy? Pamiętasz? -
- Tak, pamiętam. -
- Mówiłeś, że Ja nie będę siódmy. Że ma pewno nie będę siódmy. Johny, nie... Ja... -

Indianin obojętnie patrzył jak ubrany w garnitur mężczyzna pada na ziemie, wstrząsają nim przedśmiertne konwulsje a w końcu z ust idzie mu biała piana i umiera. Po chwili wstał, nalał sobie jeszcze raz brudnego płynu z baniaka i łyknął na raz całą porcje. Podszedł do trupa i szturchnął go lekko nogą dla pewności.

- Wiesz Justin, jak to jest. Nie każdy jest godny, aby go wliczyć. -

*****

Johny siedział na swoim miejscu w ładowni promu, obojętnie przyglądając się pasażerom. Ubrany w bojowe spodnie i buty, przy psie miał kaburę z pistoletem kinetycznym i pochwę na słusznych rozmiarów nóż bojowy, którym bawił się od czasu do czasu, skutecznie zniechęcaj wszystkich do rozmowy. Na goły tors narzuconą miał kamizelkę ochronną. Pod nogami spoczywał mu spory plecak, z którego wyraźnie wyróżniał się kształt karabinu kinetycznego. Czas umilał sobie czytając gazetę, którą kupił jeszcze na stacji. Pisali tam o wypadku na Kapitolu Sojuszu Solarnego. Ponoć jakieś bogatej szlachciance uciekło dzikie zwierze, pożarło ją i kilku jej przyjaciół, a teraz poluje w mieście na ludzi. Władze szukają teraz drapieżnika, jednocześnie prowadząc śledztwo w sprawie nielegalnego posiadania niebezpiecznych i chronionych prawem gatunków.


Johny uśmiechnął się tylko i spojrzał przez okno kiedy promem zaczęło rzucać i trząść. Obok niego siedział jakiś przestraszony typek w ubraniu wskazującym na duchownego. Po kolejnym wstrząsie i ostrzeżeniu pilota, paniczne złapał Indianina za ramię. Johny spojrzał na niego obojętnie.

- Uspokój się. Nie masz się czym martwić. -
- T-t-t-tak myślisz? Cze-e-e-e-emu? -
- To dobry dzień na śmierć. -
 
malahaj jest offline