Pilot zdążył zareagować. Szarpnął za drążek sterowniczy aż zawyły stabilizatory. I wtedy pocisk eksplodował. Prawdopodobnie gdzieś przed kokpitem. Huk był ogłuszający, promem wstrząsnęło, jakby uderzyło w niego całe stado nosorożców, wielu pasażerów nie zdążyło zareagować i spadło z impetem z foteli, bagaże trzasnęły o ściany i pechowych sąsiadów. Niektóre z nich rozerwały się, bądź były akurat otwarte. Z torb misjonarzy z łomotem wyleciało kilka sztuk karabinów szturmowych w towarzystwie sporej garści granatów. Wszyscy zobaczyli przed sobą oślepiające światło, a potem burzę ognia, która uderzyła w przednią szybę pilotki pchając przed sobą falę ze skruszonego szkła.
Przez jedno uderzenie serca wydawali się dziwnie bezwładni, a potem statek runął w dół, pęd wepchnął ich w oparcia, ciężkie bagaże i ich porozrzucana zawartość również poddały się sile, uderzając z hukiem w tylną ścianę ładowni. Przez opary dymu i strzelające z podzespołów kokpitu iskry zobaczyli zakrwawioną głowę pilota. Był nieprzytomny, może martwy, zwisał bezwładnie na przyrządach sterowniczych, które nadal wydawały się być z grubsza w jednym kawałku.
Johny gdzieś w tym chaosie uchwycił twarz swojego rozmówcy-misjonarza, był blady jak ściana, jego spodnie zdobiła szeroka mokra plama, patrzył się na Indianina, jakby ten był samą Śmiercią, która tego dnia przybyła, by porwać go do siebie. |