| W porównaniu z Damarą, w Granicznych Księstwach spiekota była wręcz zadziwiająca. Zwłaszcza w miastach. Powietrze wydawało się łamać i falować.
Adramelekh, syn Alastora, potarł łysą, lśniącą od kropelek czaszkę. Pot miał spory problem by w ogóle przecisnąć się przez jego skórę, grubą i twardą niczym rzemień. Nie tylko to wyróżniało chłopaka wśród mieszkańców południa Faerunu.
Miast paznokci miał on pazury - krótkie, grube, u dłoni przypominających wielkością łopaty. To ostatnie nie dziwiło, bowiem młodzieniec więcej niż o głowę przerastał dowolnego Południowca, mierząc grubo ponad siedem stóp wzrostu i z ekwipunkiem łatwo sięgając trzech cetnarów wagi. Trzech, nawet mimo tego że daleka wędrówka sprawiła iż coraz ściślej pasem musiał się okręcać. Szeroki w barach a wąski w biodrach, chroniony niedopasowaną kolekcją kolczej zbroi, karwaszy i dodatkowych fragmentów pancerza, objuczony na podobieństwo muła ciężkim plecakiem, z rękojeścią wielkiego miecza wyrastającą zza pleców, żółtymi, jarzącymi się ślepiami gapił się akurat na nader spektakularną budowlę. - Herregud... - podniósł poznaczoną tatuażem rękę do oczu by osłonić je przed słońcem i lepiej przyjrzeć się świątyni Lathandera. Kościół był piękny i to że funkcję obronną spełniał jedynie w minimalnym stopniu nie miało większego znaczenia. Sycił oczy tym pięknem, rad oglądać budowlę przy której konstruowaniu postawiono na coś innego niż zwyczajowo w jego rodzinnych stronach. Taka zmiana była odświeżająca.
Z żalem odwrócił wzrok od świątyni, karbując sobie w pamięci by przy okazji obejrzeć jak wschód słońca rozpala wspaniały okienny witraż. Ale nie przybył do Thur w poszukiwaniu wrażeń turystycznych. Rozejrzał się, marszcząc nos i mrużąc oczy od słońca.
Od portu woniało konkretnie i intensywnie, dokładając swoisty zapaszek do smrodu otulającego każde ludzkie (i większość nieludzkich) siedliszcze. Traf chciał że do Thur dotarł lądem, z porośniętego trawami Shaar i teraz jego nozdrza zwęziły się raz i drugi gdy znowu poczuł tę woń. Ale nie zwracał uwagi na drobną niedogodność. Był to zapach szansy, może nawet intratnej szansy, jeśli wierzyć papierzysku które trzymał w poznaczonych bliznami i brudem palcach. Może nawet uda mu się dokupić coś z potrzebnych mu rzeczy! Po ucieczce - niemal tak jak stał, pozbawiony nawet porządnego pancerza który zdarł z siebie w gorączce - jego ekwipunek był kolekcją iście przypadkowych rupieci, a już zbroja...! Pożalcie się bogowie!
Warknął, zapominając się na chwilę. Zmełł w ustach potok szorstkich, zgrzytliwych, a jednocześnie dziwnie melodyjnych słów, nabrzmiałych nienawiścią i żądzą mordu. Poruszył głową na boki, rozluźniając zesztywniałe naraz mięśnie karku. - Czas coś zjeść - powiedział już spokojniej i potarł brzuch. Miał wrażenie że zamiast żołądka ma tam hutniczy piec i tak samo właśnie potrzebuje paliwa.
Wyciągnął nogi, szukając owego “Czerwonego kocura” tak nęcąco reklamowanym w ogłoszeniu, rozglądając się bacznie, rozpytując raz i drugi o drogę, zerkając za dziewczętami i towarami - zwłaszcza zaś tęsknie za dobrą bronią i zbrojami. Pot spływał mu po plecach gdy w końcu stanął przed karczmą.
Jakiś otrok kręcił się koło pięknego, karego rumaka, ewidentnie kombinując jak go tu zwędzić bez zwrócenia uwagi i szkody dla własnej skóry. Adramelekh życzył mu w duchu powodzenia, bowiem w czasie ucieczki nauczył się doceniać osoby obrotne, przedsiębiorcze i nie bojące się ryzyka. Nie zwracając więcej uwagi na chłopca zrzucił plecak i zanurzył dłonie w korycie. Obmył twarz, obmył ręce, spryskał głowę pozwalając by woda ochłodziła mu rozpaloną skórę. Do tego czasu pustka w brzuchu zamieniła się w żrący kwas, w ostrze przeszywające mu wnętrzności. Z plecakiem w ręku wszedł do środka, skłaniając głowę pod nadprożem. Jedną ze zgryzot związanych z ucieczką z rodzinnych stron było to że zdawało się że wszędzie budują jak dla krasnoludków… - Jadło poproszę - uśmiechnął się do służki, niespecjalnie zwracając uwagę na urodę - żenić się na razie nie zamiarował - za to żywotnie zainteresowany napełnieniem kałduna. Że zaś miasto było portowe to i ryb, i krabów zamówił całą górę, do tego pieczywa i piwa, jeśli w tym barbarzyńskim kraju takie serwują zamiast tych słodkich siuśków które tubylcy tutaj pijają. Pancerzyki krabów trzaskały i pękały w potężnych dłoniach i szczękach Damarczyka, pryskały sosem i tłuszczem z mięsa, pochłanianego na przemian z rybami i chlebem. Napychając się w tempie przemysłowym przyglądał się nienachalnie zebranym fosforyzującymi ślepiami, z mieczem na podorędziu, plecakiem u nogi i plecami opartymi o ścianę. Gdy skończył westchnął z lubością i dłonie wytarł, po czym znowu przywołał służkę. - Z kim mam rozmawiać o tymże wezwaniu? - zagadnął uprzejmie, wskazując papier wyciągnięty z przepastnego plecaka...
__________________ Why Do We Fall? So We Can Rise |