Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-04-2016, 12:21   #137
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

Mikołaj i Connor


Ruszyli w stronę, gdzie uderzyły pioruny. Las wokół nich stał się dziwnie cichy i chociaż wiatr wiał jeszcze, a burza nie chciała ustąpić to jednak oni poruszali się jakby w jakimś odrzeczywistnionym miejscu.

Im bliżej miejsca, które przyciągało błyskawice byli, tym wyraźniej czuli charakterystyczny zapach ozonu w powietrzu. I czegoś jeszcze. Jakaś słodkawa woń smażonego mięsa i bardziej gryzący w gardło smród spalonej sierści.

W końcu wyszli na otwartą przestrzeń – pozbawione drzew pogorzelisko, jeszcze dymiące, ale już niegroźne. Wyglądało to tak, jakby pioruny i pożary już jakiś czas temu wypaliły w tkance puszczy polanę o średnicy zbliżonej do boiska sportowego.

Poza dymem, spalonymi szczątkami zwierząt i zwęgloną roślinnością w tym polu rażenia nie było niczego. Niczego, poza jednym obiektem zlokalizowanym w samym środku. Obiektem, który wyglądał jak statua, lecz taka… cielesna.

Obiektem przedstawiającym stojącą na zadnich łapach istotę, o przegniłym ciele, wyprostowanej niemal ludzkiej sylwetce i łbie, który przywodził na myśl skrzyżowanie wilka i jelenia.

Bestia stała pośrodku pogorzeliska, niczym ohydny i zarazem przerażający strażnik czegoś.

Jej widok przyprawiał o dreszcze ale jednocześnie absorbował… przyciągał. Jakby w tym spowitym dymie stworze skrywał się jakiś sekret. Groźny i niebezpieczny, ale jednak sekret.


Frank

Frank odezwał się a na brzmienie jego głosu Frank-na-drzewie otworzył oczy.

I Frank-pod-drzewem ujrzał w nich tylko ból. Ból i obojętność. Jakąś dziwną pustkę, od której zakręciło mu się w głowie. Zawirowało tak, że nie zdołał zapanować nad nogami i nad swoją własną świadomością.
Frank upadł. Zapadł się w sobie. Stracił przytomność.

A kiedy się ocknął zorientował się, że siedzi pod drzewem. Z przeciętymi żyłami. Bliski utraty świadomości i sił.

Było mu zimno. Potwornie zimno, ale w końcu stracił sporo krwi. Czuł to.
Nad nim szalała burza. Oddalająca się gdzieś dalej.

Puszcza trzeszczała, jęczała pod naporem wiatru. Wichura przynosiła do uszu Franka dziwne odgłosy, ale tym razem nie było w nich szeptów, ani krzyków.

I nagle Frank usłyszał czyjeś pospieszne kroki. Ktoś biegł przez las. Niemal pędził, jakby uciekał przed czymś niewypowiedzenie strasznym.


Angelique, Bobby

Bobby wystrzelił rakietnicą prosto w kolczastą bestię widząc, jak płomienie i żar rozbłyskują na ciele kreatury, smażąc je i paląc, ale nie na tyle groźnie, aby ją całkowicie powstrzymać.

Ciągnąc dziewczyny za sobą rzucił się do ucieczki. Nie mógł już pomóc Johnowi. Wiedział o tym. Ale musiał pomóc sobie i tym, które postanowił otoczyć swoją opieką.

Nie słuchał krzyków. Nie chciał ich słyszeć, a może ich nie było? Po prostu pędził, aż dopadł miejsca, gdzie były kajaki, liny i cały ich cięższy sprzęt.
Wiedział, że spłynięcie jest szaleństwem, ale przedostanie się na drugi brzeg wydawało się być realne. Liczył na to, że rwąca woda powstrzyma potwora, który wydawał się być tuż, tuż.

Angie była bezwolna. Pozwoliła przypiąć sobie linę asekuracyjną, nałożyć kapok, kask. Cene sekundy, ale bez tego wejście w górską rzekę było szaleństwem! A Arisa, Arisa gdzieś znikła i w tej chwili, czując zbliżającą się bestię, nie mieli szans jej odnaleźć. Teraz musieli uciec na drugą stronę. Byle dalej od źródła zła i zagrożenia.

John

Uciekli. Zostawili go na pastwę potwora. John nie miał im za złe. W końcu co mogli innego zrobić. Z wysiłkiem podniósł się na nogi. Poderwał z tytanicznym trudem i zaczął kusztykać w las. Kolejne dwa kolec przebiły mu drugą nogę i plecy.

Ten drugi wyszedł przez klatkę piersiową, w fontannie krwi, wraz z kawałkami płuc.

John nie zdążył jednak upaść. Trzeci kolec, tym razem nie wystrzelony lecz znajdujący się na jednym z odnóży demona, przebił mu czaszkę, niczym stalowa szpilka skorupkę jajka. Kostny szpikulec wyszedł ustami, w fontannie szkliwa, zębów i czerwieni.

Demon uniósł bezwładne ciało w górę, podrzucił, pochwycił w kilka innych odnóży, szarpnął, rozerwał na strzępy zabryzgując wszystko wokół krwią w promieniu kilku dobrych metrów. Szczątki mięsa i kości, które jeszcze kilka sekund wcześniej były Johnem Smithem – ochroniarzem – teraz były jedynie nawozem użyźniającym las.

Poza głową, która nabita na szpikulec szeptała słowa o głodzie.


Arisa

Odbiegła w bok. Pomiędzy drzewa. Kierując się wzdłuż rzeki, jak wcześniej próbowali to zrobić całą ekipą spływu, nim krwawy koszmar zaczął się na dobre.

Uciekała jak najdalej od reszty. Jak najdalej od źródła zagrożenia. Uważając na rzekę, podobnie jak wcześniej jąkający się przewodnik. I podobnie jak on, w jakiś niepojęty sposób oddaliła się od niej.
Biegnąc zważyła nagle, że ktoś siedzi pod drzewem. Niemal na tego kogoś wybiegła. Z ulgą ale i niedowierzaniem zorientowała się, że to Frank, zaginiony uczestnik spływu.


Frank i Arisa

Frank też zauważył Arisę która, niczym zjawa, wyłoniła się niespodziewanie spomiędzy drzew. Zasapana i wyraźnie przerażona. Ich oczy spotkały się na chwilę.

Angelique, Bobby

- Gdzie jest Arisa? – zapytała nagle Angie.

Boobby skończył dopinać jej strój ochronny.

- Gdzie ona jest!? – tym razem Angie już nie pytała, lecz wrzeszczała.

Bear chciał już odpowiedzieć, otwierał usta by wyjąkać jakieś uspakajające kłamstwo lub powiedzieć prawdę, kiedy go ujrzał.

Potwor przybył szybciej, niż zakładali. Pojawił się na linii drzew i tylko błyskawiczny refleks chłopaka uratował ich oboje przed wystrzelonymi kolcami.

Popchnął Angie i razem z nią wpadł w rwący nurt górskiej rzeki.

Jej nurt okazał się dużo bardziej porywisty, niż sądził. I dużo głębszy. Porwał ich w dół rozdzielił od siebie ale dzięki kapokom i kaskom byli ochronieni przed zdradliwymi skałami.

Walka z prądem rzeki była szaleństwem i po kilku rozpaczliwych próbach po prostu dali się nieść. Jak dwa nic nieznaczące obiekty porwane przez rozszalały żywioł.

Uderzali o skały, dławili się wodą, odbijali od niewidzialnych przeszkód. A potem poczuli, że spadają gdzieś w dół, z rozpędem, z wrzaskiem, z lodowatą wodą wlewającą się do ust.

Na koniec była kipiel. Rwące wiry i czarne skały, które niczym szpony próbowały rozedrzeć ich na strzępy.

Ale w końcu, nadal połączeni krótką linką asekuracyjną, zdołali wydostać się na brzeg. Bardziej zdołał Bear, bo Angelique była na pół żywa. Starczyło jej ledwie tyle sił, by wydostać się na kamienisty brzeg.

Leżąc na plecach oddychali ciężko, jak po jakimś cholernym maratonie. Szum rzeki brzmiał w ich uszach niczym tętnienie krwi. Ale przynajmniej nie słyszeli krzyków ani szeptów. To, byli pewni, pozostawili za sobą.
Kiedy już Bear odzyskał odrobinę sił usiadł i rozejrzał się wokół.

Znajdowali się w spokojnej zatoczce, na rozszalałej, górskiej rzece. Obok nich do połowy wyciągnięty na brzeg stał… kajak. Ale nie taki nowoczesny, lecz klasyczny, „oldskulowy”. Ani odrobiny laminatu, syntetyków, tylko drewno. W kajaku Bear wypatrzył ludzkie szczątki. Szkielet w resztkach workowatego stroju z dziurą z boku czaszki.

Kajak był ostro poharatany, pełen dziur i do połowy wypełniony wodą, w której roiło się od drobnych rybek. I wtedy zamglony wzrok Bobbyego wypatrzył coś w tej drobnicy. Błysk metalu lub czegoś podobnego.
Angelique jęknęła, wypluła z siebie resztki wody, zakaszlała i usiadła.

Żyli.
 
Armiel jest offline