Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-04-2016, 10:25   #39
Tom Atos
 
Tom Atos's Avatar
 
Reputacja: 1 Tom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputacjęTom Atos ma wspaniałą reputację
Przez cały czas jazdy na komisariat Albert siedział sam z tyłu i nie odzywał się ani słowa. Patrzył ciężko przed siebie jak człowiek, który stara się coś zrozumieć. Moutier milczał także. Podobnie jak Lebret i Janvier.
— Wyłaź! – rzucił krótko Moutier
Kazał mu iść pierwszemu do swojego pokoju.
Powoli ściągnęli płaszcze i kapelusze.
— Możesz zdjąć okrycie. To nam zajmie trochę czasu.
— Ciągle nie mówi mi pan dlaczego?…
— Nic nie zauważyłeś w gazecie we wtorek rano? –
wtrącił się Janvier.
— Fotografię dziewczyny.
— Było tam także drugie zdjęcie; takich trzech cwaniaków, nazywali „dziurkaczami”. Przyznali się o trzeciej ranem. Siedzieli w tym pokoju długo, bardzo długo. Trzydzieści godzin.

Moutier usiadł i wyciągnął papierosy częstując kolegów. Tony zajął krzesło pod ścianą, a Janvier przysiadł na parapecie okna. Krzesełko Alberta nie było wygodne.
Moutier sięgnął po słuchawkę.
— Jak o mnie chodzi, jest mi wszystko jedno. Jest nas tu trochę, tak że możemy się zmieniać i mamy przed sobą kupę czasu.
Wykręcił numer piwiarni „Dauphine”.
— Mówi Moutier. Czy moglibyście mi przysłać kilka kanapek i piwo?… Dla ilu?…
— Dla trzech! Tak, zaraz. Zgoda, sześć małych jasnych.

Zapaliwszy papierosa podszedł do okna stając koło Janviera. Stał chwilę przyglądając się samochodom i pieszym sunącym przez most Saint–Michel.
Z tyłu, za nimi, Albert zapalał papierosa starając się ukryć drżenie palców, miał poważny wyraz twarzy jak ktoś, kto rozważa wszystkie „za” i „przeciw”.
— Co chcecie wiedzieć? — zapytał w końcu z wahaniem.
— Wszystko.
— Powiedziałem prawdę.
— Nie.

Moutier nie odwracał się nawet, aby na niego spojrzeć. Patrząc na niego od tyłu odnosiło się naprawdę wrażenie, że stoi tam człowiek, który nie ma nic innego do roboty, jak tylko palić papierosa i kontemplować z uwagą ruch uliczny.
Albert zamilkł ponownie. Siedział bez słowa tak długo, że chłopak z piwiarni zdążył zjawić się z tacą, którą postawił na biurku.
Śledczy rozsiedli się wygodnie i zajęli jedzeniem. Role uległy odwróceniu. Przed chwilą w barze Pickwicka zastali Alberta przy śniadaniu.
Zdawało się, że zupełnie o nim zapomnieli, że są pochłonięci wyłącznie jedzeniem i pociąganiem piwa. Spojrzenie Tony’ego błądziło po rozrzuconych na biurku papierach.
— Jesteście pewni swego, co?
— Z pełnymi ustami Janvier kiwnął głową.
— Myślicie, że zacznę śpiewać?

Moutier wzruszył ramionami, jakby chciał dać do zrozumienia, że jest mu to obojętne.

W tym momencie Albert z wściekłością zgniótł trzymanego w ręce papierosa, musiał przy tym poparzyć sobie palce, bo mruknął:
— Cholera!
Nie mógł usiedzieć ze zdenerwowania, wstał, podszedł do okna i oparłszy czoło o szybę, zaczął wyglądać na ulicę.
Kiedy się odwrócił, miał minę człowieka, który powziął decyzję. Jego nerwowość gdzieś znikła, napięte mięśnie rozluźniły się. Bez zaproszenia pociągnął łyk piwa ze stojącej na tacy butelki i otarłszy usta usiadł z powrotem. Był to jego ostatni wyzywający gest — aby zachować twarz.
— Jak to odgadliście? — zapytał.

Moutier bez słowa spojrzał na swojego rozmówcę. Można by sądzić, że przeciągał milczenie, niczym aktor pragnący nadać wielką wagę temu, co za chwilę powie. Nie zgrywał się bynajmniej. Twarz barmana zaledwie majaczyła mu przed oczyma. Myślami był przy Ludwice Laboine. Przez cały czas siedząc w barze przy ulicy Etoile, usiłował wyobrazić ją sobie, jak wchodzi do przepełnionego lokalu, ubrana w biedniutką suknią wieczorową i aksamitne nie pasujące do niej wdzianko.
— Widzisz — mruknął w końcu — na pierwszy rzut oka twoja historyjka jest bez zarzutu, jest aż zbyt dobra i chyba bym ci uwierzył, gdybym nie znał tej dziewczyny.
Albert zdziwiony nie mógł powstrzymać pytania:
— To pan ją znał?
— W końcu udało mi się poznać ją dość dobrze.


Jeszcze teraz, mówiąc to, widział, jak chowa się pod łóżkiem u panny Poré, a nieco później, jak kłóci się z Janiną Armenieu w mieszkaniu przy ulicy Ponthieu.
Mógłby niemal powtórzyć każde zdanie, które usłyszał na jej temat, to, co mówiła dozorczyni i to, co powiedziała wdowa Crêmieux.
Widział ją, jak kręci się pomiędzy tłumem wesołych gości u „Romea”.
— Po pierwsze jest więcej niż pewne, że nie usiadła przy barze. Bo czuła się okropnie nieswojo, wszyscy gapili się na nią; widać było na pierwszy rzut oka, że ma na sobie pożyczoną suknię. Po drugie, nawet jeśli usiadła, to nie zamówiła martini. Błąd, który popełniłeś, polegał na tym, że wziąłeś ją za pierwszą lepszą ze swoich klientek, i gdy spytałem, co piła, odpowiedziałeś bez wahania: „martini”. Poza tym było spłukana.
— Nic nie piła — przyznał Albert.
Janvier uśmiechnął się z ukosa:
— Nie zeszła również na dół, aby przeczytać list. Podobnie jak w większości takich barów jak twój, gdzie przychodzą sami swoi, nad schodami nie ma żadnego napisu. A gdyby nawet był, wątpią, by miała odwagę defilować za plecami gromady facetów przeważnie będących już chyba na dobrym gazie.
– Właśnie. –
rzucił Tony popijając kanapkę piwem. – Wreszcie gazety nie podały szczegółów sekcji. Napisano tylko, że w żołądku zamordowanej znajdował się alkohol, nie dodając, iż chodziło o rum. A przecież koktajl martini robi się z dżinu i wermutu.
Moutier nie triumfował, być może dlatego, że ciągle myślał o Ludwice. Mówił półgłosem, jakby sam do siebie.
— Naprawdę oddałeś jej ten list?
— Oddałem.
— Chcesz powiedzieć — kopertę?
— Tak.
— A w środku była kartka czystego papieru?
— Tak.
— Kiedy otwarłeś prawdziwy list?
— Gdy upewniłem się, że Fred wsiadł do samolotu odlatującego do Stanów.
— Pojechałeś za nim na lotnisko? –
spytał Janvier.
— Tak.
— Dlaczego? Jeszcze nie wiedziałeś, o co chodzi?
— Jeśli wypuszczony z mamra facet wybiera się w podróż przez ocean tylko po to, aby doręczyć dziewczynie jakąś wiadomość, chyba musi to być coś ważnego.
— Masz ten list?
— Zniszczyłem go.

Moutier uwierzył przekonany, że Albertowi nie chciałoby się już łgać.
— Co było w tym liście?
— Mniej więcej coś w tym rodzaju: „Być może dotychczas niewiele się tobą zajmowałem, ale kiedyś przekonasz się, że to dla twojego dobra. Cokolwiek by ci mówiono, nie sądź mnie zbyt surowo. Każdy sam wybiera swoją drogę, często już wtedy, gdy jeszcze nie umie rozróżnić, co dobre, a co złe, a potem jest za późno. Możesz zaufać osobie, która ci odda ten list. Gdy go dostaniesz, ja już nie będę żył. Niech cię to nie martwi, jestem w tym wieku, kiedy pora umierać.

Pociesz się, że odtąd nie będziesz już znała, co to bieda. Jak tylko zdołasz, postaraj się o paszport do Stanów Zjednoczonych. — Brooklyn jest jednym z przedmieść Nowego Jorku, być może uczyłaś się tego w szkole. Tam, pod niżej podanym adresem, znajdziesz mały zakład krawiecki. Właścicielem jest Polak nazwiskiem…”
Albert urwał. Moutier gestem dał mu znać, by mówił dalej.
— Nie pamiętam…
— Owszem, pamiętasz.
— Dobra! „…nazwiskiem Łukaszek. Pójdziesz do niego. Pokażesz mu swój paszport, a on da ci pewną sumę w gotówce…”
— To wszystko?
— Było tam jeszcze trochę na temat uczuć, ale zapomniałem, jak to szło.
— Pamiętasz adres?
— Tak. Trzydziesta siódma ulica 1214.
— Kogo wciągnąłeś w ten interes? –
spytał Janvier.
Albert znów zamilkł, ale Moutier nie spuszczał z niego surowego spojrzenia.
— Pokazałem list kumplowi.
— Komu?
— Bianchiemu.
— Ciągle jeszcze siedzi z tą Dużą Janką? –
rzucił Janvier.
Bianchiego podejrzewano, że stał na czele bandy Korsykańczyków. Aresztowano go dobre dziesięć razy, ale tylko w jednym wypadku udało się uzyskać wyrok skazujący. Co prawda Bianchi z miejsca dostał wtedy piątkę.
Janvier wyciągnął notes, by coś sprawdzić. Po chwili spytał:
— Czy Duża Janka mieszka ciągle przy ulicy Lepic?
Albert skinął głową.
— Mów dalej. – ponaglał Moutier.
— Czego pan jeszcze chce?
— Bianchi nie mógł przecież wysłać do Stanów byle kogo, żeby poszedł do Łukaszka i upomniał się o forsę. Domyślał się, że Polak ma dokładne wskazówki i zażąda dowodu tożsamości.

Było to tak oczywiste, że Moutier nawet nie spodziewał się potwierdzenia.
— Czekaliście więc, aż ona zjawi się w barze. – stwierdził Tony.
— Nie mieliśmy zamiaru jej zabić.
Albert zdziwił się usłyszawszy odpowiedź młodego Lebreta:
— Jestem o tym przekonany.
To byli zawodowcy, a tacy nie lubią zbędnego ryzyka. Potrzebny im był tylko dowód osobisty dziewczyny. Dostawszy go w łapy, załatwiliby paszport pierwszej lepszej wspólniczce, która występowałaby jako Ludwika Laboine.
— Bianchi był u ciebie w lokalu? – zadał pytanie Moutier.
— Tak.
— Czy ona wyszła nie otwierając listu?
— Tak.
— Twój szef miał wóz przed barem?
— Z Tatuowanym za kółkiem. Jak już powiedziałem tyle, będę gadał dalej.
— Pojechali za nią?
— Mnie przy tym nie było. Wiem tyle, ile mi potem opowiadali. Tatuowanego nie ma pan co szukać w Paryżu. Po tym, co zaszło, dostał cykorii i nawiał.
— Do Havru? –
spytał Janvier.
— Niewykluczone.
— Przypuszczam, że chcieli jej ukraść torebkę? –
rzucił Tony.
— Tak. Wyprzedzili ją. W chwili, gdy się z nią zrównali, Bianchi wyskoczył z samochodu. Ulica była pusta. Złapał torebkę nie wiedząc, że była przywiązana łańcuszkiem do przegubu. Dziewczyna upadła na kolana. Widząc, że już otwiera usta do krzyku, uderzył ją w twarz. Zdaje się, że uczepiła się go, próbując wzywać pomocy. Wtedy wyciągnął z kieszeni pałkę i uśpił ją.
— Historyjkę z tym drugim Amerykaninem wymyśliłeś tylko po to, żeby nas zmylić? –
Moutier uśmiechnął się krzywo.
— A co by pan zrobił na moim miejscu? – spytał Albert z rozbrajającą szczerością.

Całe lata Ludwika szukała uparcie i bezskutecznie swojego miejsca w życiu. Zagubiona wśród świata, którego nie mogła pojąć, uczepiła się desperacko pierwszej napotkanej osoby i ta wystawiła ją do wiatru.
Samotnie więc musiała stawić czoło wrogiemu światu, którego reguły gry na próżno usiłowała sobie przyswoić.
Czy rzeczywiście nie wiedziała nic o swoim ojcu? Już jako mała dziewczynka na pewno zadawała sobie pytanie, czemu jej matka nie jest taka jak inne, dlaczego obie żyją inaczej niż wszyscy?
Z całych sił próbowała się przystosować. Uciekła. Śledziła drobne ogłoszenia w gazetach. A jednak, podczas gdy Janina Armenieu znalazła bez trudu pracę, ją wylewano zewsząd, gdziekolwiek się obróciła.
Czyżby doszła w końcu do przekonania, że wszystko się przeciwko niej sprzysięgło?
Na czym to polegało, że była aż tak inna? Dlaczego to wszystko musiało akurat ją spotykać? Nawet jej śmierć zakrawała na ironię losu. Gdyby łańcuszek wyszywanego srebrem cacka nie oplatał jej przegubu, Bianchi poprzestałby na wyrwaniu jej torebki i samochód odjechałby na pełnym gazie.
Gdyby opowiedziała całą historię policji, nikt by jej nie uwierzył.
— Dlaczego przywieziono zwłoki na plac Vintimille?
— Po pierwsze, nie można ich było zostawić w pobliżu mojego baru. Po drugie, w tym, co miała na sobie, bardziej pasowała do Montmartre’u. A tam wybrano pierwsze lepsze puste miejsce.


Los Ludwiki zależał właściwie od drobiazgu, od łańcuszka owiniętego wokół przegubu. Gdyby panna Irena z ulicy Douai znalazła po prostu inny model torebki dla tej dziewczyny, która pewnego wieczoru przyszła wypożyczyć suknię…
A gdyby zjawiła się w porę na ulicy Ponthieu, tak aby osobiście odebrać list?…
 
Tom Atos jest offline