| Maszerowała Marta za kawalkadą rycerstwa, co w pochodzie las wypełniało brzękiem uzbrojenia i gwiazdy zawstydzało blaskiem wypolerowanych puklerzy. Na tym tle Zach mało imponująco się prezentował. Jak i Jowgajła w wilczurze na surowe, bure płótne zarzuconej pośród butnych polskich panków, kolorowych jak motyle, złotem i drogimi kamuszkami się skrzących.
Bajęda przez Swartkę opowiedziana bardziej jej serce stargała niż skłonna by była to przyznać. A nie powinna niby. Cóże to jest, ten tuzin dziatek w bagnie potopionych za grzechy niepopełnione, za winy ojców albo i dziadów. Nic to. Było dziecko i nie ma, bóg dał, bóg wziął. Marta więcej takowych niewiniątek własnymi rękami potopiła lubo zarżnęła, bogom na ofiarę albo żywym ku przestrodze, na żerdzie w płotach żywcem ponadziewała lub wilkom, które przy niej szły, na żer żywcem rzuciła. Takie to dni okrutne drzewiej były, i nie ma się tego wypierać ani żałować poniewczasie, gdy się wtedy nie żałowało wcale. Tu i teraz jednak ją gryzło i szarpało, i dobrze wiedziała czemu. Za czyją przyczyną nieswojo jej i niewygodnie, kto jej szepcze, niby nie rozkazuje, ale głupio jakoś nie słuchać, kiedy racja przy nim i samą prawdę gada. Że nie ma chwały ni siły w biciu słabszych i bezbronnych, co się odgryźć sami nie potrafią.
Tedy i zżymała się na samą siebie, gdy Francuza podpuszczała, by magią przejście zamknął. Od durnowatych i miękkich sobie wymyślała, gdy od Boruckiego kawałki mięsa i podpłomyki upraszała i chowała je za pazuchą. Koniec końców, nim na groblę weszli, kawałek w bok odeszła, by oka Jaksy obcym krzyżowcowi obyczajem nie kłuć, nad rozlewiskiem stanęła. Nic ją owe dziatki, co dziatkami słabymi a bezbronnymi być przestały długo przed tym, nim ona się urodziła, obchodzić nie powinny. A jednak gdzieś w ciemnym zakamarku serca kołatało się jej niejasne poczucie niewłaściwości własnych czynów i cudza wola szeptała, że odstąpić lepiej, skoro chwały w tym nie ma i nie będzie.
Marta splunęła w moczar. Żaden skrawek ducha mniejszy od niej samej nie będzie jej wierzgał niepokornie czy w swoją stronę ciągnął, dyktując, jak ma myśleć i co czynić.
Przyklęknęła na jedno kolano nad woniejącą zgniłymi roślinami wodą, szerokim zamachem posłała podpłomyki i mięsiwo na środek rozlewiska. Moczar połknął dar i zamknął się nad nim z łakomym pluśnięciem, rzęsa pokrywała pomału wyrwę, a Marta na imiona dawno odeszłych bogów potwory zaklinała, by na koniec złożyć im propozycję nie do odrzucenia.
- Dary weźcie i odstąpcie. Zostawcie nas w spokoju. Inaczej żelazem odpowiemy.
Na więcej niż szansę ukojenia i uczciwe ostrzeżenie upiorzyska nie zasługiwały. Wampirzyca zębami palce sobie rozharała i objęła mocno włócznię. Drewno piło krew, ryty barwiły się posoką. Marta modliła się gorąco, lecz bezgłośnie, aby się udało.
Upadający Jaksa z Miechowa brzdęknął raz, ale donośnie, pięknie i czysto, niczym dzwon Zygmuntowy. Marta zamarła wpół kroku. Przeświadczenie, że towarzyszom, choćby i najmniej miłym, w drodze rękę pomocną podać trzeba, pchało ją do przodu. Obawa, co się stanie, gdy Jaksę dotknie, kazała trwać w miejscu i ostatentacyjnie, dla własnego dobra, nic nie robić.
Ostatecznie obawa zwyciężyła i Gangrelka nie ruszyła się z miejsca. Rycerz tyle lat na straży grobu Boga stał, że coś musiało wsączyć się w jego krew i umysł. Tknęłaby go, a zostawiłby jej piętno na skórze, albo zacząłby wieszczyć jej przyszłość... albo, co może i gorsze, przeszłość jej by zobaczył.
W końcu padł wszak jak rażony gromem na ziemię. Marta znała w swym życiu sporo kapłanów i świętych ludzi. Nagłe omdlenia, czasem z drgawkami, wywracaniem białkami oczu i toczeniem piany z ust, a czasem bez, były niezbitym dowodem na to, że bogowie raczyli natchnąć i pobłogosławić...
... Jaksa jest święty, to rzecz pewna. |