Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-04-2016, 18:41   #143
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Mikołaj i Connor

Szli poprzez zadymione pole. Pod och stopami chrzęściły łamiące się kości. Każdy krok wznosił w gorę tuman pyłu, jak by delikatnie i ostrożnie go nie stawiali.

Krztusząc się i łzawiąc znaleźli się w końcu na tyle blisko posagu by upewnić się, ze mimo niemal realistycznej rzeźby, jest to tylko statua.

Ohydna. Odrażająca. Odstręczająca. Okropna. Obrzydliwa. Obrazoburcza.

Rzeźba była ogromna. Jeszcze jeden przymiotnik na „o”. Kiedy stali w jej cieniu sięgali bestii ledwie do połowy włochatych łydek.

Bestia zdawała się być schwytana w roztopioną, zeszkloną skałę, w której znikały stopy potworności. Podobnie jak pazury, które też wtopiły się w grunt zeszklony przez pioruny w jedną, lśniącą bryłę.

I wtedy go ujrzeli. Mężczyznę zamkniętego w klatce z żeber stwora. Pomalowana twarz, wykrzywione w krzyku usta, szalone oczy.

Mężczyzna chciał coś krzyknąć, Być może ich ostrzec, lecz wtedy uderzył kolejny piorun.

Ujrzeli, jak błyskawica uderza w czubek głowy potwora, rozpływa się po ciele, spływa w dół, pomiędzy żebra, przelewając po krzyczącym człowieku, by po chwili popłynąć dalej, pos topach, na ziemię.

A potem przez ich ciała! Ciskając na ziemię z bólu. Siekąc, parząc, smażąc!
Upadli wrzeszcząc i dymiąc.

Ale ból minął bardzo szybko. Spojrzeli po sobie. Byli nietknięci, chociaż mężczyzna we wnętrzu posagu zmienił się w dymiące truchło.

Truchło, które jednak na ich oczach znów odzyskało ciało.

Usmażone mięso pokryło się bąblami, pękło, na miejscu wylanych płynów pojawiła się skóra, początkowo pomarszczona, potem gładka i lśniąca od potu, lecz bez najmniejszych śladów oparzeń.

Spomiędzy żeber bestii znów spoglądała na nich pomalowana twarz czystego szaleństwa.

Frank i Arisa

Frank nieudolnie i raczej niezbyt skutecznie opatrzył swoje rany. Sam, ponieważ Arisa przez cały czas nie odrywała oczu od swojego telefonu.
Nie bardzo jej wierzył…. Sam nie wiedział dlaczego. Może dlatego, że myśl o tym, że przeżyli tylko ona i on była dla niego koszmarem większym, niż ból przeciętych nadgarstków.

Tymczasem Arisa, niepomna na starania Franka, prawie zapominając o jego obecności, uruchomiła pliki ze znalezionej kamery.

Większość była nieczytelna, ale ostatnie…

Ostatnie…

Krótkie nagrania pokazywały twarz mężczyzny, którego widziała na oprawionych w ramki zdjęciach w schronisku, z którego ruszali. Bart Calgary. Ów zaginiony ekspert od survivalu, który zniknął gdzieś w okolicach Szlaku Pojebańców.

Chaotyczne nagrania pokazywały, jak miota się po lesie. Dźwięk był bardzo słaby i dziewczyna mogła tylko domyślać się, że Calgary kręci się w kółko. Wraca do obozowiska. Mówił coś o łapaczach snów. O tym, że nie widział ich wcześniej.

Potem wyraźnie przed kimś lub przed czymś uciekał.

A potem pojawiło się zbliżenie na jego twarz. I dźwięk stał się wyraźniejszy. Bart wypowiadał słowa głosem zmęczonym, ale podekscytowanym, podenerwowanym i na krawędzi szaleństwa. Po wymizerowanej twarzy widać było, że przeszedł tyle, że zbliżył się do kresu swej wytrzymałości.

- Jestem uwięziony. Nie wiem gdzie i dlaczego. Nie wiem jak. Ale błądzę tu bez celu. Wracam ciągle w jedno miejsce. A w puszczy jest to coś. Wczoraj trafiłem na ślad. Jak zbiorę siły spróbuję nim pójść. Chodzi o sowy. Trzeba kierować się tymi łapaczami snów, na których są sowy. Tak właśnie jest. Śniłem o tym.

Nerwowy ruch kamery w bok. Na las. Na puszczę. Puszczę zatopioną w dziwnej, czerwonej poświacie.

- Czasami nie wiem, co jest snem, co rzeczywistością. Jakby tu, gdzie się znalazłem, nie miało to znaczenia. W zasadzie, jestem przekonany, że umarłem i błąkam się jako duch. Duch z kamerą. Hahaha. Dobre.

Znów gwałtowny ruch kamery. Coś pojawiło się na krawędzi lasu. Na skraju obrazu. Szarpanie obrazu. Skok. Upadek kamery.

To było ostatnie nagranie.

Arisa podniosła głowę.

Usłyszeli coś. Jakiś dźwięk. Narastający trzask łamanych gałęzi.

Coś zbliżało się w ich stronę.

Angelique, Bobby

Bobby zręcznie uwinął się z ogniem wykorzystując znane sobie sztuczki surwiwale. Skrzesanie iskry. Podpałka zrobiona z wydłubanego próchna i włosów. Z kilku znalezionych piór. Iskra. Podmuchać. Cierpliwie. Ostrożnie.
Aż w końcu pojawia się płomyk. Potem większy ognik, by w końcu na plaży zapłonęło dymiące ognisko. Na początku, do momenty aż w cieple pierwszych patyków udało się podsuszyć kolejne. Wtedy ognisko stało się takie, jakim powinno być. Jasne, przyjemne i dające otuchę oraz ciepło.

W tym czasie Angie obejrzała szkielet. Szczątki były stare. Podobnie jak łódź. Stawiała, że mają ponad sto, może nawet i ze sto pięćdziesiąt lat. Dziura w czaszce sugerowała uderzenie czymś twardym i tępym – kamieniem lub czymś podobnym. Resztki stroju przypominały czasy Dzikiego Zachodu swoim wykonaniem. Takie, które można oglądać w maleńkich muzeach porozrzucanych na różnych zadupiach USA. Pewne było tylko to, że to szczątki mężczyzny i że nie zginął on śmiercią naturalną.

No i był amulet.

Pająk w pajęczynie z czerwonym kamieniem na odwłoku. Wyglądał na zręczną, jubilerską robotę.

Ukryci nieopodal rzeki, nad brzegiem, Bear i Angie zaczynali odzyskiwać siły a wraz z nimi nadzieję, że jakoś uda im się wykaraskać z tej niestworzonej historii.

I wtedy znów usłyszeli bębny. Tym razem wyraźniejsze dudnienie dochodzące gdzieś z lasu, na krawędzi, którego się schronili. I albo im się wydawało, albo słyszeli coś jeszcze.

Jakieś śpiewy. Jakby chóralne, rytualne zaśpiewy.
 
Armiel jest offline