wszyscy c.d.
Podczas gdy wyprawa powoli poruszała się do przodu, z tyłu dołączyli do jej orszaku spóźnialscy. Mości Kryński, z siedzącą przed nim Zofii, i wyraźnie niepocieszony Rozciecha. Ten pierwszy energicznie pomachał towarzyszom na powitanie.
– Dobry wieczór, przyjaciele! Wybaczcie spóźnienie.
Zofia nie odezwała się słowem. Zamiast tego przyglądała się dzieciom. Jakikolwiek entuzjazm jaki czuła do tej wyprawy szybko wyparował, i po chwili jasne się stało że najchętniej kazałaby Kryńskiemu zawrócić konia.
Zamiast tego spuściła wzrok, próbując zignorować makabryczną piosenkę.
- Miło że waćpanna do nas dołączyła. Martwiłem się o nią.- rzekł dworskim tonem Koenitz kierując swe słowa o Zofii.
Zofia wymamrotała coś niemrawo, nie podnosząc wzroku.
– To jaki jest plan Panie Koenitz? – zagadnął zamiast tego Kryński.
– Czego spodziewamy się znaleźć na wyspie? - Miejsca na duże ognisko i umieszczenie ludzi i zwierząt w środku, my zaś przyczaimy się na obrzeżach. Nasza przewodniczka twierdzi, że stwory powinny nas zignorować, gdyż zimnych nie topią, więc pozwolimy im nas minąć, a potem zamkniemy pułapkę.-
Zach wysunięty sporo na przód w ślad za przewodniczką obejrzał się na przybycie Zosi i przywitał ją kurtuazyjnym skinieniem.
- Rozpalajcie rzeczony ogień, nie ma na co czekać - spojrzał na zakutych w stal rycerzy Koenitza.
Zofia szturchnęła swoje wojownika i wskazała głową na francuza. Kryński posłusznie zrównał z nim konia.
– Um, przepraszam Panie… – zaczęła cicho. Znów zapomniała czyjegoś imienia.
– Wiem że pewnie już na to za późno… Ale… Czy nie ma jakiegoś… Rytuału… Który pozwoliłby im… Przejść na drugą stronę… W bardziej bezbolesny sposób? -Nasz uczony kolega stwierdził iż te pokraki to… nie są dzieci, a ich puste martwe ciałka opętane przez złe duchy. Duszyczki owych niewiniątek… ponoć już dawno przeszły do Pana w niebiesiech.- wyjaśnił uprzejmie Wilhelm.
Wampirzyca wydawała się tą informacją minimalnie… Być może nie podniesiona na duchu, ale mniej przygnębiona.
Martowy warchoł zrobił się jednolicie biały na gębie, co wampirzycę wprawiło w wyraźnie dobry humor. Puściła kark Dyjamenta, żeby Bileckiego po ramieniu poklepać. Koenitzowym rycerzykom biedzącym się nad draską kawał kory brzozowej zza pazuchy dobyty podała i stanęła na powrót za Węgrem i przewodniczką. Paznokciami drapała po drewnie włóczni i nuciła jakąś węgierską melodię. Nad wyraz fałszywie.
Dotarli na miejsce, które kiedyś było osadą ludzką. Płaska przestrzeń usypana z ziemi pośrodku bagnisk, z gdzieniegdzie widocznymi kamiennymi pozostałościami po fundamentach. Osada była kiedyś spora… mogła składać się nawet z czterdziestu budynków. Koenitz zarządził usypanie stosu z chrustu i jego ludzie szybko się do tego zabrali. Marcel oddalił się nieco stosu, tak jak i sam Ventrue. Gdy stos zapłonie, instynktowny lęk przed odstraszy Kainitów od centrum wyspy. Z czego i Tremere i Ventrue zdawali sobie sprawę.
- Proponuję ustawić się na granicy obszaru… każdy z nas wybierze sobie swój kawałek ziemi do obrony. Przepuścimy stwory do środka obszaru i wtedy dopiero zaatakujemy.- zaproponował Wilhelm pozostałym spokrewnionym.
Jaksa kiwnął głową i rzekł:
- W takim razie ja pilnuję wschodu.
Zsiadł z konia. Odwiesił kopię i tarczę, które świetnie sprawdzały się z konia, jednak na ziemi były wyjątkowo nieporęczne. Ruszył na wskazaną pozycję.
- Pani raczy? - Milos zajął miejsce po okręgu obok krzyżowca i Swartce wskazał punkt nieco dalej. Mice nakazał gestem iść ku centrum placu i rozpalanego ognia.
- Trzymaj się go - nakazała Bileckiemu Marta i popchnęła go lekko za odchodzącym Węgrem. Stanęła niedaleko Swartki. Nachyliła się jeszcze, by musnąć palcami wilczy grzbiet. Dyjamenta odsyłać do ogniska nie zamierzała. Basior krążył niespokojnie niedaleko niej, łbem w stronę moczaru zarzucał.
Zofia zamieniła jeszcze ze swoimi ludźmi parę słów, a potem zwróciła się do reszty wampirów.
- … To mi zostaje… Zachód? – Upewniła się. W ręce ściskała kurczowo łuk, a u pasa wisiał podarowany wcześniej buzdygan. Choć widać było że najchętniej nie użyłaby żadnego z powyższych.
- … Chciałam tylko powiedzieć… Powodzenia.
Otworzyła jeszcze usta, jakby miało to być zaczątkiem jakieś dłuższej podnoszącej na duchu przemowy, ale po chwili zamknęła je bez słowo. Odwrócił się i pośpiesznie podbiegła na swoje miejsce.
Koenitz i Marcel stanęli naprzeciw Gangrelek i Węgra… Wilhelm dokładnie na przeciw Zacha, a Tremere Swartki… Ludzie skupili się na podsycaniu coraz większego ognia pożerającego zgromadzony słów, a mamroczące utopce… zbliżały się. Zaciekawione mamrotały pod nosem swoje wyliczanki. Teraz już łatwiej je było policzyć, całą dwunastkę… zaciekawione zbliżały się do ludzi którzy skupili się w środku. Obecność wampirów nieco ich niepokoiła, zwłaszcza od Swartki zdawały się uciekać, ale… powoli podkradały się niezgrabnie w kierunku ognia i…
Teraz łatwiej można się było im przyjrzeć….ciałom będące pokraczną parodią ludzkich i twarzom nie mającym nic wspólnego z obliczami dziecięcymi.
Zach bacznie przyglądał się potworom, które ciągnęło ku żywym ustawionym wokół ognia. Odczekał aż wszystkie przekroczą wyznaczoną przez nich granicę, a przynajmniej do czasu aż któraś z maszkar nie rzuci się na ich ludzi. Nie wypatrywał sygnału, sam wybrał moment. Spalił własną posokę aby wzmocnić siłę. Skrócił dystans między jednym ze stworów, zaszedł go od tyłu i pewnym ruchem zamachnął się by ściąć łeb.