Walka
Obserwując dzieci… Nie, utopce, usta Zofii układały się w słowa bezgłośnej modlitwy. Stała zrezygnowana, z opuszczonym łukiem w dłoniach, i czekała aż ktoś da sygnał.
Zach zaatakował pierwszy. Chwile potem reszta wampirów.
…
Nie było na co czekać. Nie mogła od tego uciekać. Taką wybrała drogę.
Mechanicznie, tak jak robiła to setki raz, naciągnęła łuk, wymierzyła w… „cel”, i… Strzeliła.
…
Nic się nie stało.
Nadal stała z opuszczonym łukiem, i strzałą w ręce, sparaliżowana obserwując rozpoczynającą się rzeź.
Jaksa obserwował otoczenie. Gdy kolejne stworzenia przechodziło obok niego mówił jedynie:
Ave Maria gratia plena, dominus tecum…
Mijały go kolejne utopce, jednak nie chciał atakować nie mając pewności, że cała dwunastka jest w kręgu. Wtedy usłyszał szczęk ostrza Zacha. Musiał odwrócić głowę, żeby zobaczyć szarżującego Ventrue. Samemu wyjął szablę i skupił się na zwiększeniu swojej siły przez krew. Rzucił jeszcze okiem na Francuza, po czym ruszył do ataku.
Szpic włóczni zgrzytał o ubitą ziemię, gdy rozbójniczka nakreśliła przed sobą linię. Dalej na swoim kawałku żadnego nie puści. Dała potworzyskom wybór, mogły siedzieć w moczarze jak u pani matki za spódnicą, szpetnych pysków nade wodę zgniłą nie wystawiać. Wolały wyleźć, to teraz do kreski ziemia ich, a od kreski jej. Tyrolczyk niech sobie przepuszcza inne podle siebie, jak mu taka wola i taktyka. Niech się potem, by walczyć z tym, co przepuścił, odwraca plecami do moczaru. Niech sobie wierzy, że nic stamtąd nie wyskoczy znienacka... Ona na linii włócznią zakreślonej zaprze się i drogi wolnej nie da.
- Tavas...
Lekko dygotały jej nogi. Bała się, oczywiście, że się bała. Bała się przed każdą walką, w której nie dopuszczała, by Bestia tańcowała za nią. Tyle że strach nigdy nie pętał jej ruchów, nie przeszkadzał działać. Pchał do przodu, tak jak i jej przybocznego. W końcu z jednej ziemi byli, i z jednej zajadłej, walecznej krwi.
Nie na czołgającą się ku niej pokraczną sylwetkę spoglądała, ale na kępę rachitycznych brzóz bielejących w głębi moczaru. Ojciec patrzył. Ojciec widział ją przez drzewa, leśny czart. Nawet posoka jego – i jej także – tartymi w dłoniach liśćmi woniała i sokiem, co spod draśniętej wypływał kory. Przeciągnęła językiem po drewnie włóczni, własnej juchy krzepnącej w rytach kosztując. Paznokcie zaplecionych na drzewcu dłoni rosły i masywniały, krzywiły się na podobieństwo wilczych szponów.
- Tavas.
O siłę ani o błogosławieństwa nie prosiła. Będzie chciał, to da, jak zawsze. Wystarczyło jej zaprawdę, że był i będzie patrzył. Na nią. Na włócznię ze świętego dębu w jej ręku. Na tych, których sobie wybrała. Na składane ofiary, bo na krew i kości zawsze bardziej był łasy niż na słowa.
- Tavaaaaas! - wrzasnęła w moczar, aż echo odbiło się od ściany lasu za bagnami, rozłożyła szeroko ramiona, jakby z utopcem nie walczyć chciała, ale do piersi utulić. - Tavaaaas! Auka! Krauja ir kaulas!
Za jej plecami, przy ogniu, Bilecki wydarł się w ciemność wyzywająco, szablisko i czekan nad głową krzyżując. Diament zza Marty wypadł, na nisko ugiętych łapach na krawędź moczaru dobiegł, warczał z sierścią zjeżoną jak szczota na karku. Uskoczył, gdy tylko jeden z topców, długoręka i długonoga mara, zaciekawiony za nim ruszył. Prosto na Martę go prowadził, która czekała już o swą kreskę na ziemi stopami zaparta, z włócznią szpicem nastawioną i uśmiechem szczęśliwym, jakim świeżo poślubione panny zwykły witać swych oblubieńców, gdy ci na uczcie spici drogę do łożnicy zdecydowali się wreszcie odnaleźć.