Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-04-2016, 22:09   #41
 
Aisu's Avatar
 
Reputacja: 1 Aisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skał
Walka
Obserwując dzieci… Nie, utopce, usta Zofii układały się w słowa bezgłośnej modlitwy. Stała zrezygnowana, z opuszczonym łukiem w dłoniach, i czekała aż ktoś da sygnał.
Zach zaatakował pierwszy. Chwile potem reszta wampirów.

Nie było na co czekać. Nie mogła od tego uciekać. Taką wybrała drogę.
Mechanicznie, tak jak robiła to setki raz, naciągnęła łuk, wymierzyła w… „cel”, i… Strzeliła.

Nic się nie stało.
Nadal stała z opuszczonym łukiem, i strzałą w ręce, sparaliżowana obserwując rozpoczynającą się rzeź.

Jaksa obserwował otoczenie. Gdy kolejne stworzenia przechodziło obok niego mówił jedynie:
Ave Maria gratia plena, dominus tecum…
Mijały go kolejne utopce, jednak nie chciał atakować nie mając pewności, że cała dwunastka jest w kręgu. Wtedy usłyszał szczęk ostrza Zacha. Musiał odwrócić głowę, żeby zobaczyć szarżującego Ventrue. Samemu wyjął szablę i skupił się na zwiększeniu swojej siły przez krew. Rzucił jeszcze okiem na Francuza, po czym ruszył do ataku.

Szpic włóczni zgrzytał o ubitą ziemię, gdy rozbójniczka nakreśliła przed sobą linię. Dalej na swoim kawałku żadnego nie puści. Dała potworzyskom wybór, mogły siedzieć w moczarze jak u pani matki za spódnicą, szpetnych pysków nade wodę zgniłą nie wystawiać. Wolały wyleźć, to teraz do kreski ziemia ich, a od kreski jej. Tyrolczyk niech sobie przepuszcza inne podle siebie, jak mu taka wola i taktyka. Niech się potem, by walczyć z tym, co przepuścił, odwraca plecami do moczaru. Niech sobie wierzy, że nic stamtąd nie wyskoczy znienacka... Ona na linii włócznią zakreślonej zaprze się i drogi wolnej nie da.

- Tavas...

Lekko dygotały jej nogi. Bała się, oczywiście, że się bała. Bała się przed każdą walką, w której nie dopuszczała, by Bestia tańcowała za nią. Tyle że strach nigdy nie pętał jej ruchów, nie przeszkadzał działać. Pchał do przodu, tak jak i jej przybocznego. W końcu z jednej ziemi byli, i z jednej zajadłej, walecznej krwi.
Nie na czołgającą się ku niej pokraczną sylwetkę spoglądała, ale na kępę rachitycznych brzóz bielejących w głębi moczaru. Ojciec patrzył. Ojciec widział ją przez drzewa, leśny czart. Nawet posoka jego – i jej także – tartymi w dłoniach liśćmi woniała i sokiem, co spod draśniętej wypływał kory. Przeciągnęła językiem po drewnie włóczni, własnej juchy krzepnącej w rytach kosztując. Paznokcie zaplecionych na drzewcu dłoni rosły i masywniały, krzywiły się na podobieństwo wilczych szponów.

- Tavas.

O siłę ani o błogosławieństwa nie prosiła. Będzie chciał, to da, jak zawsze. Wystarczyło jej zaprawdę, że był i będzie patrzył. Na nią. Na włócznię ze świętego dębu w jej ręku. Na tych, których sobie wybrała. Na składane ofiary, bo na krew i kości zawsze bardziej był łasy niż na słowa.

- Tavaaaaas! - wrzasnęła w moczar, aż echo odbiło się od ściany lasu za bagnami, rozłożyła szeroko ramiona, jakby z utopcem nie walczyć chciała, ale do piersi utulić. - Tavaaaas! Auka! Krauja ir kaulas!

Za jej plecami, przy ogniu, Bilecki wydarł się w ciemność wyzywająco, szablisko i czekan nad głową krzyżując. Diament zza Marty wypadł, na nisko ugiętych łapach na krawędź moczaru dobiegł, warczał z sierścią zjeżoną jak szczota na karku. Uskoczył, gdy tylko jeden z topców, długoręka i długonoga mara, zaciekawiony za nim ruszył. Prosto na Martę go prowadził, która czekała już o swą kreskę na ziemi stopami zaparta, z włócznią szpicem nastawioną i uśmiechem szczęśliwym, jakim świeżo poślubione panny zwykły witać swych oblubieńców, gdy ci na uczcie spici drogę do łożnicy zdecydowali się wreszcie odnaleźć.
 
__________________
"I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be."
Aisu jest offline  
Stary 07-04-2016, 22:13   #42
Krucza
 
corax's Avatar
 
Reputacja: 1 corax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputację
Wszyscy - cd.

Swartka miała rację… Utopce nie traktowały wampirów jako zagrożenie. Mijały je obojętne i to ułatwiało sytuację. Pierwsze z nich zaczęły wkrótce przemykać przez linię Kainitów, pułapka się zamknęła. Atak!
Teraz albo nigdy.
Uderzyli Zach i Koenitz, prawie jednocześnie. Marta po nich, Jaksa też. Cios Zach wyprowadził chwacko i zwinnie… pięknie i celnie. Trafił Milos w kark, ostrze natrafił na opór… duży opór. Czuł Zach jak mu się wygina z jednej z strony z trudem przecinając wyjątkowo zbite i twarde ciało Utopca, z drugiej mając przeciw sobie nadnaturalną siłę Węgra wzmocnioną zastrzykiem krwi. Jednak to posunięcie udało się Milosowi. Łeb Utopca oddzielił się od ciała z głośnym skrzekiem bólu i zaskoczenia. Karabela jednak ledwo ten cios przetrzymała. Oj kiepski był to oręż do rąbania twardego mięsa. Tasak by się przydał, albo ciężki miecz jaki Wilhelm używał. On bowiem swym dwuręcznym mieczem po prostu rozrąbał na pół Utopca. Karabelą może i dałoby się ludzki czerep od ciała oddzielić, ale te potworki okazały się być z twardszej gliny ulepione i możliwe było, że za którym ciosem karabela Zachowa po prostu się złamie grzęznąc w ich ciele.
Atak Marty… okazał się szybki i błyskawiczny. Włócznia wbiła się w ciało zaskoczonego Utopca przeszywają je na wylot i przebijając czarne serce zaskoczonej bestii.

Cichy jęk i skrzek… potwierdził iż cios jej “badyla” okazał się zaskakująco skuteczny i ubił stwora na miejscu.
Jaksa miał nieco mniej szczęścia i popełnił błąd taktyczny, który zaważył na jego losie. Wyprowadzony przez niego cios przemykającego utopca… okazał się… nie do końca udany. Czy to może opóźnienie wywołane tym, że czekał na ataki innych czy też może serce Jaksy sprawiło, że ręka zadrżała mu, gdy wprowadzał niehonorowy cios w plecy potwora? Jakikolwiek był powód, uderzenie nie zdołało zabić Utopca, choć rana po szabli była przerażająco duża. Ale on wtedy zakrzyknął z bólu i… znów… krzyk ów głośny w uszach reszty towarzyszy, okazał się boleśnie i przerażająco głośny w uszach samego Jaksy, powalając go na kolana i czyniąc bezbronnym wobec niedobitego przeciwnika. Widząc jak templariusz upada ręce Zofii zadziałały odruchowo – błyskawicznie napięła łuk i posłała strzałę we wrzeszczącego… Utopca?
Przyglądając się upiornym stworkom dziewczyna stwierdziła, że to nie są chyba Utopce, a Niksy… znane jej z opowieści z rodzinnych stron potworki lubiące grać na instrumentach, śpiewać i tańczyć. Lubiły też one pojawiać się w różnych postaciach, także i takiej, i w każdej topić ludzi. I można je było odpędzić na zawsze niszcząc ich instrumenty. Tylko gdzie one były ukryte?
Strzała, tak jak twierdziła Swartka, na Niksie nie zrobiła wrażenia. Nawet nie zauważył jej tkwiącej między swymi łopatkami.
Zaś sama Swartka rzuciła się jak dzikie zwierzę na jednego z utopców rozrywając jego ciało pazurami i próbując wgryźć się w jego szyję z dzikim śmiechem na ustach. Dobrze się bawiła, chociaż ona.
Niemniej najbardziej widowiskowe podejście zaprezentował Lecroix. Jego dłoń ogarnęły zielone płomienie upiorne w swym blasku, a dłonią tą uderzył w plecy mijającego go Utopca, który… od razu został ogarnięty przez płomienie wyjąc z bólu i przerażenia, pożerany łapczywie przez czerwono żółte zwykłe płomyki… jakby był szczapą drzewa w ognisku. Sam Tremere przerażony uzyskanym efektem odskoczył gwałtownie, by uniknąć poparzeń.

A trzy Utopce odwróciły się uznając Kainitów za zagrożenie. W różnym jednakże stopniu. Zofię ignorowały kompletnie, płonąca dłoń Marcela wywoływała u nich strach, a Tremere najwyraźniej próbował powtórzyć tą sztuczkę. Ci więc nie zostali zaatakowani. Wpierw więc ataki poszły na Milosa, Jaksę oraz Wilhelma. Pierwsze trzy stworki uderzyły na nich. I Milos pierwszy się przekonał o sile drobnych ciałek Utopców, gdy pazury rozorały mu bok zadając bolesną ranę. Gibka Marta uniknęła ciosu. Wilhelm i Jaksa… ich przed ranami ocaliły zbroje. Rozpoczęła się walka na śmierć i życie… cóż… nieżycie.


Rozbójniczka rękę od włóczni oderwała gwałtownie, pazurzastą prawicą wskazała Diamentowi klęczącego, bezbronnego Jaksę i zawracającego ku niemu topca. Wilka krzykiem poszczuła, resztę towarzyszy omiotła jeno wzrokiem. Nad ubitym potworem, na linii przez nią nakreślonej pyskiem padłym przeskoczyła, ku nowemu przeciwnikowi szarżując. W biodrach się skręciwszy, po ślepiach go szponami chlasnęła.

Dźwięki walki dobiegły Sarnai już z daleka…
Okrzyki bólu, świst broni…
Czarna wilczyca nadchodziła od strony bagien. Czujna, skupiona, rozglądała się wokół mierząc okolicę spojrzeniem żółtawych ślepi.
Wirująca w walce Szalona Wilczyca zadała cios, obaj Ventrue skupieni na utopcach i Jaksa zadający cios od tyłu. Pomiędzy nimi Swartka, walcząca dziko, z radością.
Sarnai oceniła sytuację na polu walki i wstrzymała kroku. Uznała, że na razie nie trzeba było im kolejnego na placyku. Wilczyca przysiadła na zadzie, kładąc uszy po sobie i wciągając mocno powietrze. Niuchała zapachy ghuli, utopców i basiora Martowego. Gotowa była by skoczyć na pomoc gdyby taka potrzeba zaszła.

Węgier zdusił przekleństwo kiedy szpony maszkary zorały mu bok aż po same żebra. Karabela okazała się zbyt krucha w starciu z utopcami, nieszczęśliwie mógł ją zamienić jedynie na parę noży zatkniętych za pas, kalkulacja nie wydawała się korzystna. Trzy potwory ruszyły na niego Martę i Koenitza, kolejne trzy minąć ich chciały by dojść do żywych. Zach słyszał za swoimi plecami oddech Miki, którego ostrze, na rozruch przecięło dwakroć powietrze. Dla odmiany przed jego nosem szczerzył się w pozbawionym ust uśmiechu brzydal, któremu winny był kontuzję. Ciął na odlew, ponownie na wysokość karku, poprzednio ta taktyka zaskutkowała. Jak się z nim rozprawi ruszy wesprzeć żywych, ich siła może być na potwory niewystarczająca.

– Trzymaj się od niego z daleka! – zanim wilk Gangrelki doskoczył do Jaksy, Zofia już była u jego boku. Dzierżąc buzdygan który podarował jej Borucki, zamachnęła się na potworka.
– Panie Koenitz, nie wydaje mi się żeby to były Utopce! – krzyknęła do Tyrolczyka, walcząc z Utopcem. [/i] – Myślę. że to są Niksy! [/i]
Wilhelm nie odpowiedział. Nie czas był na to… skupiony na walce rycerz, bronił się przed potworem i atakował go. Niksy czy Utopce… nie miało to znaczenia jeśli da się zabić.
W międzyczasie Zofia spojrzała na templariusza.
– PANIE KRZYŻAK, CZY WSZYSTKO Z PANEM W PORZĄDKU?! – zakrzyknęła, szturchając go butem.

Wilczyca podniosła się widząc zmieniającą się sytuację na placu. Warknęła cicho i prychnęła z irytacji i złości. Po chwili w miejscu wadery zjawiła się postać Sarnai. Tatarka ruszyła szybko by ludzi przed stworami obronić. Zauważywszy otwarcie przy Marcelu pobiegła, szybko, lekko. Po drodze mocy krwi używając by dłonie swe w broń zamienić. Poczuła kły i pazury wysuwające się, poczuła śpiew bestii szykującej się na taniec… Biegła z dzikim uśmiechem na ustach, by skoczyć i ciąć pazurami pierwszego z utopców najbliżej żywych znajdującego się.
Pojawienie się na polu czarnej wilczycy nie wzbudziło przerażenia, ani zaskoczenia wśród walczących Kainitów. Nie mieli wszak na to czasu, nie zwrócili też większej uwagi gdy wilczyca zmieniła się w małą tatarkę z ostrymi pazurami gotową rozszarpać owe pokraczne stwory zbliżające do ludzi. Rycerze Koenitza stali w szyku, zakuci w zbroje nie wzruszeni i gotowi do boju.. z dwuręcznymi mieczami w dłoniach. Utopce nie robiły na nich najwyraźniej żadnego wrażenia.
Zofia uzbrojona w ciężki buzdygan rzuciła się z krzykiem w kierunku ogłuszonego dźwiękami zakonnika i próbującego się do niego dobrać potworka. I udało się jej. Cios rozwalił łeb bestii zabijając ją na miejscu.
Wilhelm również zdołał się rozprawić z atakującym go potworkiem siłę swoją i ciężar miecza do ubicia wykorzystując. Odrąbany łeb i kawałek kończyny po ziemi się potoczył. Swartka swego rozerwała na strzępy wesołym spojrzeniem kolejnego potworka do zabicia szykując. Za nic miała fakt, że zraniona w bark została i jej szatka jedynie na słowie honoru się trzymała.
Atak nożami… do czego to przyszło Zachowi. Jednak furia wywołana palącym gniewem i bólem wystarczyła, by pożądanie poharatać ciało Utopca. I to tak poważnie że błagający matulę i ojczulka o przerażenie potworek próbował się z trudem wycofać do bagna i schować w toni wodnej. Milos mu nie pozwolił, dożynając cofającą się bestyję.
A tuż obok atakując szponami Marta starła się z kolejnym. Miała wrażenie że pazurami drzewo skrobie, bo twarde były mięśnie i skóra Utopca. Udało się go jednak rozszarpać, choć nie bez trudu. Ją również capnął pazur potwora, paskudną raną znacząc jej udo, zanim kolejnym atakiem go nie dobiła.
Tremere widząc, że sam nie atakowany znów sięgną po wrodzoną swemu klanowi magię i zapalił ogień… tuż nad głową jednego ze stworów. Zielony płomyk opadł na jego łeb jak Duch Święty w Biblii i zapłonął zmieniając się w żywy ogień pochłaniający utopca gwałtownie, bo nie tylko twardzi jak pieńki byli, ale i podobnie płonęli. Sarnai wreszcie mogła zetrzeć się z wrogiem wykorzystując swą siłę pazurów do poszarpania przeciwnika lecz nie poszło jej za dobrze, ot… pech zwykły… zaczepiła stopą o wystające resztki dawnych murów i pazury jedynie naznaczyły Utopca lekko. Niemniej rycerze Wilhelmowi oraz bożogrobcy rzucili się razem na potwora i mieczami roznieśli go na strzępy… korzystając przy tym z faktu, że potwór próbował pomacać pazurami ciało Tatarki. Niecelnie na szczęście.
Ostatni zginął pospołu od oręża huncwotów Zofii i oręża Miki. Nie zdołali mu co prawda zadać śmiertelnego ciosu, ale przycisnęli w miejscu na tyle, by Swartka dopadła go od tyłu i z rozpędu popchnęła prosto w ogniste objęcia płonącego stosu… po czym wampirzyca czmychnęła w panice, gdy ferwor walki u niej opadł, a paniczny strach przed ogniem wziął górę.
 
corax jest offline  
Stary 07-04-2016, 22:23   #43
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
wszyscy cd.

Milos pochował broń, przycisnął dłoń do rozoranego boku i doszedł wpierw do Marty.
- Całaś? - okiem łypnął na jej udo pokrwawione. Kiedy dłoń od brzucha odkleił po jego ranie nie było już śladu, zostały jedynie brudne zacieki.

Obróciła twarz ku niemu, posoką zbryzganą i odmienioną. Zza rozjarzonych czerwono ślepi patrzył ktoś obcy. Może nie zły, ale odległy i obojętny. Znów nad truchłem się nachyliła, rękę zanurzyła w jusze i w drewno włóczni wtarła. Zamamrotała coś niewyraźnie pod nosem, broń nagle odłożyła i znów głowę obkręciła ku Węgrowi.
- Z nożami? Ty go ubić chciał czy do łoża zaciągnąć? - zaśmiała się cicho. Zza paska wyciągnęła butelkę z ciemnego szkła, korek wyjęła i w zęby wsadziła, po czym do wyciskania posoki zaczęła się sposobić.
- Szabla mi prawie pękła, twarde gadziny - ubabranymi od juchy rękoma zaczesał osełedec i kroków kilka postąpił ku Zosi i Jaksie. - Jakżeś mówiła? Niksy?

Zofia dyszała ciężko, stojąc nieopodal jednookiego i ciała nieszczęsnego… Stwora, z którym przyszło jej walczyć. Wzrok miała trochę nieobecny, i zdawała się bardzo intensywnie ignorować fakt że zbryzgana była czarną posoką.
– Co? Tak, Niksy. Mama mi o nich mówiła. – spojrzała na niego niewidzącym spojrzeniem. – Powinno się z nimi… Tańczyć, czy coś, żeby je odegnać. Albo znaleźć ich instrumenty. Nie pamiętam. – wzruszyła ramionami i pociągnęła nosem.
Po czym natychmiast zasłoniła usta i odbiegła na bok. Odwrócona plecami do reszty zgięła się w bok i wydała odgłos jakby miała zwrócić wieczorny posiłek… Choć oczywiście nic takiego się nie stało.
Cała okolica śmierdziała plugawą krwią i spalenizną.
- Instrumenty? - Zach odwrócił wzrok nie patrząc na niedomaganie dziewczyny jakby chciał jej choć namiastkę dać prywatności. - Ktoś inny coś wie o owych niksach? Pod samym Krakowem i żadne wiły czy porońce ale trzeba nam potwory z obcych krain spotkać?
- Pfff… przecież mówiłam… to Utopce. -stwierdziła autorytarnie Swartka.- Trzeba wrzucić je do ognia i spalić.
- Spalić w istocie nie zaszkodzi - butem truchło trącił. - Mika, z mości Bieleckim powrzucajcie truchła w ognisko.
- … Myślę, że to Niksy... – zaprotestowała słabo Zofia, spoglądając przez ramię na Swartke. – Śpiewały jak przyjechaliśmy.
- Wiesz jak je odegnać? Na dobre?
- Są martwe… jak skończą w płomieniach nie pozostanie nawet wspomnienie po nich.- oceniła tubylczyni.
- Daj dziewczynie mówić - słowa Węgra zabrzmiały surowo i władczo. - Twoje rady zostały rozpatrzone, jej równie dobrze też można rozważyć.
- … Nie wiem… W bajkach zawsze było…. Ze trzeba zniszczyć instrument. – wyprostowała się powoli. Zapach wcale nie zelżał, więc zasłaniała nos rękawem. – Nie wiem… Może… Um. – rozejrzała się spanikowana, i jej wzrok spoczął na rozmawiającym z Sarnai LaCroixie. - … Panie Czarodzieju, jak Pan myśli?
- … że w starek bajędach i dziadów zgrzybiałych gędźbie po równo prawdy, przesady i blagi mieszka. - Zamiast Tremere odpowiedziała jej Marta. Rozbójniczka nadeszła cicho jak duch od skraju rozlewiska, na włóczni się wspierając lekko i kołysząc trzymaną za splątane kłaki głową ubitego stwora. Spod rozciętych pazurami hajdawerów wyglądało mocne, muskularne udo. - I że spróbować nam warto, choćby i po to, by wiedzieć…
Stanęła obok Swartki, czerep u swych stóp złożyła i zamilkła, ślepie w Węgra wgapiwszy nieruchomo. Uśmiechnęła się szybko i ulotnie, Swartki rękę swoją otoczyła, wnętrze jej dłoni opuszkami palców muskając.
- Jakże to tak… Kwiatuś paproci szukać chciała - tchnęła z rozbawieniem w ledwie widoczne w płowej czuprynie ucho. - Nie noc to świętojańska i mniej może czarowne i cel, i okolica. Ale pójdź ze mną. Wstyd na własnych błotach krakusom w igrach dać się wyprzedzić.
Węgier odwzajemnił Martowe intensywne spojrzenie. Zdawał się nie przejąć ni przytaszczoną głową, ni jej aparycją dziką ale kiedy się zaczęła do Swartki przymilać i z nią dłonie splatać wyraźnie Zach ogłupiał.
- Mówiłaś, że gdzieś tu wieś była? Jakieś budynki się po niej ostały? Warto by tam sprawdzić… - ruszył w stronę wody. - Nie wszystek można nosem, nawet najczulszym wywąchać. Jakbym ja był wodną paskudą to wiem gdzie bym skarby swoje ukrył.
Stanął na brzegu i odwrócony plecami do towarzyszy począł się rozdziewać. Zzuł wysokie buty, odrzucił pas z bronią, ściągnął szarawary. W blasku rozhajcowanego ogniska błysnęła ogorzała skóra, supły mięśni i ścięgien.
Rozbójniczka jakby w ziemię wrosła razem ze swym kijaszkiem, nie mrugała i gapiła się jak zaczarowana. Dopiero gdy do Węgra jego śmiertelny przyboczny dołączył i też się rozdziewać począł, zaśmiała się ochryple i Swartce całe widowisko szpicem włóczni pokazała. Na wypadek, gdyby jasnowłosa Gangrelka przegapiła tenże widomy dowód na to, że i ludek w kompaniji do zabaw skory, i niektóre pijawy mało zadęte własną ważnością.
- Bilecki, a bywaj tu. Powróz z kotwą weź, pułkownikowi szukać pomożesz - Marta niechętnie odwróciła się plecami do rozlewiska i na człeka swego ręką machnęła ponaglająco. Potem zaś ku Zofii się nachyliła z uśmiechem kota, który do spiżarki zakradł się i wie już, że śmietanki ochleje się zaraz niechybnie. - A nie mówiła mać twa, na jakich instrumentach owe niksy brzdękają? Gęśli szukamy, basetli czy bardziej piszczałek?
-Osada jeszcze w czasach piastowych, gdy herezyja unosiła łeb po chrobrowym panowaniu… Od tego czasu nic nie zostało. Jeno groble zostały i trochę belek i kamieni. Żadnych skarbów.- stwierdziła Swartka próbując naprawić jakoś swój łaszek. Koenitz zaś nie wtrącał się w dywagacje pilnują porządkowania pobojowiska i posyłając dwóch swoich do Brunona i Borutka, co by obóz zwijali z nakazem wymarszu. Dopiero zarządziwszy to wszystko Wilhelm stwierdził.- Poszukiwać możemy do czasu, aż reszta nas dogoni. Potem jednak powinnyśmy ruszać dalej, a właśnie panna Swartko, co jest dalej?
- Hmm… Przeworsk… kiedyś osada graniczna, teraz miasto tkaczy i handlu. Jest tam z trzech Spokrewnionych, żadnego nie znam z imienia. Jeden to Toreador. W Przeworku dużo dzwonów, zakon Bernardynów i tacy on… Bożogrobcy.- wskazała na Jaksę palcem wampirzyca.
Tymczasem poszukiwania Jaksy, węszenie Diamencika, przeszukiwania kotwą, ba… nawet Martusiowe dedukcje nie dawały żadnych rezultatów, żadnych śladów instrumentów, żadnych śladów jakichkolwiek. Ot tyle że Swartka pogapiła się na goliznę nurków i pomruczała o tym że widziała większe… mniejsze zresztą też. Nawet przyzwanie nocnych ptaków przez Martę nie pomagało. Nie zdradziły nic na temat instrumentów czy kryjówek, poza kryjówkami swych gniazd.
Koenitz zaś stoicko przyglądał się działaniom polskich wampirów z pobłażliwym spojrzeniem i dumą, nadal w błyszczącej zbroi. Swartka dyskretnie podkradła się do Diamencika i zaczęła mu coś na ucho szeptać.
Cokolwiek mu poradziła, wystarczyło i wilk zabrał się za grzebanie wśród porzuconego przez trójkę nurków przyodziewku i wynoszenie ich gaci gdzieś w pobliskie krzaki na bagnach, a Swartka czuwała, by wilka nie przyłapali.
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.
Mi Raaz jest offline  
Stary 07-04-2016, 22:36   #44
Krucza
 
corax's Avatar
 
Reputacja: 1 corax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputację
Sarnai ogarnęła spojrzeniem pole bitwy i parsknięciem skwitowała całość. Okiem rzuciła na żywych, sprawdzając czy cali, czy ofiar wśród nich nie ma. Powiodła spojrzeniem i po Tremere, na koniec omiatając spojrzeniem Koenitza.
Jeszcze chwila" - odliczała w myślach - "jeszcze podniecenie walką nie opadło. Za chwilę zaczną się kolejne niesnaski i kłótnie.
Skierowała się ku tej samej stronie, z której na plac wpadła, odchodząc cicho w stronę obozu, do swoich.
Nie zdążyła się oddalić jednak wystaraczająco szybko, by nie zostać zaczepiona przez Lecroixa. Francuz zapytał uprzejmie.- Czhy to roshsądne thak samwej sie oddalhacz?
- Nicz nie ształo sze tobie, ani mnie jaksze szła tu. Całysz jako wice
- stwierdziła raczej niż spytała.
- Tegho typu kręatury to… nie są phroblemem. Kolłek w plecy… to klłophot. Przed frogiem z przodu sie obhronie...-wyjaśnił wampir.
Sarnai pokiwała głową.
- Ja bes konia. Czas wraczacz.
- Zafsze… moszna sie na kohnia we dwóch fsiąść.
- stwierdził po namyśle Marcel.
- I za tarcze szłuszycz? - spytała nieco ironicznie Sarnai.
- To ja rahczej za twohją.- zażartował nieśmiało Francuz.- Oczywiffiście nie wąthpię że niezwychcieżona z ciebie wojhowniczka.
- Wincz wszadajm na konia i wraczajmy…
- stwierdziła dziewczyna spoglądając na wampira. - Chyba, sze żosztacz khcesz tu, czekającz. Ja po moich wraczam.
- Damy pszodhem?
- zapytał uprzejmie Marcel wskazując konia, na którym tu przyjechał.- I pefnie lepiej jeszdzisz niż jha.
I widząc dwóch rycerzy Koenitza wjeżdzających na groblę dodał.- Chybha bedzie… mmy… miecz eskohtę.
Sarnai wspięła się z wdziękiem na konia i rękę do maga wyciągnęła by pomóc mu wsiąść.
- Tym lepiej… bacz sze nie benciesz mnie muszał - powiedziała z kamienną miną, że trudno orzec było czy mówi poważnie, czy krotochwile urządza.
Francuz tylko pokiwał głową, starając się utrzymać na wierzchowcu siedząc za Sarnai.
- Tszymaj sze sie - Sarnai sarknęła na wampira i ręce jego poprowadziła, mocniej zaciskając je wokół swojej talii. - waszmoszcz. Inaczej w baknach szukacz mi cze pszyjcie. - to mówiąc pięty lekko w koński bok wbiła i zacmokała na zwierzę, kroku bestii nieco przyspieszając by dwóch rycerzy w czas dogonić.
 
corax jest offline  
Stary 12-04-2016, 20:04   #45
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Wojna się zakończyła. Utopce zostały wybite, ich ciała zostały spalone. Ich krew została przelana, jej ostry zapach odrzucał krwiopijców. Posoka stworów odstręczała.
Niemniej Marta zebrała ich krew do fiolki, jako zdobycz… i jako trofeum zabrała głowę jednego z potworków.
Inne trofea… instrumenty które ponoć Niksy używały, nie zostały odnalezione. Za to pojawiła się kolejna zguba.. gacie zacnych rycerzy którzy odważnie w toń się zanurzyli. Gdzie znikły, wiedział jedynie pieszczoch Marty, bo to on je porwał nie wiedzieć czemu. W każdym razie Swartka ze śmiechem przyglądała się gołodupcom i komentowała rozmiary ich własnych instrumentów “smucąc” się przy tym, że tak niewiele pożytku z tej części ciała po śmierci.
Miała ubaw ich przewodniczka… z pewnością. No i trzeba było wilka jakoś przekonać do zwrotu zaginionego odzienia, nieprawdaż?


Na miejscu orszak złożony z Sarnai i Lecroixa i towarzyszącej im świty. Kilka słów wyjaśnień i Bruno z Boruckim zabrali się szybko za pakowanie obozowiska i wyruszenie przez groblę. Sarnai miała też chwilę czasu, by wyjaśnić swoim, gdzie wisi upolowana przez nią zwierzyna.
Trzeba przyznać że Bruno i Borutek znali się na rzeczy i cała wyprawa było ledwie w dwa pacierze gotowa do wyruszenia. Ogniska wygaszono i wyruszono, przez groblę… teraz bezpieczną bo grasujące na niej utopce już przestały istnieć. Podczas tej przejażdżki wypytywano subtelnie Sarnai i Marcela oraz ludzi Koenitza o całą walką. I tu był problem… bo o ile Koenitz i Brunon władali polszczyzną, o tyle Lecroix i Sarnai słabo, a jego podwładni wcale. Kto jeszcze jako tako radził sobie z łaciną lub niemieckim, to mógł Francuza zaczepić, jak i ludzi Koenitzowych. Sarnai zaś była obiektem ciekawości swych własnych podwładnych, którzy zainteresowani byli jej relacjami z tej walki, choć oczywiście… wprost żaden z nich nie śmiał jej wypytywać. Wprost nie… ale od czasu do czasu zaczepiali swą panią niewinnymi pytaniami i sugestiami. No i… zwłaszcza ciekawiła ich zażyłość z Marcelem. Czyżby sojusz między obcymi na tej ziemi Kainitami się pogłębił?


Dalsza podróż przez bagna nie obfitowała w niespodzianki. Grobla nadal była stabilna po tylu latach. Swartka jak zwykle jechała na przodzie, mimo że obecnie jako przewodniczka nie była potrzebna. Noc zaś powoli zbliżała się ku końcowi. Tak więc po przedostaniu się przez bagna Gangrelka skierowała całą drużynę do lessowego jaru w którego miękkiej ziemi, szybko się dało wykopać kryjówkę na dzień.


Swartka przekazała ludziom informacje dotyczące pobliskiego miasta. Leżące nad rzeką Mleczką jest miastem tkaczy i dwóch kościołów. Jednego należącego do Bożogrobców, drugiego do Bernardynów.
- Należy do Lubomirskich i na dworku zbudowanym niedawno zarządcą jest Spokrewniony należący Toreadorów. Wślizgnął się w łaski tutejszych Lubomirskich, więc musi być Toreadorem. Pozostałych nie znam. Raz czy dwa widziałem ich z dala. Jeden niski i garbaty, drugi to dziołcha. - wyjaśniła kąpiąc się goła w cebrzyku, przez co przyciągała uwagę wszystkich. Nic więc dziwnego, że pomijając zakonników jakoś sporo ludzi kręciło się wokół.- Nie wiem gdzie ci się chowają. Przeworsk to miasto tkaczy, ale ma swoje odpusty, jarmarki i całkiem spory zajazd pod drugiej stronie rzeki o nazwie Pastewnik.



Swartka radziła nie ruszać kupą do miasta, bo można tym rozdrażnić Lubomirskich, a to w okolicy możny i liczny ród. Natomiast niewielka grupka szlachciców ze sługami nikogo nie zdziwi. To miasto często jest odwiedzane przez podróżnych. Na teren łowów poradziła Pastewnik właśnie.


- To duży zajazd, zawsze pełen przyjezdnych gości jak i kupców. Mnóstwo ludzi…- wyjaśniała Swartka.- Nie ma się też co przejmować miejscowymi Kainitami. O ile nie zostawi się trupów, to nie będą się ostrzyć kłów o mały posiłek na ich terytorium. Parę razy tu zaglądałam sama i ani razu się Toreador do nie odezwał. Może po prostu nie potrafił, bo pludrakiem holenderskim jest chyba.-
Gangrelka miała rację. Lokal był tłoczny, zarówno od okolicznych szlachetków jak i od mieszczan i plebsu.


Grała muzyka, piwo lało się strumieniami, atmosfera była sielska i wesoła. I ułatwiała się bratanie pomiędzy różnymi stanami. Przy kolejnych piwach znikała bowiem różnica pomiędzy herbowym a kowalem.
A i swoje robiły dziewczęta roznoszące napoje z uśmiechem na ustach i tolerancją na lepkie dłonie bogatszych mieszczan i herbowym. A żydowski arendarz za kontuarem tylko spisywał na pergaminie, kto ile wypił. Nikt mu przecież nie będzie wymigiwał się od zapłaty. Potężni Lubomirscy wszak stoją za nim pobierając opłatę za prowadzenie wyszynku na swych ziemiach. Karczma była duża, wesoła i tłoczna… ostatnia taka zapewne na tej trasie. Im dalej na wschód, tym ludzi wszak mniej.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 13-04-2016, 22:08   #46
 
Aisu's Avatar
 
Reputacja: 1 Aisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skałAisu jest jak klejnot wśród skał
Radosna Kompania


– No co tam panowie. Widzę żeście z całego oddziału najodważniejsi. Kryński powitał swoich kompanów wesoło, jak tylko wszyscy zeskoczyli z koni. Na obronę Felińskiego , ten przynajmniej odwrócił wzrok zawstydzony. Azarkiewicz tylko wykrzywił usta się tym swoim bezczelnym promiennym uśmiechu.
– A jakże! Przecież nie mogliśmy przejść obojętnie, kiedy dzieje się taka niespra-ak!
Kryński położył obydwu ręce na barku a potem boleśnie przyciągnął do siebie, zatrzaskując ich głowy w żelaznym uścisku.
– Godne pochwały. A teraz grajcie grzecznie, hm? – uśmiechnął się do nich. – Panienka Zofia była bardzo ucieszona słysząc o waszej inicjatywie, więc punkt dla was… –ścisnął ich trochę mocniej. – Ale nie próbujcie ugryźć więcej niż możecie przeżuć, hm? – spojrzał na obydwu. Po czym wypuścił ich i poklepał przyjacielsko po plecach. – Ot, taka przyjacielska rada od towarzysza broni. Powodzenia w boju, chłopaki! Wszyscy mamy wobec was duże oczekiwania!

Po bitwie.

Nadal czując się kiepsko od zapachu spalenizny i krwi, Zofia podeszła do swoich ludzi – z ulgą zauważając że zbryzgani są jedynie czarną posoką stworów, a nie własną krwią.
– Ha ha, wiedziałem, że Panienka ma to w sobie! – Kryńki klępnął ją w plecy plecy, prawie zwalając z nóg. – Powinna była panienka zobaczyć jak Feliński przytrzymuje tego potwora swoja halabardą! Fenomenalna robota.
– Jakby ktokolwiek z nich zwracał na nas uwagę. – odburknął niezadowolony Feliński. – Mam nadziej że to zamyka sprawę?
– Eee, nie do końca. Chyba.
– wyjaśniła trochę zmieszana. – To chyba były Niksy. Będziemy musieli znaleźć ich instrumenty… A nie wiem czy będzie na to czas… – ściszyła głos.
Ostatecznie, ich priorytetem jest Smoleńsk. Jak bardzo by nie chciała nie mogli spędzić tygodni na przeczesywaniu bagień.
– A tam, nadal jesteśmy bohaterami! – zauważył wesoło Azarkiewicz. Feliński sprawiał wrażenie jakby miał zaprotestować, ale ugryzł się w język kiedy Kryński położył mu dłoń na ramieniu.
– Dokładnie. Wszyscy doceniamy wasza inicjatywę i wkład. A teraz, jeżeli panienka pozwoli, wyruszymy przodem by przygotować obóz.
– … Poczekajcie chwilę. – zdążyła zaprotestować, mimo że Kryński już ruszał po konie. – Chciałam tylko powiedzieć… Że… Cieszę się że byliście tutaj ze mną. – uśmiechnęła się ciepło. – Wiem że jak na razie wszyscy jesteśmy sobie obcy, i wiele dla mnie znaczy że mimo to chcieliście walczyć. Naprawdę to doceniam.
Azarkiewicz uśmiechnął się od ucha do ucha – Oczywiście! Nie mogliśmy stać z założonymi rękami podczas gdy nasi towarzysze broni walczyć mieli z potworami! Jakże mógłbym żyć ze świadomością że coś tak przyziemnego jak rozkazy powstrzymało mnie przed poczynieniem tego co słuszne?! – odparł szczerze. Feliński wyglądał jakby zaraz miał puścić pawia.
– Dobra, dobra, starczy tego samouwielbienia. – Kryński popchnął ich raz jeszcze w stronie Koni. – Obóz sam się nie złoży, a przecież nie chcemy żeby nas złapało słońce! – puścił Zofii oko, a ta uśmiechnęła się lekko w odpowiedzi. - Mości Rozciecha panienkę odprowadzi do obozu, jak już tu skończycie… I niech panienka uważa! -dodał na odchodne.

– Bagienne wody bywają zdradliwe!


* * *





Niechęć Felińskiego do wampirów była Czajkowskiemu dobrze znana. Mimo to gdy Borucki zbierał ludzi na wyprawę, to nalegał by zabrać go z nimi. Ostatecznie jeżeli choć połowa tego co Borucki mówił o Zofii było prawdą, to była chyba jedyną w Polsce Kainitką która mogła Felińskiego przekonać do zmiany poglądów. A chłopak na gwałt potrzebował pewniej… Elastyczności.
Niestety, chłopiec był uparty jak muł. Ta nadnaturalna wytrwałość była jego największa zaletą, ale sprawiała też że Feliński był… Trudnym uczeniem.
– … Starczy. - Rozkazał Górce . Mężczyzna szarpnął rękę do góry, wyciągając głowę krztuszącego się Felińskiego z wody.
– To jak? – Czajkowski przykucnął przy swoim protegowanym, patrząc w gorejące nienawiścią oczy.
Feliński splunął mu w twarz.
– Spierdalaj. – charknął, ksztusząc się między sylabami.
Jego głowa znów powędrowała pod wodę.
– Oj oj, dałbyś już sobie spokój. – wtrącił się bezczelnym uśmiechem Azarkiewicz, którego kara skończyła się trochę wcześniej. Nadal ociekał wodą. – Chcesz tu sterczeć do białego rana? Obydwaj wiemy, że nie masz aż tyle czasu. – gdyby nie złowroga sylwetka Kryńskiego za jego plecami, pewnie dodałby też szyderczy śmiech. Ale wystarczyło mu jedno podbite oko.
– Prawda. – Zgodził się Czajkowski, łypiąc złowrogo na rudzielca. – Ale droga do Smoleński długa…
– Oszczędź nam tych gróźb. Gówno nam zrobisz. – Azarkiewicz wyszczerzył zęby w karykaturze uśmiechu. – Panienka Zofia nas uwielbia, a was ma w dupie. Ja tam cię lubię cię Czajkowski, więc będę na tyle uprzejmy że przemilczę kto mi przyprawił śliwę… Ale niech ci się nie wydaje że nadal możesz nami pomiatać jak ci się podoba. Sytuacja się- uff!
– Starczy. – Uciszył go Czajkowski, przy okazji przywalając mu z pięści w brzuch. Odczekał chwile, patrząc mężczyzna zwija się z bólu, po czym skinął na Górkę. – Wyciągnij go.

Obydwu dezerterów posadził przed sobą na klęczkach. Feliński miał na tyle rozsądku by powstrzymać się od strumienia przekleństw, więc słowami Kryńskiego „poczynili postępy”.
– A teraz posłuchacie mnie uważnie. – zaczął uprzejmie Czajkowski, chwytając obydwu za twarz. – Niech wam się nie wydaje, że sympatia panienki Zosi to dla was jakakolwiek zbroja. Kobieca łaska na pstrym koniu jeździ, i to co zyskaliście sobie dzisiaj, jutro możecie stracić. – to ostatnie skierował zwłaszcza do Azarkiewicza. – Chyba sobie nie zdajacie sprawy z tego, jak niewiele trzeba by nasze nowe rozdanie zamienić na kopiec z krzyżem na górze, i paroma ciepłymi słowami od pijanego księdza. Wszyscy tu jesteśmy jedną złą decyzje od zamiany ze „szlachciców” w „Podwieczorek”. Jeżeli chcemy przeżyć, jeżeli chcemy coś wygrać… Musimy liczyć na siebie nawzajem. Więc nie będę tolerował niesubordynacji. – to ostatnie zaakcentował specjalnie dla Felińskiego. Młodzieniec odpowiedział butnym spojrzeniem, – na co Czajkowski boleśnie ścisnął jego szczękę.
– Będziecie wykonywać polecenia Boruckiego. I jeżeli nie mogę sobie zapewnić waszego posłuszeństwa szacunkiem, to zrobię to strachem. Zrozumiano?

Żaden nie odpowiedział.

– Przyjmę to za „Tak, Mości Czajkowski.” – puścił ich. – Górka, Kryński, doprowadźcie ich do porządku. Za kwadrans mają być w obozie. Niedługo wyruszamy.

* * *


- … Czy wszystko w porządku, panienko Zofio?
- … He? Tak, tak, dziękuje, panie…
Rozciecha. – Przedstawił się z westchnięciem jednooki.
– Dziękuje, panie Rozciecha. – powtórzyła wampirzyca, zażenowana własną kiepska pamięcią.
- … Więc? – Dociekał szlachcic, nie do końca pojmując dlaczego drąży temat.
– Co? A. Nie, naprawdę, wszystko w porządku. Po prostu… – zniżyła głos przygnębiona. -Za jakiś czas Niksy znów wrócą nawiedzać bagno… Sprowadzając zgubę na następnych podróżnych… Wszystko co dzisiaj osiągnęliśmy… O co walczyliśmy… Nie będzie miało znaczenia… - zamilkła. Rozciecha grzecznie poczekał aż zacznie mówić dalej. – Ale… Nie możemy zostać szukać instrumentów. W Smoleńsku także nas potrzebują…
Zamilkła raz jeszcze. Wszyscy dookoła nadstawili uszu, czekając na słowa Zofii.
… Poza jednym kretynem.
– … Moglibyśmy poinformować okoliczne wioski. – zasugerował cicho Feliński, nie bacząc na mordercze spojrzenie Czajkowskiego. – Znają te bagna. Jeżeli ktoś może znaleźć te instrumenty…
- … To właśnie oni! – dokończyła Zofia, promieniejąc. – Doskonały pomysł panie –
– Feliński
– podpowiedział cicho Rozciecha.
– Feliński! – dokończyła z lekką nutą paniki wampirzyca. Jednak szybko podupadła na duchu. – Ale… Ktoś by musiał ich poprowadzić… Nie odważą się sami z siebie…
- … Ja to zrobię.
– Zgłosił się ponownie Feliński. - … Nie powinno to zająć długo. Nadgonię was. - Nie mógł mieć takiej pewności, ale teraz nie miało to znaczenia.
– Naprawdę?! – Zofia niemal promieniała ze szczęścia. Nie spodziewała się ze ktokolwiek podzieli jej troski.
-Panienko… odpuść to sobie. Nikt nie przyjdzie z pomocą, a ludzi swych niepotrzebnie po bagnach potopisz.- odparł stanowczo Borucki.-Wsie mają swych panów szlachciców, mają sołtysów i karbowych… i własne sprawy na głowie. Nikt tu nie będzie po błotach jakichś tam instrumentów szukał. Ino narobisz niepotrzebnego harmideru i zwrócisz na nas uwagę. Nie po to łazimy przez bory, by przyciągać spojrzenia miejscowych.-
– Ale co innego możemy zrobić? – uparła się dziewczyna. – Nie możemy się zatrzymać, ale jeżeli odjedziemy nie robiąc nic to ludzie dalej będą ginąć na tym bagnie… Do Smoleńska nadal daleko, a przed nikim nie uciekamy żeby się kryć ze swoją obecnością… A wozy nas spowalniają, Pan Felinski bez problemu nas dogoni. – ścisnęła usta. – Wszyscy tyle ryzykowali żeby oczyścić nam drogę… Nie możemy tego tak po prostu zostawić niedokończonego…
- Ino że przez bagna sam nie przejdzie. Swartka do pomocy nieskora, a on sam nic nie uzyska. Jeno czas straci. Bo kto go posłucha? Nikt. Przegonią jako szaleńca. Kijami grzbiet obiją.- wyraził swój sceptycyzm Borutek.
- …
Fakt, samotna podróż przez mokradła byłaby bardzo niebezpieczna. Sama nie miałaby z tym problemów, ale… Nie była przecież do końca człowiekiem.
Feliński wyglądał jakby chciał coś powiedzieć, ale Czajkowski tak spiorunował go wzrokiem, że tym razem rozsądniej jest się przymknąć.
– … Ale jeżeli nic nie zrobimy… I Niksy wrócą za jakiś czas… To wszystkie ich ofiary będą na naszym sumieniu…
-Jeśli kto głupi pcha się na te mokradła, to sam sobie winien.- stwierdził autorytarnie Borucki.- Dyć nikt tu nie łazi. Miejscowi wiedzą, że tu niebezpiecznie to unikają, a przyjezdni nie mają powodu pchać na błocka. Kto więc zginie? Kto?-
- … – Zofia nie odpowiadała przez chwilę. Kopała tylko ziemie bucikiem, przygnębiona. - … Co Pan o tym myśli, Panie Roziecha? - zapytała cicho jednookiego.
Rozciecha zerknął dyskretnie na Czajkowskiego. Ten pokręcił głową.
- … Smoleńsk to niebezpieczne regiony. – odparł ostrożnie. - … Będziemy potrzebowali każdego człowieka.
- … Pewnie tak. – zgodziła się niechętnie. - … Ale gdyby ktoś przez przypadek zapanoszył się na te bagna…
- To pewnikiem zginąłby też i w innym miejscu. Głupców nie sieją, sami rosną.- stwierdził dobitnie Borucki.-Zresztą… jak można daleko wejść w te bagna prze przypadek. Ino gdy się idzie na rozbój, a zbóje… nie ich te Utopce czy Niksy biorą. Dobra kara za mordowanie na traktach.-
Zofia skinęła głową, i odwróciła się by zebrać swoje rzeczy. Feliński ściągnął gniewnie brwi, ale potencjalny wybuch powstrzymała przyjacielska dłoń Krasićkiego na jego ramieniu.
– Ludek, bądź tak miły i pomóż przy koniach, hm? – zasugerował Krasicki.
Feliński obrzucił go jeszcze wrogim spojrzeniem, po czym posłusznie wykonał rozkaz, mamrocząc coś obraźliwego pod nosem.
 
__________________
"I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be."

Ostatnio edytowane przez Aisu : 13-04-2016 o 22:36.
Aisu jest offline  
Stary 16-04-2016, 05:46   #47
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Milos w towarzystwie Miki i imć Bileckiego brodzili po pachy w jeziorku, to kotwicę po dnie przeciągając, to zwyczajnie nurkując, by dno obejrzeć. Strwonili czas tylko, jak się okazało, bo nic nie znaleźli, ani zardzewiałego kociołka ani, tym bardziej, upiorowych instrumentów.
– Psia krew – rzucił Zachowy raca kiedy pojął, że skradziono im odzienie. W przeciwieństwie do wampira dwóch ludzi po moczeniu w lodowatej wodzie dzwoniło zębami i trzęsło się jak tataraki.
– Bardzo zabawne. – Na gębę Węgra wypełzł zbójecki grymas na wpół rozbawienia i rozeźlenia. Donośny jego głos poniósł się po okolicy. – Ładnie proszę zgubę oddać, nie godzi się, by szlachcic na golasa przed niewiastami paradował!
– Veto, mości pułkowniku – wyszczękał dygocząc jak w febrze Bilecki. – Godnym szlachcicom jako my godzi się. Jeno że przy godnej niewieście, i gdy circumstancia godne są.
Wyraźnie warchoł okoliczności za godne nie uważał, bowiem żupan szary i wiatrem podszyty przywdział, części sromotne mimo braku portek przy okazji ukrywając. Wilk Martowy na omszałej kłodzie przy brzegu drzemiący rozwarł na te dywagacje jedno oko, by popozierać jak to ghule zwierzęce, krwią Kainitów pędzone – zbyt umnie i pojętnie jak na bydlątko boże. Popatrzywszy, ślepie zamknął. Łba nie uniósł nawet na widok swej pani, która z poszukiwań upiornych instrumentów bynajmniej nie z pustymi rękoma nie wracała. Worek tachała nieduży i przy końcu zaledwie wypchany, a w worku ruszało się coś niemrawo.
– Cennego wam się co w błocku zagubiło? – spytała, worek jednocześnie rozwierając i Mice do wglądu jego kłębiącą się zawartość okazując. – Hm, ten co po wierzchu łazi. Czarniawy, wąsaty, uszczypliwy... może to jaki pułkownika pociotek daleki. Wolnością go darujmy. A resztę do kociołka.
Domniemanego krewniaka z wora dobyła, za odwłok wprawnie trzymając. Rak siekł szczypcami. Marta zęby szczerzyła białe, szczerze zadowolona.

– Gacie pogubili niebożątka i bidulki od świata oczekują, że ktoś im portki wróci. Jakby ktokolwiek chciał brać je do ręki – odparła ze złośliwym uśmiechem Swartka. – Oj… sami zgubili, niech sami szukają. Przeca nikt ich nie wziął do ręki.
Milos potrząsnął głową z niedowierzaniem, że to się dzieje naprawdę. Niezrażon jednak ruszył dalej na brzeg, aż woda sięgać poczęła poniżej pasa, ud i kolan. Jedną ręką jedynie, gwoli formalności przyrodzenie przysłonił, bynajmniej nie zawstydzony, ale i nierad z sytuacji.
– Martuś, użycz spodni – uśmiechnął się spod wąsa. – Albo czworonoga choć zaangażuj, niech zguby wyniucha. A ty – palec wolnej ręki wycelował w Swartkę – powściągnij dobry humor bo cię to stawia na przedzie podejrzanych.
– Łatwo waść potwarz na niewiasty rzucasz, bezstydniku – pomachała palcem Swartka. – Jeszcze uznam, że sam ukryłeś portki, co by mieć pozór, by przed dziewczęcia niewinne swoim ptaszorem straszyć.
– Straszyć? – Zach zmrużył oczy, w stronę Gangrelki postąpił Martę minął i wtedy dopiero obie ręce uniósł, aby mokry osełedec na tył czaszki zaczesać. Mięśnie zagrały pod skórą w tym ruchu, do wtóru brzuch napięty wyrysował się kratką. – Może cię zdziwię, ale tacy byli co to chcieli w dziełach sztuki uwiecznić, może więc – głos przechodził w mruczący baryton, krok zwolnił leniwie. – Lekka to przesada z tym straszeniem, nie uważasz panienko?
– Tjaaa…– wymruczała pod nosem wampirzyca i pstryknęła palcami owo dziełko natury z łobuzerskim uśmieszkiem.– Jak wy wszyscy i Ventrue i Toreadory lubicie się chwalić swoją urodą. Szkoda że po tej stronie życia, tylko pozowanie wam zostało, czyż nie? Ani wielkiej przyjemności, ani wielkiego pożytku z ptaszorów.

– Nie strasz jej, Milosie Zach – żachnęła się Marta. – Przecie widać od razu, że nie niewinne dziewczę to…
Gangrelka wedle słowa danego wypuściła raka i podeszła do swego basiora, prawicą za ucho chwyciła go mocno i twarz do pyska zbliżyła. Usta otoczone rozmazaną pomadą utworzyły bezgłośne „gdzie”. Węgier odwrócił się do Swartki rzycią gołą, wprost będąc Marty ponownie taktownie zasłonił klejnoty choć na uroku nic przy tem nie stracił. Gdy gadać do wilka przestała złowił ją, jakoś odruchowo spojrzeniem.
– Nie ją straszyć mi w głowie… – otaksował ją z góry na dół jakoś tak dobitnie.
Czerwone ślepia okrągłe się zrobiły jak złote polskie, niekantowane, nieobrzynane. Za chwilę zwęziły się w szparki. Marta puściła wilcze ucho i kark złapała. Z taką siłą Diamencika na poszukiwania posłała, że basior mimo swych rozmiarów pierwsze parę kroków w powietrzu przeleciał.
– Tam gdziem raki łapała woda czysta – mruknęła Marta odstręczająco. – Obmyć idę się… – I stała, pomimo deklaracji.
A Zach też stał, górując nad Martą wzrostem i nic nie gadając. Gapił się tylko jakoś tak świdrująco aż się zrobiło ewidentnie niezręcznie.
– Może… z tobą… pójdę? – zaszemrał bez przekonania.
– O tak. Przy koszulinie mej powaruj. Bo tu kradną – pokręciła głową i Swartkę rozbawioną wzrokiem zgromiła. Ta tylko uśmiechnęła się niczym zadowolony kot i ruszyła za obojgiem przykuta zachwytem do ptaszora Milosowego.
– Ponoć zimnej wody nie lubisz – rzucił przez ramię Zach, idąc jak w transie za Martą.
– Myć się nie zamierzam… ale gapić… czemu nie – uśmiechnęła się łobuzersko w pełni prezentując swój garnitur igiełek.
– Pogap się na co innego. Nam z Martą… pomówić trzeba. Bez świadków.
–Uuu… najpierw kusi, a potem odsyła… zimny drań – mruknęła figlarnie Swartka i odeszła urażona takim traktowaniem.
– Poczekaj ty na portki może – poradziła Marta rzeczowo, tylko głos jej coś przymierał. – Chyba że przed Koenitzem chcesz stanąć, w zbroi przejrzeć się – dokończyła słabo i pomaszerowała w stronę zejścia na jedną z krętych ścieżyn, w głąb moczaru wiodących.
– Lepiej nie. Jeszcze mu w oko wpadnę – nie zostawał w tyle. – I zdecyduj się czy chcesz nas do wody gnać czy nie, bo jak się mamy moczyć to przywdziewać się sensu większego nie ma.
– Ja tam nie rozeznaję się, co gna cię – mruknęła. – Ani co ciągnie. Ale nie ja to.

Rozbójniczka wąską ścieżkę przeszła kilkakrotnie podczas bezowocnych poszukiwań, szła już szparko i pewnie kroki stawiała, długimi susami sadziła po kępach trawy, dla równowagi balansując włócznią, w miejscach, gdzie woda dróżkę zalała. Za siebie ani razu się nie obejrzała. Przystanęła wreszcie, by włócznią ciemności zupełne wskazać.
– O, tam. Gdzie ta wierzba–starucha wywrócona. – Drzewcem tknęła plątaninę roślin wodnych u swych stóp, uniosła ją nieco i prasnęła z powrotem w bagno. – Ładne to było. Z tymi nożami. Ale jakżeś Zofii pokazał, że i jej słowo swoje waży, w wodę, w której topczyki się moczyły wlazł… to chyba było lepsze.
Zach wyhamował tuż za Martą, niepoważny uśmiech wykwitł mu na twarzy, gdy słuchał jej wywodów.
– Jak siebie kocham, nigdy nie wiem, czy mi komplementa prawisz, czy drwisz aby.
– Prawdę prawię. Prawie zawsze – szturchnęła drzewcem kłąb wodorostów na pożegnanie i marsz podjęła. – Myślisz ty, że Zosia urodziwa?
– Myślę, że to dziecko.
– Dziatki też szpetne bywają i urodziwe. Jaka ona?
– Gdzieś pomiędzy. Czemu pytasz?
– Zostałam dziś pouczona. Że patrycjuszowskie zębiska takie wykwintne, wyrafinowane i w ogóle wy… – zmęłła coś pod nosem – że żadnej potwory z bagien nie ruszą, dla żadnej przyczyny.
– Dosadnie – kroku jej dotrzymywał od czasu do czasu omiatając jej profil. – Kto to owe mądrości prawił, i jakiej potwory się niby tyczą? Zjadania utopców i mości Tyrolczyka czy… – druga opcja utknęła mu w gardle.
– Kalwin. O topczykach. To nieważne – ręką machnęła. – Koenitz, prawi klecha, jest jeszcze bardziej wy… niż cały klan. I pokraki żadnej nie ruszy. Ładnie być musi. Tak mnie to tedy… czy Zosia ładna jest. Ja nie wiem.
– Może też chodzić o to, co w środku. A wtedy może i ładna. Ma coś co… – rozejrzał się jakby w szuwarach miał znaleźć właściwe słowo – większość z nas, jeśli miała w ogóle to dawno straciła.
Marta zmilczała, nie za bardzo skłonna do dzielenia się spostrzeżeniem, że cokolwiek to jest, to ostro poniewiera. Bo wampirzy podlotek zdołał ją zawstydzić, a wstyd się Marcie ostatni raz zdarzył, gdy Prusy Książęce pełną gębą pruskie jeszcze były.

– Szturchać próbował w nasze przymierze.
– Co ci gadał?
– A myślał chyba, że nie wiem, kto stoi za tobą. Twoją matką mnie straszył. Tak po przyjacielsku.
Węgier splunął w paprocie.
– Kościelna menda. Małgorzata do Rusi nie pojedzie, dla niej tam dziki kraj, ciemnota i niewygody, brzydziłaby się po błocie chodzić. Póki nie wrócisz do Małopolski nie masz się co martwić.
– To w Małopolsce mam się czym martwić? Bośmy się przy kieliszku u księcia pożarły? Proszę… – sarknęła i kijem ścięła czubki paproci. – Nawet Patrycjusze za takie rzeczy nie ścigają dłużej niż do końca przyjęcia.
– Wściekła będzie. Że mi pomożesz – sprostował.
– Resztkami będzie gniew sycić.
Zatrzymał się gwałtownie i ją ku sobie szarpnął.
– Martuś, nie lekceważ jej. Ja, bez względu jak się potoczą sprawy, z Rusi już nie wracam. Tobie bym radził to samo. A przynajmniej Kraków omijać przez kilka stuleci.
Marta mrugnęła powoli. Palec po palcu zaczęła ze swojej ręki odginać.
– Nie lekceważę. Mówię, jako będzie. Po tym, jak ojciec mną zajmie się. Może sobie zabrać resztki. Miałam dziesiątki braci. I czasem oglądałam, co zostawiał. Jak coś zostawił.
– Co ty mówisz? – zacisnął palce na jej barkach i lekko potrząsnął. – Myślałem, że chcesz go kołkiem szyć. Czyli on na Rusi gdzieś, w ziemi, w objęciach torporu? Czy… nie? Mówiłaś, że tego by chciał.
– On wojownik. Wódz. Bóg wojny. W walce chciałby odejść. Sam się nie nadzieje… Ja wiem, jakie szanse mam – przykryła jego ręce własnymi. – I ja z tym pogodzona. Chodźmy już. Błoto na mnie przysycha.
– No to potrzeba mu więcej niż jednego przeciwnika skoro taki waleczny. Ujma to odejść w łatwym starciu.
– Ujma – powtórzyła. – Masz rację. Ujma – Chyba słowo jej do gustu przypadło. – Swartkę chcę na wschód zabrać. Pytać już teraz, czy masz jeszcze w planach straszenie niewinnych dziewcząt? Tak w ciągu dwóch nocy następnych? – poruszyła brwiami.
– Sama zaczęła. I do czego zmierzasz? Mam ci użyczyć uroku osobistego, by ją przekonać, że warto z nami na Smoleńsk jechać? – zwolnił uścisk na jej barkach tylko po to by palcami musnąć kościste obojczyki.
– Uroku nie – zaśmiała się i dłonie mu na biodra przełożyła swoje. – Ale podmiany jutro w tańcu, jak na polepę padnę, nim ta wietrznica się zmacha. Pamiętasz, jak to się robi jeszcze? I wsparcia, jak burdę zrobim, hm?
– W sukurs ci przyjdę, cokolwiek wymyślisz. Pod jednym warunkiem – przyciągnął ją bliżej siebie i na próbę w krok oberka pociągnął. – Powiedz po coś mnie taki kawał tu ciągła.
– Kąpieli zażywać będę. Nie lza mi tam na oczach wszystkich. A po coś ty taki kawał ciągnął, to ja już rzekła. Nie wiem – przyznała szczerze.
– Angaż dostałem, by ci stroju pilnować? – nie zwalniał kroku, przeciwnie, tany go wciągnęły gdy tak Martę pewną ręką prowadził.
– Podołasz niechybnie.
Dawała się prowadzić, póki trzewikiem w błoto przy wąskiej ścieżce nie wdepnęła. But wyrwała z mlaśnięciem.
– O, zdaje się, że w towarzystwie. Klejnot mój bieży. Zdaje się, że coś niesie w pysku. Portki odzyskasz.
Odwróciła się i do wierzby domaszerowała. Buty zdążyła ściągnąć, gdy Diamencik zgonił ich, szarawary z pyska wypuścił z wyraźną pretensją i przelazł po nich. Jakby to zwierz nie był, można by rzec, że złośliwie. Marta wierzbę swoją przyodziewą udekorowała i naga przyklęknęła przy wilku, łeb kudłaty ramieniem otoczyła. Na plecach ciemna pręga się jej ciągnęła szeroka. Brud jakby albo cień. Na pewno brud albo cień.
Węgier spodnie wciągnął choć oka od Marty nie oderwał. Tylko na wilka spojrzał… wilkiem ale krótko co by niczego z tej chwili nie stracić.
– Nie odpowiedziałaś – cofnął się, bo w tej pieszczocie ofiarowanej zwierzęciu było coś intymnego, w czym przeszkadzać nie chciał. – Czyś likantropa swoją krwią napoiła?
– On nie – zaśmiała się. – Zwykły on, tylko zajadły. Od krwi mojej tak się rozrósł.
Włócznię obok zwierza położyła i woreczek zdjęty z szyi. – Ale ja piła. Lupina krew. Po tym znamię mam jedno. Kłopot teraz z tym tylko.
Wstała gibko i na brzeg przeszła. Szare pasmo na plecach nie było cieniem. Ewidentnie wyglądało na gęstą sierść. Jeżyło się na kręgach.
– O stokroć bym wolał twoje znamię niż moje – mruknął cicho, pod nosem. Rozsiadł się wygodnie na zwalonym pniu. Prawdą jest, że Ventrue lubują się raczyć pięknymi widokami, takim i teraz Milos Zach bez reszty w milczeniu się oddał.
Od wody niosła się przerywana pluśnięciami piosnka, na fałszywej melodii ciągnięta i w nieistniejącym języku, na poły powykręcanym węgierskim, na poły czymś, co się pewnikiem Marcie węgierskim wydawało. Po stu latach z piosnki w obcej mowie wyuczonej widać zostawały takie resztki. Śpiew urwał się uderzenie serca przed tym, jak wampirzyca znikła pod ciemną taflą. Przygięły się gałęzie wierzbowe, gdy się na pień z rozlewiska wydźwignęła, blade i smukłe leśne licho z rozjarzonymi oczami, oblepione pasmami smoliście czarnych włosów. Po drzewie przeszła miękko i cicho jak żbik, tuż przy Węgrze przykucnęła, dłońmi całymi o pień się wspierając.
– A jakby przypadkiem klecha wiedział... – wyszeptała szeleszcząco. – I od drugiej strony szturchać próbował. Albo inny kto. To tak, ja ubić cię chciała. Pierwsza to myśl była moja, jakem zobaczyła cię, wiek temu. A druga – jak cię ubiję. Plan taki dobry miałam. I ludzi dobrych do tego. I patrzaj – ciągleś na tym padole.

Przód kolumny mijał już bagna, gdy wrócili, przez wyspy na moczarze ciągnęły ospale wozy taboru. Marcine warchoły rozsiadły się z boku. Dziwowali się nad odciętym łbem potwora donośnie, co i rusz któryś w czerepie odkrywał podobieństwo niezwykłe, osobliwie często do własnej śwakry, doma zostawionej wraz ze ślubną i dziatkami, i owe obserwacyje tak go uderzały, że przepić je musiał. W ogólnym gwarze szczęśliwie ginął wykład mości Popielskiego, raczącego nieustannie i bezlitośnie Zachowego ghula najprzedniejszymi perłami swych przemyśleń. Obecnie wywodził dowcipnie, że Koenitza pod Smoleńskiem miejscowi zeżrą siwuchą zapijając, a to dla tej przyczyny, że fantazyja w Tyrolczyku jeszcze bardziej martwa niż u większości Spokrewnionych. Znaczy, jak u postnego śledzia, co łacno rozeznać można po drętwej postawie, nieruchawym zachowaniu, ślipkach zamglonych, uśmieszku bezwładnym i księdzu schowanym w karecie, by pobłogosławił. I strach pomyśleć, do jakich wniosków mógłby Popielski dojść, bo sposobił się już do przedstawienia środków zaradczych na ten stan smutny, śledziowy, ale ostry głos Marty uciął wesołe dywagacje. Rozbójniczka pysk kazała ghulowi zamknąć i do taboru wracać, ludzi swoich rozpędziła, pretekst i przyczynę leniwego przesiadywania, czyli łeb utopca i gąsiorek im odbierając. Halszkę z jednego z wozów wywołała i jakieś krótkie polecenie ladacznicy rzuciła.

Popielskiemu z powrotem zdrowieć koło armaty śpieszno jakoś nie było, bandurę do siodła przypiął i na konia wspiął się. Powiódł po bagnie wzrokiem świadczącym, że każden jeden element krajobrazu osobistą jest dla niego obrazą. Z wysokości otaksował ubierającego się Zacha i głową pokręcił kudłatą z niesmakiem nad sytuacyją całą.
– Pułkownik uważa. Bo bagno wciąga – rzekł tonem wiekowego dida–wróża, i chociaż niczego ze zwykłej kpiącej wesołości mu nie ubyło, przez moment ciemne oczy iście starca wejrzeniem przypominały, nie krasnego mołojca. – Ani się pułkownik obejrzy, dziesiątki lat miną, a wokół bagno się rozleje. Kędy nie spojrzeć, w lewo, w prawo, w przód swych dni czy nazad, wszędzie ono. Aże po widnokrąg, i za nogi jeszcze trzyma, błoto skurwysyńskie. Pośrodku zaś Martuś siedzi, o wojnę modli się, by z bagna wyjechać mogła. Wyjedzie, a jakże, po to tylko, by móc wrócić na nie z powrotem... Prostymi słowy – Popielski przechylił się, o przedni łęk wsparł łokciami – niechaj pan pułkownik głupi nie będzie i się ciągnąć nie da w głuszę zupełną, gdzie profitów żadnych. Co w dzisiejszej przygodzie łacno sie okazało, nam wszystkim ku nauce a przestrodze.


Popielski w drodze gadał nieustannie. O wszystkim i o niczym. Marta w siodle kołysała się sennie, zamyślona, i tyle uwagi wywodom ghula poświęcała, co szmerowi odległego wodospadu. Dopóki nie ocknęła się nagle.
– To co tam się w taborze wywiedziałeś?
Popielski na kulbace się przechylił, głową zarzucił Węgra obok Marty jadącego pokazując.
– No gadaj – popędziła go.
– A huncwoty to różne. Wszyscy kolorowi, każden jeden inaczej i warchołowaty na inny sposób. I… żaden z nie jest w stanie powiedzieć zbyt wiele o panience. Jakby jej w ogóle nie znali. Borutek potrafi więcej niby, ale brzmi to jak wiedza, którą mu ktoś jak do dzbana przelał, a nie sam ją sobie wyhodował. Drużyna Zosi chyba nie jest Zosina, ale została jej przekazana przez kogoś. Borutek ten to szczwany lis. Trudniej go rozewrzeć niż starego omułka... – Popielski zagapił się na ostatni wóz taboru, na którym Halszka siedziała wdzięcznie z tkaniną jakowąś na kolanach. W ręku markietanki śmigała bystro srebrzysta igiełka. – Odpuść ty mi już tę schadzkę, Martuś, co? Daj do ludzi wrócić. Mnie lepiej, ale nudno tam w taborze, aże strach. A na dziewkę Halszka będzie miała baczenie. Toć ona się po profesji lepiej wyznaje, czy z sercem i mieszkiem na dłoni ku niej idą, i czy w zamiarach szczerych portki opuszczają.
– Krwiopijce gaci opuszczać ani spódnic zadzierać nie muszą – przypomniała Marta nieuważnie.
– ...ani zamiarów szczerych mieć. Po prawdzie, to rzadko takowe miewacie. Można założyć spokojnie, że każdy, kto do dziewki podchodzi, w ten czy inny sposób ją poharata – odpalił Popielski złośliwie i wyrwał do przodu, bo Marta już harapem zamach brała, sycząc, że może mu zamiar szczery po krwiopijczemu w działaniu pokazać.


Na popasie niedaleko za bagnami zarządzonym do karecy Koenitzowej uderzyła. Już miała w ściankę pięścią jak zwykle zawalić, ale rękę zatrzymała w pół ruchu. Przeszła parę razy w te i nazad koło powozu. Konie obejrzała sobie, po bokach spoconych je poklepała i przy pierwszej dwójce stanęła, by je kawałkiem soli brudnej z mieszka wygrzebanym poczęstować. Kalwin wyszedł po chwili z karocy przyglądając się działaniom Marty i zagadując przyjaźnie.
– Widzę iże cię zaintrygowały te zwierzęta. Mości Wilhelm wielce je chwali jako wyjątkowo silne.
– Po prawdzie to nie przepadam. Za końmi. Nawet gdy ładne i silne, zawżdy głupie to bydlęta. To po temu, że trawę żrą – wyłożyła księdzu z wdziękiem zawiłości zwierzęcego świata. – Jakoś tak się składa, że um zawsze drapieżności towarzyszy. – Poklepała konia po chrapach. – Powiedz mi, Giacomo. Siła Gangreli w Camarilli?
– Zależy gdzie… w marchiach, w Schwarzwaldzie, na północy ponoć… mnogo z twego klanu. U nas na południu… trochę mniej. Tam Ventrue i Brujah raczej. Tremere... Toreador – zamyślił się Giacomo, pocierając podbródek. – Tak słyszałem, ale potwierdzić na oczy nie mogę. Jednakże znałem kilku z twego klanu żyjących na południu.

– I co o nowym porządku gadali południowi Gangrele?
– Pewnikiem słyszałaś opowieści o powstaniu Tremere, albo plotki o klanie Giovanni? Maskarada jest wedle południowców szansą do trzymania takich eksperymentów w ryzach. Zwłaszcza na twoim klanie, który na Południu rzadko miewa silną rękę. Nie muszą kochać Camarilli, ale widzą jej zalety. Zwłaszcza teraz… – ocenił Giacomo i zerknął na dziewczynę. – Wahasz się? Boisz się, że ukróci te wolności tak hołubione przez ten lud?
Marta zastanowiła się. Uznała, że najlepiej będzie nie zrozumieć. Niech się ksiądz uczy wyrażać precyzyjnie w polskiej mowie.
– Lud? Moje plemię na myśli masz? Kości spróchniały w pogorzeliskach na wschodzie, wiatr rozwiał popioły. O tak. Umierali prawdziwie wolni. Czy może klan mój? Jaki z Gangreli po prawdzie klan? Tacy wolni, że każden jeden osobno, bo się te wolności nawzajem gryzą straszliwie i na śmierć ze sobą. Powiedz mi… Jak Camarillę lepili, to ty był przy tym?
– Nie. Nie jestem aż tak ważny… acz pisałem traktaty filozoficzne na temat naszej natury i praw jakie winniśmy sami sobie narzucić, skoro Stwórca ich nam nie zesłał – wzruszył ramionami Włoch. – Zresztą…
– Traktaty fi… co? – wcięła się Marta.
– Takie tam rozmyślanie o miejscu nas na świecie. I roli naszej. Długie i po łacinie – uśmiechnął się lekko Giacomo.
– Czytają to, co piszesz i według tego robią. Jak Biblię? Długie i po łacinie – przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się blado.

Na słowo „Biblia” Giacomo się skrzywił nieco. Zapewne wrodzona skromność nie pozwalała mu porównywać swoich tekstów z Pismem świętym. Niemniej po chwili uśmiechnął się i dodał.– Czytają… czy coś z tego biorą do serc, to nie wiem. A ty… czego byś chciała od Camarilli. Czego ci brakuje Marto?
– Nie wydaje mnie się, byś pojął, nawet gdy ja zdołam wytłumaczyć – mruknęła.
– Nie przekonamy się, jeśli nie spróbujesz – uśmiechnął się lekko Kainita.
– Zmiany.
– Zmiana to szeroki termin, acz… popieram twój zamiar. Nasz stan kusi do stagnacji, zanurzenia się w chwili obecnej na wieczność. To pokusa prowadząca do grzechu zaniedbania danej nam szansy.– stwierdził z uśmiechem pastor.
– Trochę rozumiesz. Ale mało. Powiem ci czemu. Bo zmiana w twojej Italiji i zmiana u nas nie jest tym samym. Z innego zupełnie miejsca iść zaczynamy. Na wschodzie zrozumiesz. Albo i nie będzie ci to potrzebne. Opowiem ci o obyczajach, jako chciałeś. Mój ghul może cię języka poduczyć. Ale też mi o czymś opowiesz.
– O czym mianowicie?– zapytał zaciekawiony Kainita.
– A o czymże? Prawach, które tam jedziemy zaszczepić. Ze swojego bagna na Mazowszu to ja bardzo mało Camarilli widziała, Giacomo. Krzaki zasłaniały.
– Zgoda... Chętnie opowiem ci o prawach i o filozofii którą za nimi widzę.– zgodził się z nią Giacomo.
– Nie gadam po łacinie – zastrzegła Marta, której się już utrwaliło, że filozofię w księżowskim języku się uprawia.
– Po waszemu też się da wyłożyć regole… zasady.– odparł z u śmiechem Giacomo niezrażony jej zastrzeżeniami.
– O tym, jak prawa Camarilli działają na zachodzie i południu. I dlaczego działają tam tak, nie inaczej – wyliczała dalej Marta, pchnąwszy rozmowę z dygresji z powrotem na główny kierunek. – O Sabacie. O tych, co nie znajdują miejsca ni tu, ni tu…
– O Sabacie nie wiem za wiele poza tym, że są to dzikie bestie podważające umowy między Spokrewnionymi i łamiący prawa Maskarady – odparł pastor i sądząc po minie, nie przepadał za Sabatem.
– Dobrze. Jak nie wiesz, to bujd ani plotek nie gadaj – wskazała z naciskiem. I kontynuowała. – O tym, jak powstawała i dlaczego. O tym, co daje i zabiera, od księcia pana po ghula parchatego Nosferata, co się na cmentarzu koło wioski dziesięciodymnej zaczepił na wieczność. O tym, kto i dlaczego decyduje, jaki kształt ma Camarilla przybrać i jakie szatki. Chyba tyle. Na razie.
– To interesująca kwestia… bo czym będzie Camarilla, także i wy zadecydujecie, budując jej struktury i kszatłtując jej wpływy wedle własnej woli i rozumu.– stwierdził z uśmiechem pastor.

– To faktycznie interesująca kwestia – oznajmiła podejrzliwie. – Możemy zacząć jutro od tego, jak niby ten mariaż mej woli i umu z prawami Camarilli zachodzi. Ja zacznę dziś – przysiadła dla wygody na schodku karety, zza paska na plecach wydobyła buteleczkę z krwią topca i księdzu ją pokazała na wyciągniętej płasko dłoni. – Dla nas i na wschodzie ważna jest fantazyja. Mówili ci, Giacomo Księże, czym jest fantazyja? To jest takie romantico. Tylko że buńczuczne, z odwagą, brawurą wręcz, rozmachem i przytupem, ze swadą i swobodą i dużą szczyptą przebiegłości. Cokolwiek do śmiechu. Bardziej się w działaniu objawia niż w gadce, ale z fantazją można też komuś przygadać i kpa z niego zrobić w oczach innych. Też zacnie… więc i ty się w fantazyi poćwiczyć możesz i winieneś, nie dla wojennych ludzi to tylko sprawa. Kto nie ma fantazji, ten zazwyczaj nie ma miru. A mir to jest coś więcej niż sława. To jest sława i posłuch, bo za kimś, kto z fantazyją poczyna sobie, szlachta chce iść. Być blisko, jak znowu cuda wyczyniać zacznie, choćby po to, by potem móc opowiadać, że się na oczy własne widziało… Pojmujesz?
– Rozumiem.– stwierdził Giacomo i zaprzeczył dodając. – Ale ja… posłuchu nie szukam. Odpocznę nieco ma tej wyprawie i wracam do swoich. Dla mnie… ta podróż to oderwanie się od nieprzyjemnych wydarzeń jakich byłem świadkiem i uczestnikiem.
Milczała dłuższą chwilę.

– Toć ty patrzaj się i ucz, ćwicz i zapamiętywuj – nachyliła się ku klesze. – Wrócisz do Italiji, sztukę sowizdrzalską o dzikim wschodzie napiszesz. Abo memuary… On miru szuka – wskazała buteleczką na przechadzającego się Koenitza. – Mało ma. Nalejemy mu trochę?
– Szukasz z nim zwady, na mnie liczyć nie możesz. On jest pod mą opieką, tak jak pod twoją jest Swartka albo Milos – stwierdził uprzejmie ksiądz. – Ich byś nie napoiła tym, prawda?
– Obawiam się, że oni to by sami gulgać chcieli – uśmiechnęła się miło. – Ale od tego fantazji nie przybywa. Nie szukam też zwad z Wilhelmem. Jak na razie to on wszystko robi, by mnie obrazić. Buteleczkę otworzymy raz. By ją do dwóch mniejszych rozlać. Jedną z Przeworska Janu Szafrańcowi poślem. Temu księciu, Giacomo, co nas gościł, pamiętasz. Temu księciu, którego popleczniczka ma dać nam w Smoleńsku gościnę i jedynym pewnym wsparciem być. Temu księciu, który, jak się zapytałam, kto dowodzić będzie… to się biedził chwilę więcej niż długą. Nim imię przypomniał sobie. To mu poślemy buteleczkę, niech sobie poniucha tremerskim nosem, co mu Wilhelm Koenitz na jego ziemi rozgromił. List uprzejmy Wilhelm dołączyć powinien. Z podziękowaniem za gościnę. A Jaksa sprawę opisać, bo on szeryfa przyboczny i dobrze wie, że potworzyska takie kłopotem nam są.

– To bardzo szlachetne z twej strony pani – rzekł z uznaniem Giacomo.– I czemu uważasz, że Wilhelm chce cię urazić? Przyznaję… rycerz z niego częściej na polach bitew, niż na dworach bywały i… miał ten sam problem co Milos ma cały czas. Ale z pewnością jego intencją nie jest cię urazić. Honor mu zakazuje takich czynów.
– Z niewiedzy. Nieuwagi. Albo przekonania, że stać go na pogardę – wzruszyła pomału ramionami. – Powiesz mu, żeby słowo skreślił? I znajdziesz nam flaszeczki? Ja z Jaksą pomówię. Tam w Przeworsku jego zakon i list bezpiecznie przesłać można.
– Raczej z niewiedzy… to rycerz, za którego długi czas myślał jego stwórca. Od niedawna w sumie działa na własną rękę – wyjaśnił pastor.
– Ciekawe obyczaje u was w klanie – przyznała. – Wszyscy tak, czy tylko wybrańcy?
– Musiałbyś Milosa spytać, jego pani też ma przecież ciężką rękę. Co do mnie… nie miałem takiego problemu, ale moje relacje z Rodzicem były specyficzne – wyjaśnił Giacomo.
– Czemu Wilhelm Koenitz nie na sznurku zatem? Skoro wybraniec? – drążyła Marta uparcie obce obyczaje i co jakiś przechylała się na schodkach, by na Wilhelma popatrzeć.
– Jego Rodzic zginął tragicznie… dość niedawno. Wilhelm stracił swego pana – wyjaśnił cicho Giacomo.
– Wnoszę, iż bolało.
– Dla wszystkich to była koszmarna noc… pełna śmierci wielu wybitnych Spokrewnionych – rzekł smutno pastor kalwiński. Zamilkł na moment zamyślony. – Wolałbym… na razie nie mówić o szczegółach. To szczególnie bolesne wspomnienia.
Marta otaksowała go spojrzeniem od góry do dołu. Ręka jej drgnęła odruchowo, więc palce za pasek zasadziła.
– Pewnie. My tu, w Polsce, może wyglądamy wszyscy na dzikusów, szaleńców i wesołków. Aleć też po zmarłych płaczemy. I innym prawa do żałoby nie odmawiamy… To, co ześ rzekł – zmieniła temat. – O tych sztukach waszych klanowych, co to je Małgorzata ma uprawiać. Jako to działa?
– Tu mogę jeno zgadywać. Wszak ledwo ją poznałem. – zamyślił się pastor.– Gdybym wiedział więcej, ale nawet nie wiem… jaki Milos jest naprawdę. Liczyłem że ty ocenisz.
– Kto z nas pokazuje, jaki jest naprawdę? – roześmiała się, tym razem głośno i swobodnie. – Ja oceniłam.
– I… co ci wyszło z tego dedukowania?– zapytał Giacomo.
– Iże choćbyś i rację co do Małgorzaty miał, to jej syn Wilhelmowi szpilę na wiecu wbił. Za często patrząc sobie na ręce na to baczymy, co i po co robią. Za rzadko – dlaczego.
– Tak. Wiec… – machnął lekceważąco dłonią Giacomo. – Podgryzanie sobie kostek. Dziecinada.
– Bywałam na lepszych – przyznała. – Ot, liczy mu się, że coś próbował. Pójdę już. List do jutra napiszecie?
– Liczy… u kogo? – zapytał Giacomo zamyślony, po czym dodał w roztargnieniu. – Oczywiście… po łacinie, gdyż w waszym języku jeszcze nie piszę tak dobrze.
– Zdaje się, iże to Jana Szafrańca mowa ulubiona - wskazała Marta.

Była absolutnie pewna, że pod koniec rozmowy jej obiekt im się rozjechał i rozdwoił. I przy rozważaniach o tym, że komuś figliki na wiecu będą policzone, ona i Giacomo zupełnie inne persony na mysli mieli.


Halszka przy Borutku się trzymała, od kiedy na polankę dojechali i obóz rozkładać zaczęli. Teraz obok szlachcica siedziała na kulbace pledem zakrytej, i bynajmniej na kolana mu się nie pchała. Kozikiem ostrym w skórce pomarszczonego, zimowego jabłka ze spyży, co ją książę dobrodziej wyprawie podarował, wzorki wycinała drobne a misterne jak koronki weneckie, co jakiś czas dzieło swe staremu ghulowi w rączce zgrabnie toczonej do obejrzenia podsuwała.
– Zostaw nas, sikorko. – Marta cebrzyk pełen na ziemi postawiła i na kulbace na miejscu przez Halszkę zwolnionym przysiadła. Jabłko zostawione w dłoni poobracała nie bez zaciekawienia.
– Owoc zakazany to jabłko było, zdaje się? – zamyśliła się. – Wojciechu Borucki, wy ze Swartką znajomki?
– To prawda… poznałem ją wcześniej – potwierdził szlachcic podkręcając siwego wąsa. – Czemu pytacie?
– Bo ghulowi memu do portek, a mnie do serca przypadła – odparła Marta szczerze, kozik własny wydobyła i próbowała naśladować misterną Halszkową robotę. Poddała się zaraz. Co najwyżej w kiju dłubać mogła.
– Jak pewnie wielu innym… lubi się bawić obiadem jak kotka. – Wzruszył ramionami Borutek.– Pokarmisz go trochę, to mu amory przejdą. Swartka ghuli nie poszukuje, więc od niej krwi nie dostanie.
– A czego poszukuje? Poza zabawą?
– Niczego chyba. Nie interesuje się wojenkami między klanami, ani wpływami. Nawet ziemie którą wzięła pod swe panowanie… wzięła tylko dlatego, że nikt inny nie brał. Zapomniała w tej głuszy co ją wiązało z ludźmi.– stwierdził Borucki.– Ponoć tak właśnie twój rodzaj kończy, z czasem zapomina i zmienia się bestyje zwierzętom podobne. Nie wiem, czy to prawda. Ja jeno sługa, nie mnie się tu mądrzyć.
– Ilu nas – tyle dróg. I ich kresów – Marta poruszyła ramionami. – Złego nic o niej nie słyszałeś?
– To zależy.. Co według ciebie jest złe? Nie zabija ludzi, nie diabolizuje Spokrewnionych, nie brata się już podczas Sobótkowych nocy. Nie morduje, chyba że ktoś jej nadepnie na odcisk… ale tak naprawdę mocno – wyjaśnił szlachcic.
– Dziękuję, Wojciechu Borucki. Jabłko dla ciebie? – podsunęła mu owoc.
– Z chęcią.– odparł Borutek i sięgnął po jabłko.– Zafascynowała cię ona?
– Ehe – potwierdziła Marta. – Nie udaje. Czy to nie ciekawe?
– A czemu miałaby? Jest pustelniczką. Co jej można ukraść, co jej można zabrać? Te szmatki którymi okrywa ciało? – zapytał retorycznie Borucki. – Nie musi udawać, bo niczego stracić nie może.
– Obydwoje wiemy, że to nieprawda – skinęła w podziękowaniu za rozmowę i wstała.
– Być może ona nie wie. Być może to jej nie obchodzi – rzekł na pożegnanie szlachcic, spoglądając na beztroską Swartkę.

I niebawem okazało się, że nawet i na łach rozerwany przewodniczki wśród zbójców–niecnotów znajdzie się chętny. Gdy Swartka w cebrzyku jakże uprzejmie przez Martę dostarczonym kąpieli zażywała, widokiem swych wdzięków racząc wszystkich wokół i gadając przy tym zapamiętale, męska ręka świsnęła szatkę obok na krzaczastym głogu kwieciem obsypanym zawieszoną. Po chwili ta sama ręka na gałąź koszuline lnianą zarzuciła, spódnicę z szeroką zapaską z tkaniny rdzawej, podejrzanie podobnej do podszewki szuby jednego z Zosinej hałastry. Na koniec na krzaku zawisł serdak cekinami i muszelkami zdobiony, ani chybi Halszkowy, bo takiego rodzaju, co to piersi niewieście ściska razem i pod brodę podnosi, jak na tacy podając ku przodowi. Zza zarośli wreszcie chyłkiem wysunął się starszy z braci Bileckich, szatkę Gangrelki zmiął i za pazuchę wepchnął, po czym oddalił się nonszalancko, wielce rad z małej zemsty za kradzież na bagnach.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 16-04-2016 o 06:31.
Asenat jest offline  
Stary 17-04-2016, 12:24   #48
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
W LESSOWYM JARZE


Węgier gapił się w dal, gdzieś poza linię horyzontu, dumał obracając przy tem nerwowo pierścień wokół palca. Czekali momentu gdy ludzie skończą doły kopać i wszyscy martwi będą mogli zalec w ziemi, tam gdzie poniekąd miejsce im należne natura wyznaczyła.
- Dojechałaś poniewczasie - postąpił Milos kilka kroków w stronę Zosi. - Czemu nie z wszystkimi?
– He? – wyrwana z zamyślenia wampirzyca odwróciła się do węgra. Od kiedy wyruszyli z bagien wydawała się być nie w sosie. – Ah,t-tak… – uśmiechnęła się nerwowo. - … Przegapiłam wyjazd. – odparła oględnie.
- Nie było cię w obozie - stwierdził. - Lepiej się sama nie wypuszczaj.
– A,ahaha, to w porządku. – Zofia pokręciła głową. - … Potrafię sobie poradzić w lesie… Chociaż zazwyczaj wiążę się to z dużą ilością uciekania… Ale doceniam troskę. – dodała, całkiem szczerze.
- Inna sprawa jeśli nie będziesz miała ochoty uciekać. Czasem instynkt można uśpić.
- … Nie jestem zbyt dobra w walce, więc… – nie dokończyła myśli. Przez chwilę stała w milczeniu. - … Kiedy zobaczyłam te Niksy… Utopce… Sama już nie wiem, co to było… Nie mogłam się ruszyć z miejsca. – kontynuowała cicho. – Żałosne, co nie?
- Wcale nie - obdarzył ją łagodnym spojrzeniem. - Daj sobie czas, przywykniesz.
Wampirzyca przytaknęła, ale bez większego entuzjazmu. Nie była pewna czy chciała przywykać.
- … Jestem Panu winna przeprosiny, Panie Zach. – odparła zamiast tego, uciekając wzrokiem. - - … Chyba.. Źle Pana oceniłam… Więc… przepraszam.
- Nie musisz przepraszać. Choć… ciekawym skąd ta zmiana.
Wampirzyca ścisnęła usta, nie odpowiadając.
- A Koenitz? O nim też zdanie zmieniłaś?
Zofia ścisnęła usta jeszcze bardziej, i spuściła głowę nisko.
- Wyświadcz mi przysługę i trzymaj go na dystans. Jakby ci się naprzykrzał… daj mi znać i się sprawą zajmę.
– To… Nie będzie koniecznie. Naprawdę. – podkreśliła. Miała pewne podejrzenie jak wyglądałoby to rozwiązanie sprawy w Zachowym stylu.
- Niewiele mówisz - skonstatował ale skinął jakby fakt ów przyjął do wiadomości. Głos ściszył jeszcze bardziej choć na uboczu stali. - Jakbyś miała władzę by decydować, uwolniłabyś ich czy zostawiła sprawy jak są?
Choć raz wyglądało na to, że od razu zrozumiała o czym mówił – co dało się zauważyć po tym jak opadły jej ramiona. Było to też jedyną oznaką że go usłyszała, bo i tym razem nie odzywała się przez długi czas.
- … I zmusić go do przymierania głodem? Pozwolić bestii zapanować? ... Jak mogłabym kogokolwiek skazać na taki los?
- A co z nimi? Czym zawiniły? On ma wybór, one nie - ocenił szorstko Tyrolczyka.
Na to nie miała odpowiedzi.
- Gdyby chcieli znaleźliby inny sposób, mniej wygodny ale taki co nie odbiera matkom ich dzieci. Ani dzieciom ich pomyślunku. Źle robią i coś z tym zrobić trzeba. Ignorancja jest jak trucizna, starczy jedna kropla by zepsuć bukłak wody.
- … A co Pan by zrobił, Panie Zach?
- To źle zadane pytanie Zosiu - uśmiechnął się do niej spod wąsa. - Właściwe brzmi, co panie Zach z tym zrobisz?
Po raz pierwszy Zofia odwróciła głowę w jego stronę, wiercąc go wzrokiem. Nie było to przyjemne spojrzenie. Bardziej oskarżycielskie, niż badawcze.
– Proszę, niech pan nie robi niczego pochopnego, Panie Zach. Czy nienawidzi Pan Koenitza aż tak bardzo?
- Dziecko - Węgier kucnął przy dziewczynce. - Koenitz nie ma tu nic do rzeczy, nie rozumiesz? Ale te dzieci nie mogą tak żyć. W wiecznej niewoli ciała i umysłu, służąc za miskę z jadłem. Nie mogę na to pozwolić, przykro mi.
– Ale Koenitza w niewole bestii byś oddał? – zaprotestowała stanowczo, choć z rozpacza wypisaną na twarzy. – I to jest niby sprawiedliwość? Ranienie jednych by pomóc innym?
- Koenitz, jakby miał cień sumienia, zjednałby się z porankiem. Jest potworem. Trzy dowody siedzą w tamtej karocy - wysunął palec w stronę czarnego powozu. - Przed snem zastanów się Zosiu i przelicz, ile lat może żyć, ile stuleci? Wart jego żywot pulchnych rumianych zastępów jakie wysłał na tamtą stronę? Ile dziatek wychłeptał? A ilu takich co dopiero się chodzić nauczyli? Albo niemowląt z kołysek wyrwanych? - wargi skrzywił brzydko, zwierzęco. - Jego ci żal?
Raz jeszcze, Zofia nie odpowiedziała od razu.
- … Pamiętam… – zaczęła cichym głosem. Jak dawno temu… Matka Agata wytłumaczyła Dominice naturę naszej klątwy… I pamiętam… Jak następnego dnia przyszła do mnie i powiedziała, że będzie się za mnie modlić… Za to by pewnego dnia Bóg wybaczył Kainowi i wszystkim tym którzy razem z nim dzierżą na swoich barkach jego grzech. I pomyślałam sobie… Kto, w całej historii… Modlił się za Kaina? – pociągnęła nosem, ale jej głos nabrał siły. – Kto modlił się za tego z nas, który potrzebował tego najbardziej? Kto modlił się w intencji największego grzesznika? Więc ja zaczęłam się modlić. Za Kaina. I za swojego stwórcę. I za tych co zabili moich rodziców! Wszystkich! Więc tak, żal mi Koenitza! I żal mi Pana! I żal mi wszystkich tych, co uwierzyli, że ta klątwa czyni z nich potworów! – podniosła głos, kpiąc ze złości. – I żaden z nas, tych którzy nadal walczą z bestią, z diabłem, nie zasługuje na to by „zjednać z porankiem”! Jak Pan może coś takiego w ogóle sugerować! -Czy nie ma Pan serca?! – dźgnęła go oskarżycielsko palcem. Węgier zachwiał się do tyłu. – Skąd Pan w ogóle wie, jakie grzechy Koenitz ma na sumieniu! Jeżeli znał go Pan wcześniej, to dlaczego nic Pan nie zrobił wtedy?! Bo zaczynam mieć wrażenie, że los tych dzieciaków wcale Pana nie obchodzi, i chce Pan po prostu zranić Koenitza! -
Zakończyła, dysząc ciężko, nie do końca zdając sobie sprawę z tego jak bardzo podniosła głos w trakcie swojej tyrady.
- … Nawet jeżeli jest draniem i kłamcą. - – dodała cicho po chwili refleksji.
Wbiła go w osłupienie wylaną z siebie mnogością słów, nie spodziewał się ich aż tylu. Ani siły z jaką wbiła w niego mały biały paluszek.
- Módl się więc Zosiu. Módl za nasz wszystkich choć śmiem zgadywać, że nic to nie da. Jeśli pośród wieczności my, potwory, mamy swoje miejsce to jest ono niechybnie w boskiej okrężnicy.
Wampirzyca ścisnęła usta, obserwując jak Zach odwraca się powoli.
– … Nawet jeżeli teraz jesteśmy potępieni… To nie oznacza że wciąż nie możemy zostać zbawieni.
- Jestem za bardzo zmęczony na takie rozmowy. Wybacz mi Zosiu - skinął jej zdawkowo i odszedł w stronę kopanych dołów.

Karaut czekał w stosownym oddaleniu, aż krwiopijce konferować skończą. Dopiero wtedy do Zacha potoczył się, zwalisty jak owe niedźwiedzie, które Żmudzini z puszcz wiodą na łańcuchach ku uciesze miastowym, i tak samo złudnie grzeczny a pokorny. Siły ani postury wiek mu nie drasnął, ot, infamis posiwiał tylko mocno i pomarszczył się. A opowiadał Popielski, że Karaut ponad siedemdziesiąt roków już liczy sobie, dziad jego poprzednim ghulem Martowym był i kapłanem w starym kraju, skąd Gangrelka ludzi swoich przywiodła... czymkolwiek i gdziekolwiek „stary kraj” miałby być.
- Rikīs – rzekł warchoł, kołpaka z agatem wpiętym uchylając – My na wylocie mogiłki twej szałas sobie na dzień obstalujem. Zawszeć to się lepiej wypoczywa obsłoniętym z każdej strony, i jak janioły z nieba lubo towarzysze mili z krawędzi górki na kark nie plują. - Szczyt wąwozu wskazał wielką prawicą.
- A pani Marta też tam za dnia spocznie?
- Obok. Osobną kazała wygrzebać. Powiada, że ty się, rikīs, modlisz po przebudzeniu i towarzystwa nie lubiasz o zmierzchu - zrelacjonował infamis z powagą.
- Prawda to - stłumił lekki uśmiech. - Moja religia nakazuje bym po przebudzeniu pokonwersował z bogiem. Tylko ja i moje salam alejkum.
- To jak waści wstanie, my sobie pójdziem - ukłonił się starzec i odwrócił się, by do reszty warchołów poczłapać.

ZA DNIA


Muzyka

Bolało.
Stalowe obejmy wpijały się w skórę po same kości. Nie mógł już stać więc zwisał bezwolnie z kolanami nad podłogą. Próbował się dźwignąć ale gołe stopy poślizgnęły się na rozlanej wokoło kałuży krwi i moczu. Był całkiem bez sił.
Usłyszał ją wpierw. Anielski głos niósł znajomą piosenkę.
Wyłoniła się z cienia taka sama jak ją pamiętał ze snów. W jasnej sukience pokrwawionej od piersi aż po kostki, szła na sztywny nogach zostawiając za sobą wilgotny czerwony ślady. Trzymała się rękami za pusty otwarty brzuch. Gdzieś spod sukienki wystawał lepki sznur pępowiny wlekąc za sobą dwa martwe, oblepione śluzem i posoką płody.
- Legkedvesebb – szepnęła i podjęła śpiew.
Okrążyła jego zwisające okaleczone ciało, przykucnęła z tyłu gładząc Milosa brudny spocony kark.
Pieszczotę szybko zastąpiła tortura. Wbiła mu w plecy krótkie ostrze a później wykrawała w skórze wzorki. Zacisnął zęby, jęki utonęły w piosence. Czuł wszystko w całej przytomności. Każdy pas skóry, który zdzierała z precyzją od łopatek aż po krzyż. Gdy się obudził piosenka nadal dudniła mu w głowie. Ból ze snu przerodził się w ból fizyczny. Miał ochotę krzyczeć ale usta zapychała mu mokra ziemia. Nie mógł przypomnieć sobie ani jednego powodu dlaczego nadal chce mu się żyć owym zatrutym nieżyciem.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 17-04-2016 o 12:55.
liliel jest offline  
Stary 19-04-2016, 23:08   #49
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Po walce z Niksami

Jaksa unikał kontaktu z innymi aż do momentu, gdy ich kryjówka na dzień była gotowa. Zajmował się czyszczeniem swojego ekwipunku, choć jego jedno oko przeskakiwało po obozie wyszukując bardzo konkretnie niskiej tatarki. Gdy ją w końcu ujrzał, to wstał bez namysłu przerywając wszelkie zajęcia i ruszył pewnym krokiem.
Obozowisko Tatarów spokojne było, i jedno miejsce zaledwie przygotowywali w ziemi.
Resztę okolicy zajęły prowizoryczne posłania ludzi, cicho rozmawiających między sobą. Część z oddziału mongołów rozlazła się po okolicy na wartę.
Tsogt jak zwykle blisko swej pani, pierwszy zoczył zbliżającego się jednookiego.
Mruknął coś do Sarnai, ta zaś podniosła się z ziemi by choć trochę dodać sobie wzrostu do rozmowy z rycerzem. Stała wpatrując się w niego spokojnie, dłonie schowawszy za siebie.
Rycerz pokłonił się z szacunkiem.
- Jednak ruszyłaś z bezcelową wyprawą na bagna.
Odpowiedziała lekkim skinieniem:
- Po droce s polowania mi było - błysnęła ślepiami wesoło choć minę nadal kamienną miała.
- W każdym razie władza w obozie pozostaje niezagrożona.
- A duma?

- Cóż, szlachta nie ucierpiała zbytnio. Ich duma pewnie też. Jedynie pokorny sługa w błocie leżał. Ale i o tym wnet wszyscy zapomną.
- A duma pokornego szłuki? - drążyła postępując krok do przodu. I kolejny, zbliżając się do Toreadora.
- Nie przystoji słudze być dumniejszym niż jego pan. Zresztą porażka jest tylko wtedy porażką, gdy żadnej nauki się z niej nie wyciągnie.
- A jaka nauka w błota oklondaniu? - i jeszcze krok bliżej się znalazła, niewielka, skośnooka wampirzyca spojrzenia z rozmówcy nie spuszczała.
- Nauka z tego taka, że następnym razem gdy mi tatarka powie nie idź, to niechybnie ma rację. - przechylił delikatnie głowę przyglądając się jej z uwagą.
Stanęła dwa kroki przed nim tak by oko jedno łatwo ją zoczyć mogło:
- To w błoto twaszo wpaszcz muszisz by Tatarki i kopiety poszłuchacz? - uniosła lekko brwi, kąciki ust do góry nieco uniosły się. Głowę podobnie jak Toreador przechyliła i przez włosy lekko spiczaste ucho przebiło.
- A co za różnica? Kobieta? Mąż? Wszak serce nie bije od wieków. Co zaś do Tatarki, to sama rad swoich nie słucha. Z polowania ruszyła na złamanie karku by przyszłemu księciu pomóc. Choc odradzała. Ciekawe prawda? - Zdrowe oko pomrugało z zaciekawieniem
- O rósznicze pytaj innych… czemu kopiet szłuchacz nie chco… - wzruszyła ramionami na powrót poważniejąc - Nie księczu. Póki poczeby nie było, do walki nie ruszyła. Gdy lucze zagroszeni, wtedy tak. - tym razem założyła ramiona na piersi, warkocze na plecy odrzucając.
- Czy zagrożeni? Zdaje się, że bliski twemu sercu Francuz miał wszystko pod kontrolą. Zdaje się że panuje nad płomieniami dużo lepiej niż nad polszczyzną - Obserwował z zainteresowaniem nie tylko mowę ciała Tatarki, ale zerkał również na odbicie jej duszy.
- Francus bliski memu serczu? - nie ukrywała zaskoczenia - Zagroszeni: Marta ranna, Zakch ranny, ty w błocie, Zosza bez ruchu. Wilk jeno cały i lucze… a tych nam poczeba.
Rycerz ujrzał w okół niej aurę złożoną z licznych barw, które niechybnie odczytał dzięki swemu doświadczeniu, nie dając jednak nic po sobie poznać kontynuował rozmowę.
- To z nim spędzasz najwięcej czasu. - Rycerz zrezygnował już ze wszelkich ozdobników w rozmowie z Gangrelką - nie skłamię mówiąc, że darzysz go największym zaufaniem ze wszystkich nie-Tatarów, którzy z nami podróżują.
Zstąpiła jeszcze krok bliżej:
- I czósz s tego? Tyś gadacz se mno nie kchciał do tej pory.
- Choć usta mam jedne i oko jedno, to wolę patrzeć niż mówić.
- A czemu ci francus gadajonczy se mną przeszkaca? -
twarzyczkę uniosła do góry, wpijając spojrzenie w Jaksę.
Rycerz westchnał głęboko i rozejrzał się. Jego oko znalazło sporej wielkości kamień, na którym przysiadł zerkając z dołu na Tatarkę.
- Widzisz… tak właśnie jest ze słowami. Nie mówiłem, że mi to przeszkadza. Po prostu mnie on ciekawi. Okultysta. Mag. A jednak nie odczarował Niksów. Miast tego spalił je żywym ogniem siłę prezentując.
Teraz to Tatarka górowała wzrostem, choć nieco jak dzieco z ojcem czy starszym bratem rozmawiające wyglądała.
- Jak słowa słe, to używacz czeba dobrych - wzruszyła ramionami - I czo, sze spalił? Czeko od niego kchcesz i jak mam czi w tym niby pomócz? - przeszła do sedna ich rozmowy.
Rycerz wzruszył ramionami.
- Niczego. Mam taki uraz, że nie ufam magom. Ale staram się walczyć z uprzedzeniami.
- A do Tatarów tesz uras masz?
- Och, jakby dobrze poszukać do do całego świata coś mam. Dlaczego idziecie do Smoleńska? Jaki jest prawdziwy cel Szafrańcowej Sokoliczki?
- Unikasz otpowieci - stwierdziła - Ksiąsze dał roskas wyruszycz, to jeciemy. - odpowiedziała miękkim i łagodnym tonem jakby zaznaczyć lojalność do Szafrańca chciała.
- Czyliś jako ja Domini Canis… pies pański.
Sarnai szybko pochyliła się kły szczerząc tuż przed nosem jednookiego i wściekłym głosem wychrypiała mu w twarz:
- Psem mnie nasywasz? - spięła się cała do ataku, twarzyczka wściekłością wykrzywiona, dłoń za pasem nóż macała.
Pokręcił głową.
- Słowa… eh. Zatem wilkiem jesteś? A widziała ty kiedy wilka na rozkaz bieżącego? Bo ja też szlachetnie za rozkazem idę. Jako ty. Ale wilkiem bym się nie nazwał.
Sarnai nóż mu do gardła przystawiła by ostrzem powoli ku zdrowemu oku jechać:
- Siepie nasywaj jako chcesz… - warknęła twarzy wykrzywionej gniewem nie odsuwając. Ostrze skórę drasnęło. - Mnie psem nie wasz sze…
- Skoro tak sobie życzysz, to nie będę. Choć… - przerwał w połowie zdania. - W zasadzie dość już słów.
Sarnai przez chwilę jeszcze rzucała mu wyzwanie wzrokiem by z warknięciem odstąpić od rycerza.
- Doszcz. - odeszła dwa kroki tyłem, nóż chowając. Czekała bez ruchu na działania Jaksy.
- Cenię twą rozwagę. I dziękuję za rozmowę - rycerz wstał, pokłonił się na pożegnanie i ruszył z powrotem do swoich towarzyszy.


Przed wyruszeniem do miasteczka

Przyczaiła się za kępą brzózek, do których bożogrobcy na czas popasu krótkiego konie uwiązali. I tak czekała, popatrując na Jaksę z obawą, aż dłużej czekać nie było można. Wilhelm, przechadzający się wzdłuż odpoczywających oddziałów jak kogut po gumnie zaczął zdradzać wszelkie oznaki, że zaraz zbierze się w sobie i rozkaz do wymarszu wyda.
To i Marta się w sobie zebrała i do Jaksy uderzyła. Stanęła w oddaleniu większym niż się przyjmuje do rozmowy…
- Sprawa taka jest, Jakso z Miechowa. Umu twego potrzeba i ludzi twych. Braci owych, co ich w Przeworsku masz.
Jaksa tym razem wyglądał inaczej. Biały płaszcz zastąpił szary, wyraźnie znoszony. Jakby rycerz szykował się do pokuty. Również większość zbroi została pod opieką jego ludzi. Sam miał założoną przeszywanicę, a wygląd jego nie zdradzał ani szlacheckich korzeni, ani też przynależności do zakonu krzyżowców. Skrócił dystans do Marty natychmiast po jej pierwszym zdaniu. Nie przywykł by caly obóz przysłuchiwał się jego rozmowom.
- Po cóż? - brew nad zdrowym okiem powędrowała w górę najwyraźniej ze zdziwienia.
Głową szarpnęła i wyraźnie cofnąć się chciała, ale się siłą woli wrosła w miejsce, ręce na piersi skrzyżowała.
- Jana Szafrańca o tym, co tam na bagnach zalęgło się, i cośmy zrobili powiadomić trza. Koenitzowy ksiądz list pisze w jego imieniu. Ale jego nie było tam. Tyś winien sprawę księciu wyłożyć.
Rycerz zaśmiał się. Marcie zdawać się mogło, że to pierwszy raz gdy poważny krzyżowiec szczerzy zęby jakoby krotochwilę jaką usłyszał. W końcu powiedział:
- Wszak jam nie widział wiele więcej z samej walki. A gdyby nie moi szlachetni współtowarzysze, to pewnie niewiele więcej bym zobaczył kiedykolwiek
- Z tarczą raz, na tarczy innym razem. Zwykła rzecz w boju - Marta uniosła z murawy żółtawe spojrzenie. - Walkę opisać ci mogę.Jam widziała i cóż z tego, kiedym niepisata.
- A dlaczegóż moi ludzie mają służyć w charakterze posłańców? - Dopytywał z ciekawością Toreador.
- A nie uważasz, że Jan Szafraniec wiedzieć winien? - Marta poruszyła brwiami. - Możeśmy wcale tam sprawy nie zamkli do końca. Do tego… - zerknęła przez ramię, czy Koenitzowi przypadkiem akurat obok nich droga przechadzki nie wypadła - … Tyrolczykowi przyda się nieco uznania. Jak już sprawił się. Co?
Spojrzeniem uparcie wisiała na grdyce rycerza.
- Winien wiedzieć - przyznał. - Ale nadal nie wiem dlaczego Bożogrobcy mają robić za pocztylionów?
- Bo… z listami butelka krwi upiorów pójdzie. Pierwszemu lepszemu się takich rzeczy nie daje do ręki. A twoi zakonnicy tobie jak bracia. Czy nie?
- Azali twoi towarzysze nie są ci jak bracia?
- Jakby tutaj stał zaścianek mój, i człeka mogłabym pchnąć z niego bez sił uszczuplania. To bym pchła, i czasu nie zabierała ci. Ale Mordy het, na Mazowszu. Przed nami Przeworsk. A w Przeworsku kościół bożogrobców, zakonu twego.
- Z żalem muszę wyprowadzić cię z błędu. Nie stoję na czele bożogrobców. Ciężko wszak uchodzić za Wielkiego Mistrza będąc martwym od setek.
- To wielkim mistrzem trzeba być u was, bo brat brata o przysługę zwykłą poprosić nie może? I tak pewnie do Krakowa jeżdżą - wskazała Marta, a w jej spojrzeniu pojawiła się podejrzliwość.
- Miechowitom wiele zim zajęło zaakceptowanie prawdy o tym, że sługa boży pije ludzką krew. Nie wiem ile czasu potrzebowali by bracia z Przeworska.
Nagle powód, dla którego Jaksa wyglądał tej nocy zupełnie inaczej stał się oczywisty.
Mrugnęła powoli. Zastanowiła się. A potem dała dowód na to, że plotki o jej braku taktu przesadzone nie były.
- Toć sam tam do nich jechać po temu nie musisz. Ani ze wszystek nocy życia spowiadać się. Listów swoich chyba sobie nie czytacie, pieczęcie zrywając? - drążyła, i na ten użytek spojrzenie wreszcie mu szyi zdjęła.
- Możemy spróbować, choć wiadomość przekażemy dopiero po tym jak nasza wesoła kompanija Przeworsk opuści.
- Tako uczyńmy. Nie uda się, inny sposób najdziem - obiecała.
- Powiedz mi jeszcze tylko, czy walka z utopcami zakończyła się sukcesem?
Przymrużyła oczy w szparki, krok postąpiła, by bok w bok przy rycerzu stanąć, ze wspólnym na obóz i zaczynającego zbierać ludzi Koenitza widokiem, cały czas pewnego dystansu pilnując. Ręce ponownie na piersi skrzyżowała.
- Jakie piękne pytanie - oceniła ze szczerym, acz niechętnym zachwytem, głowę lekko ku Jaksie nachylając. - Iście szeryfa godne.
- Czyli jednak porażka? Oby nie. Nic tak nie szkodzi sojuszom jak porażka -
drążył dociekliwym tonem.
Pokręciła głową pomału.
- Zacha o to pytać prędzęj winieneś niże mnie. Co ja tam wiem…
Nie ruszyła się z miejsca, kołysała się lekko w przód i w tył na obcasach.
- I klęską sojusz zszyć można - rzekła po bardzo długiej chwili i ledwie słyszalnie. - Ale klęski nie było tu. Ot… pierwsze razy zawsze niezręczne mocno. Żadna to i wiktoria wielka, zwycięstwo małe i drobne. Tylko może niektórzy - zagapiła się na moment na Tyrolczyka - więcej mogliby z niego wycisnąć. Lecz nic to… Źle nie było.
- Z tarczą raz, na tarczy innym razem, jak to mi ktoś mądry powiedział. I sojusze stare wnet nowe zastąpią, gdy dotrzemy do celu wyprawy. Mniej ważne jest teraz zyskiwanie sobie przyjaciół, niźli nie robienie sobie wrogów. Przed świtem spiszemy list do Szafrańca, pod twoje dyktando. Wyślę jednego z moich, co by do Przeworska go dostarczył, a stamtąd do Miechowa. Miechowici znajdą sposób, by przekazać wiadomość Szafrańcowi. A tej nocy pozostaje nam mieć nadzieję, że wyprawa do miasteczka nie obróci się przeciw nam - po tych słowach rycerz odsunął się i odwrócił, żeby odejść. Jednak zatrzymał się w pół kroku i spojrzał na Martę swym przenikliwym okiem. - Dziękuję, żeś basiora do mnie posłała gdym leżał w błocie skrywając się za kiecą panny Zosi.
- Jak już zeprze tak, że lec trzeba… to zawszeć najlepiej w dobrym towarzystwie - oznajmiła Marta z powagą śmiertelną. A potem jedno wilcze oko przymrużyła z wolna.


Wesele
Miechowita krążył po okolicy. Przyjechał sam i wróci sam. Taka już jego rola. Tylko w Bogu miał oparcie... I choć pół wieku już mijało, a Bóg nie dał mu żadnego znaku, to Jaksa uparcie wierzył. Na przekór wszystkiemu.

W muzyce dobiegającej z sali weselnej było coś hipnotyzującego. Z jednej strony, gdy Jaksa zobaczył, że w mieście jest wesele, to chciał natychmiast wracać.
Z drugiej strony dźwięk skrzypiec przyciągał go jak płomień świecy ściąga ćmę.

I tak zaszedł do Zacha i Marty, zagadując ich w stajni. Później natknął się na przyszłego księcia i Szafrańcową Sokolniczkę, która wyraźnie uraz do jednookiego jakiś miała, chodź chyba wynikający bardziej z niezrozumienia, niż z prawdziwej niechęci.

Gdy pojawił się w środku szybko odnalazł źródło pięknych dźwięków. Dłuższą chwilę trwało, aż oderwał wzrok od wampira muzyka. W końcu wyruszył do pary młodej złożyć im życzenia jak największej pomyślności, jak nakazywał obyczaj. Później stanął pod ścianą w identyczny sposób jak kilka nocy wcześniej u Szafrańca. Nacieszył ucho muzyką i nie wchodząc nikomu w drogę wyruszył na powrót do obozu.
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.

Ostatnio edytowane przez Mi Raaz : 20-04-2016 o 11:58.
Mi Raaz jest offline  
Stary 19-04-2016, 23:44   #50
Krucza
 
corax's Avatar
 
Reputacja: 1 corax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputację

Rozbójniczka przed tatarskimi namiotami czekała, aż Tsogt zawołan podejdzie. Kiedy Tatar nadciągnął, przy cebrzyku swoim przykucnięta przyglądała się odbiciu oblicza własnego w wodzie. Z uwagą co najmniej nadzwyczajną.
- Sarnai wstała? Rzeknij jej, że pomówić chcę.
Ghul skinął głową by powrócić za chwilę ze swą panią:
- Marta - Tatarka skinęła głową witając Szaloną Wilczycę - z wody wrószysz?
- Ha. Zacnie by było, co?
- mruknęła w odpowiedzi Marta. - O losy rajzy naszej bym zapytała.
Zajrzała jeszcze raz do ceberka, jakby się tam coś faktycznie objawić miało. - Cebrzyk Węgrowi niosę. Przejdziem się? Tam dalej za parowem struga, a nad strugą człek mój bekasy w południe słyszał.
- Woda tajemnicz wiele krywa
- Sarnai uśmiechnęła się lekko - jako i wczoraj pszekonacz nam przyszło. Przejczem. - tatarka skinęła Tsogtowi by w miejscu pozostał.
Szła obok Marty w milczeniu przez czas jakiś by naraz przerwać je:
- Jaksa… czo mu ształo sze? - w oczach błysnęło lekkie rozbawienie - Na walkę jechał, nie wywczasy…
- Apopleksyją trafion
- wytłumaczyła rozbójniczka. - Świętym mężom to rzecz zwyczajna. Boga i aniołów głosu nasłuchuja nieustannie. I czasem coś ich tak trafi od tego słuchania, że padają. Śliny z piana krwawą z ust nie toczył - dodała po chwili. - Znaczy on święty, ale nie najświętszy.
Gestem poprosiła, by Sarnai poczekała. Do szałasu, który jej ludzie wznieśli podeszła, cebrzyk przy zielonej ścianie postawiła i słów kilka z Zachowym ghulem zamieniła, by wrócić zaraz, z rusznicą przeze ramię przewieszoną.
- Tedy chodźmy.
- Szwenty?
- podjęła rozmowę dziewczyna krocząc obok - Jaki on szwenty? - dopytywała z lekkim przekąsem.
- Po lackiemu i katolickiemu. A u was co by musiał uczynić, by świętym być?
- U nas szwentych nie ma… za to wielu bogóf.
- skrzywiła się nieznacznie, nieco zdziwiona pytaniem. Rzuciła lekko podejrzliwe spojrzenie na Martę. - Kaszden za czo insze odpowiada. Lucie nie muszą martwicz sie szwentoszczą.
- To i u nas podobnie drzewiej bywało. Ale kapłanów mieliśmy, mężów i niewiasty natchnione. Kriwe, na wschodzie, żerców i wołchwów bliżej słowiańskich ziem. Dawne dzieje.
- U nasz tesz byli szamani, ale nie tak szwenci jak w Polszczy. Inaksze. To mondrzy ludzie, z duchami mówioncy…
- westchnęła lekko z smutkiem. - Nie brakuje czi tego?
- Martwe moje plemię -
Marta wzruszyła ramionami, To, co kiedyś bolało, zdążyło się już zabliźnić. - Ich brak mi czasem. Gadają księża, że i starzy bogowie martwi. Ja wiem, że całkiem oni żwawi jeszcze.
- Ksiensza wiele gadają… czasem asz hytko słuchacz.
- machnęła dłonią - Ksiensza twe plemie wybili? - nie grzeszyła taktem, ale przykrości sprawiać nie chciała. Raczej skrywaną ciekawością kipiała.
- Zakon. Rycerze z czarnymi krzyżami na płaszczach - Marcie głos drgnął, na woskowej skroni wyszła pulsująca, sina żyła. - A kogo krzyżaki nie wytłukły lub w niewolę nie pchły, to własny nasz obyczaj na śmierć zadusił.
- Jaki obyczaj?
- Sarnai zadziwiły słowa Marty przeczące temu co jej tłuczono do głowy: przeżycie za wszelką cenę.
- Myśmy się śmierci nie bali nigdy. My ręce ku niej sami wyciągali - Marta przymrużyła wilcze oczy. - Ważniejszy był mir na tym świecie i sława na tamtym. To i w dziesięciu, półnagich i z oszczepami, na ciężkozbrojne rycerstwo skakaliśmy. Bali się nas, bo myśmy się nie bali niczego. Długi czas po temu wygrywaliśmy. Tyle że los się odwrócił, jak to na wojnie. A ten obyczaj nie dopuszcza, by się dać pokonać. Tedy… całe osady. Dobytek w ogień rzucali. Zwierzęta pod nóż szły. Matki dzieci zarzynały, potem mężowie swoje niewiasty. Wódz ścinał swoich wojowników. Jak Zakon docierał, to trupy tylko wśród pogorzeliska zębami świeciły. I nadal się nas bali… więc nas zgnietli do reszty.
Tatarka trawiła słowa Szalonej Wilczycy.
- Jako to sze stało, żesz oształa? - spytała szeleszcząc cicho polszczyzną.
- Złamałam obyczaj - uśmiechnęła się ulotnie rozbójniczka. - Kriwe, świętego człeka, tak długo w świętym jeziorku przytapiałam, aż po mojemu zaczął gadać. Rzeź zatrzymałam, ludzi nocami przeprowadziłam na Mazowsze. Stronnikowi Zakonu się poddałam. Wiedziałam, że się prędzej czy później od krzyżactwa odklei. Nie dałam się pokonać. I walczyłam dalej.
- A teraz o czo walczysz?
- Sarnai spojrzała na Martę z nowoodkrytą dozą szacunku.
- Dla ziemi. Dla krwi. Dla bogów. Jako i wtedy.
- Myszlisz nowo ziemie znaleszcz dla swych bogów w Szmoleńszku?
- Ziemia jest dla ludzi, Sarnai.

Tatarka pokręciła głową:
- Pytam czy jako inszi swych bogów tam krzewicz planujesz?
- A po co?
- zdziwiła się Marta głęboko. Aż przystanęła. - Musiałabym straszliwie owych co w Smoleńsku żywią nienawidzieć - zaśmiała się, dziwnie nerwowo. - A zdaje się, żeśmy się jeszcze z nimi nie poznali nawet.
- Z rósznych powodów… zemsty, wiary, czo kcesz. Kszyszowi też po czoś swę wiarę naszuczacz kchco. - wzruszyła ramionami jej towarzyszka. Spojrzała na Martę - Jeszli kogosz nienawiczecz chcesz to nienawiczecz benciesz. Wiara to wymówka jeno. - obserwowała reakcję Gangrelki bacznie.
- Dla tych co władzy chcą - Marta uśmiechnęła się krzywo - a za słabi są i wymówek potrzebują… bywa. Tak jak mówisz. Twoi bogowie odpowiadają, gdy do nich mówisz?
Tatarka zastanowiła się przez chwilę:
- Czaszami. Czaszami nie. To bogowie. - wzruszyła ramionami. - Ich wola czy chco czy nie. Ale czuje ich. W siemi, wiatrze, koniach, szobie. - potoczyła dłonią - wokół. Są se mno. - dotknęła powoli czoła i serca - Tu i tu taksze.
Spojrzała na Martę:
- Nie czuje sze sama. Ty? - aż się zatrzymała by na odpowiedź zaczekać.
- Ja wiem, że sama nie jestem - Marta poruszyła ramionami, odwracając jednocześnie twarz i chowając się za rozpuszczonymi włosami. Spięła się cała, jakby w oczekiwaniu na atak. Spod włosów dobiegał odgłos zaciaganego w nozdrza powietrza.
- Wieciecz a czucz to co insze… - Tatarka nie poruszyła się ani kroczku by Marty nie drażnić ani nie przestraszyć. Ranne zwierze jej teraz przypominała. Choć instynkt mówił, że zraniona zwierzyna uciekać albo atakować zacznie. Czekała.
- Iście - zgodziła się Marta szeptem. Nasłuchiwała jeszcze dłuższy czas w napięciu, ale z ciemności dobiegło tylko podobne koziemu beczeniu nawoływanie bekasów. To rozbójniczkę rozluxniło i uspokoiło. - Prawdę gadał oczajdusza. Chodźmy się w szuwarach zasadzić... i pogawędzić o Małgorzacie. I o wodzu naszym krasnym może…?
Odpowiedzią było skinienie głowy.
- I o Zakchu… - mruknęła idąc za Martą, w plecy wampirzycy rzucając interesujący ją temat.
- O, jakże tłoczno przy tych gaciach węgierskich - westchnęła Marta. - Dobrze.
Miejsce suche pośród szuwarów znalazła szybko i rusznicę zaczęła rychtować, z lubością zapach prochu wdychając.
Sarnai umościła się obok, przyczajając się - dalsza szeptana rozmowa wampirzyc utonęła w odgłosach nocy.

Gruchnął strzał rusznicy i dwie postaci wynurzyły się na nowo.
- To wstępny plan. Będą nowe okoliczności - odparła rozbójniczka i wyciągnęła prawicę.
Mocny uścisk Tatarki dobił umowy.
- Opowiesz mi kiedy indziej. O znikaniu… Diabli nadali - westchnęła Marta, rękę Tatarzynki puszczając i na miejsce gdzie bekasy padły wyślepiając się przez ciemności. - Grząsko tam. Było Dyjamenta wziąć…
Przysiadła na ziemi i trzewiki zaczęła zzuwać.
- Jako ci Wilhelm Koenitz do serca przypadł?
- Butny, szumu dużo robi, chce wartoszcz szwo wykazacz za wszelako czenę. Cosz to z przeszłoszczą jego zwionsek ma. Samotny i uparty. Miejsca swego szuka na szwieczie i tu
- postukała się w głowę. - O snikaniu? - mała Tatarka nie zrozumiała do końca.
- … - cicho mamrocząc uściśliła Marta, a Sarnai pochylić się musiała by odpowiedź zrozumieć, gdy Szalona Wilczyca podkasywała spódnice do połowy ud. Sarnai kiwnęła głową mrucząc coś pod nosem niezobowiązująco.
Marta w strugę wtargnęła i brnąć poczęła w stronę zdobyczy. Do wody Tatarka ani się nie przymierzała, jakby w ogóle jej do głowy to nie przyszło. Marta wróciła po dłuższej chwili, Sarnai bekasa ze strzałą ciągle w szyi tkwiącą podając za bezwładne, patykowate nogi. - Koenitz taki bardzo Ventrue… - mruknęła, rozsiadając się z powrotem i pijawki do łydek pouczepiane zbierając w garść. - Klanu naszego nie pojmuje ani trocha.
- Nie cziwota
- stwierdziła skośnooka ptaka odbierając i oglądając z bliska - Ty dobrze rosumujesz jako insze klany myszlo? - spytała ciekawie przekrzywiając głowę i błyskając skośnymi oczyskami z humorem. - Myszlisz, że menszczyśnie łatwo pojończ kobiete i jeszcze ciką? - uśmiechnęła się, rząd zębów ukazując.
- Po dwóch wiekach w ciemności płeć ponoć liczyć przestaje się. Jam starsza. I Tyrolczyk najpewniej też. On zwyczajnie mało z Gangrelami miał do czynienia. To i wymyślił, co wymyślił - Marta pokręciła głową z niesmakiem. - Na szczęscie my obydwie są rozumne niewiasty. Boby się jatką skończył ten cały wiec.
- Pewnie kiedysz przesztaje. U niego nie
- Sarnai zaśmiała się cicho, usta dłonią po dziewczęcemu zasłaniając - Raczył mnie opowieszczamy o Achillu czo z urody i bitnoszczy sławny. Nawykły on do koszysztania z głatkiej gemby i na insze głatkie gemby wraszliwy. Czeba subtelnoszczi s nim. Nasz klan z tego niesłynny… - westchnęła - … mnie czerpliwoszczi mosze nie starczeć. Alem zadowolena, sze my porosumiecz się zgmokhły.
- Rzeknij mu, jak gawędzić będziecie
- rzuciła rozbójniczka po chwili - jaki błąd popełnił. Próbując wepchać mnie tobie pod rozkazy. Szlag by go trafił. Jeszcze po tym, jak mi ludzi jako łajno potraktował, nie podszedł nawet. Tam w Smoleńsku jeden ze starszyzny Gangrel. Jak tak zręcznie Wilhelm będzie sobie poczynał, to głowy nas wszystkich najdalej drugiej nocy się potoczą. Ty znała kiedyś kogoś naszej krwi, kto miał władzę i moc ludzi pode sobą?
Sarnai pokiwała głową twierdząco:
- Rosmówiem sze z nim. W obozie sostane. I snała, jeno krótko. Długo on nie poszył.
- I to opowiedzenia warte
- w wilczych oczach krótko błysnęło zaciekawienie i napięta uwaga.
Wszystkie pijawki od siebie odczepione rozbójniczka z powrotem w strugę cisnęła, prócz jednej, czarnej tłustej gadziny, co się krwi opić zdążyła i drugi raz przysysać się już nie próbowała. Tej pozwalała przechadzać się po wierzchu swej dłoni, chód robaczy obserwując.
- Jak Koenitzowi o mnie rzekniesz - rzekła pomału, z rozmysłem - to mu rozwiązać pomożesz zagadkę, którą mu wczoraj przez Giacoma zadałam. Dość subtelnie jak na Zwierzę. Wystarczająco wykwintnie dla Patrycjusza. Na razie nic nadto, by ci ucha jego niżej przychylić. Za mało wiem o nim, a co wiem, tegom niepewna jeszcze. Lecz mieczem… gracko macha.
- Jaka zakatka?
- Sarnai obserwowała Martę tak, jak ona opitego robala. - Ja bliszej Koenitza spróbuje tedy. Sam prosził o wincy rosmów, to tylko jego szyczenie spełniacz będę.
- Gdzie on potknął się, dlaczegom ja urażona. Toć z urazy owej kogo innego poparłam może
- wskazała Marta, choć sama możliwości zawierania przymierzy z jeno z powodu urażonej dumy wyraźnie nie brała na poważnie. - Bom Gangrel, krew z krwi ojca mego. Krew ojcowa mi śpiewa, podług niej tańczę. Nie będzie mnie nikt jak psa bezwolnego nogą przesuwał i oddawał w podległość bez zgody mej, tym bardziej innemu Gangrelowi. Toć byśmy sobie na tym czele pierwszej nocy do gardeł skoczyły z pazurami. Same ustaliły, która zwiad cały prowadzić winna - Marta skrzywiła umalowane wargi. - Zbyteczne nam takowe szarpanie zupełnie.
Sarnai pokiwała ze zrozumieniem i po zastanowieniu dodała:
- Ty myszlisz, sze oni tak blisko ze sobo? Ten Giacomo - Sarnai nieco imię przekręciła, miękko je wypowiadając. - i Koenitz?
Pijawka dopełzła na kraj Marcinej dłoni. Rozbójniczka usłużnie gadzinie palec serdeczny drugiej ręki podsunęła.
- Jan Szafraniec to zastrzegał. Jam sprawdzała już. Dwukrotnie. Racja przy nim. Rzadko on myli się. I… - oderwała wzrok od czarnego obrzydlistwa, by Tatarce w oczy spojrzeć. - Ostrzegał przede nimi. Obydwoma. Że nie są tacy, na jakich malują się. Ostrożność zalecał - wskazała poważnie. - Wieści mu przyrzekłam, jeśli przeczucia się sprawdzą. Pomożesz pisać wtedy? W mowie twej?
- Ksienc
- Tatarka skrzywiła się - nie podoba szie mnie. Alem na rósznice nasze to składała. Jak czegosz wincy sze dowiem, pomówim. Pomogę.
W ślepia Marty wpatrzona swym skośnym spojrzeniem ważyła coś przez chwilę by w końcu zapytać:
- Jak tam na Szmoleńszku uspokoi sze… o pomocz cze poprosze. Wincy szeknę bliższe tam. - kiwnęła lekko głową w kierunku “gdzieś tam”.
- Znajdziemy się - Marta kiwnęła na potwierdzenie otwartości wobec tematu - i pomówimy, kiedy czas uznasz stosownym. Na teraz… ważne byśmy wiedziały zawczasu, czy ona za nami nie gna.
Z głośnym klaśnięciem zgniotła opitą swoją krwią pijawkę między dłońmi i zlizała juchę ze skóry.
- Chodźmy.
Gdy zaczęły schodzić w kierunku wąwozu odezwała się nagle, brwi ściągając w jedną czarna kreskę.
- Achillu, powiadasz? Słynny z urody i bitności? Pewnie też jakowyś Patrycjusz cudzoziemski. Bom ja nie słyszała nigdy…

post by corax & Asenat



Większość ludzi pozostała w prowizorycznym obozowisku, narzekając na rozkazy i korzystając z zapasów. Przodowali w tym zwłaszcza ludzie Zofii, ale i grasantom Marty też brakowało dyscypliny. Nad wszystkim jednak panował Wilhelm poprzez swych ludzi będąc jednym z niewielu Kainitów którzy poświęcili się i zostali na posterunku. Zupełnie jakby był ich rodzicem pozwalającym swym pociechom odwiedzenia wiejskiej potańcówki.
Nic więc dziwnego że Borutek nie miał wiele do roboty i ruszył w kierunku Sarnai i jej ludzi z bukłakiem jako “przełamywaczem lodów.”
W drodze do samej Sarnai standardowo zastąpił mu Tsogt.
- Czegoś trzeba, panie?
- Uuu… tak oficjalnie?
- pomachał Borutek bukłakiem.- Jam nie pan, jeno Borucki, albo Borutek… na jednym wozie jedziemy, nie musimy się tak bardzo “panami” i “paniami” oddzielać. A pogadać chcę, ot co.
Do Tsogta Ashok dołączył z szerokim uśmiechem na młodym licu:
- A o czym to gadać moszczi Borucki chcesz? - zmierzył wzrokiem bukłak.
- Ano o sprawach damsko męskich, albo damsko damskich… ooo… tym co się dzieje między wąpierzami na te wyprawie. -wyjaśnił Borucki, ostatnie słowa mówiąc cicho.
- A co się dzieje? - spytał młodzian prowadząc Boruckiego z bukłaczkiem razem bliżej ogniska.
- Nie widać? Gryzą się ogary, a tam gdzie gryzą się ogary to… nasze żywota są zagrożone.- ocenił Borucki pocierając wąsa.- A jak w Smoleńsku będzie? Tam kolejne intrygi, kolejne wampiry… tu monolitu nie ma, więc będzie łatwiej rozbić tę grupę i nikt nic nie zyska.
- I masz plan jak to rozwiązać godnie, drogi Borucki?
- Dośc ryzykowne… acz… podzielić grupę od razu? Tak na kilka dni drogi przed smoleńskiem by sobie Ventrue od siebie odpoczęli?
- westchnął stary szlachcic.- Wiadomo, że będzie im ciężko współpracować, ale niech przynajmniej niech pierwsze wrażenie, będzie dobre.
- Nie od nas grupy dzielenie zależne
- Ashok wskazał bukłaczek. - Jeno od dowódzców.
- Jeno Zofia… nie ma posłuchu, by coś takiego zaproponować.
- Borutek upił nieco z bukłaka i podrzucił Ashokowi.- Na mój nos… jedna grupa mogła by się u szafrańcowej przyjaciółki zatrzymać, druga wprost do Smoleńska wjechać.
- Skoro na wyprawę wysłana, to czas najwyższy by posłuch sobie wyrobiła
- Ashok odszpuntował bukłaczek z obojętną miną i wzruszeniem ramion - a nie dziecko rozkapryszone udawała. - łyknął z bukłaczka i oddał Boruckiemu.
- Dyć z niej nie materiał na wodza.- wzruszył ramionami Borutek.- Twoja pani, posłuchałaby jej?
Łowca nie wytrzymał i parsknął niekontrolowanym śmiechem i klepnął w udo. Otarł łzy rozbawienia:
- Nasza pani jeno siebie słucha.
Tsogt zmierzył go karcącym spojrzeniem:
- Dobrych rad słucha, ale ostatecznie decyzje jej są.
- Wasza pani, to szafrańcowa sokoliczka… trzyma się z boku, ale swoje wie i błogosławieństwo janowe… ma swoją wartość dla Spokrewnionych.
- wyjaśnił cicho Borucki.- I pewnie już ma też swoje plany wobec tej drużyny. I jej członków.
- Pewnie ma, ale zdradzi je dopiero jak przyjdzie na to czas. Jeszcze nie nadszedł.
- Tsogt mimo wielu lat spędzonych w Rzeczpospolitej nie nawykł do bezpośredniego sposobu “nawiązywania znajomości”.
- Cóż… a co wy sądzicie o naszych dostojnych członkach wyprawy?- zapytał zaciekawiony Borutek popijając znów z bukłaka i podając go Tsogtowi.
Ten jednak nie przyjął go, za to Ashok wyciągnął dłoń przejmując napitek.
- Za mało czasu by zdanie sobie wyrobić. Jak na każdej wyprawie, każdy mocny w gębie. Prawdziwe charaktera pokażą się na miejscu. - odpowiedział bardziej gadatliwy młodzian w wilczych skórach. Błyskał wesoło skośnymi oczami na Borutka i na Tsogta, któren z kamienną miną obserwował obozowisko.
- Swartka jest dzika… w każdym znaczeniu tego słowa. Widzieliście co zrobiła biednemu Popielskiemu?- zapytał retorycznie Borucki z przerażoną miną, po czym uśmiechnął się łobuzersko.- Ja mu zazdroszczę tych chwil ze Swartką.
- A stoi Ci coś, Borucki na drodze do tych chwil? - młody uniósł brwi.
- Stary kocur ma twardy ogon… niestety krwi mało i nie tak smaczną.- zaśmiał się szlachcic.
- Zatem słodkości jadaj więcej - posłodzi ci krew - zaśmiał się młody. - Dziwne, że ta bestia aż tak wybredna…
- Jest kobietą… one wszystkie są takie.
- wyjaśnił mentorskim tonem Borucki.
- Zależy w czym… - Ashok otworzył usta by coś więcej rzec, lecz spojrzenie Tsogta skutecznie powstrzymało krasomówcze zapędy. - A Zosi nie smakujesz?
- Czasem… ale dyć to nie taka Swartka
.- zaśmiał się Borutek podkręcając wąsa.- Pewnikiem pewne rzeczy trzeba przeżyć, żeby zrozumieć.
- Kiedyś opowiesz więcej… kto wie, może nauki się przydadzą przed Smoleńskiem.
- stwierdził z niezmiennym uśmiechem na twarzy łowca.
- Ot… nie powinienem… wy żeście nic mi nie powiedzieli nic ciekawego, z życia jako towarzysz waszej pani.- zaśmiał się Borutek i pogroził palcem.- A ja wam niepotrzebnie zdradziłem co nieco o Swartce.
- To po toś po prawdzie przyszedł?
- zarechotał Ashok. - O naszej pani zaspokoić ciekawość? To tego ci się zamarzyło, hm?
- Oj tam… przeca nie oczekuję sekretów.
- zaśmiał się Borucki.- Nie pytam gdzie kosztowności trzyma, ino ciekaw jestem jak wam się u niej żyje.
- Dobrze się żyje. Każdemu jednemu. Księżniczka dba o nas. A my o nią. Krotochwilna, choć uparta.
- Tsogt przerwał tyradę donośnym chrząknięciem.
-No… gładkolica z niej dziewuszka. Może nie Honoratka, ale…- cmoknął z uznaniem Borucki.- Zofia też by była ładniutka… za wcześnie biedaczkę odmieniono. Powinna się była nacieszyć życiem.
Tsogtowi zdecydowanie temat się nie podobał.
Brwi ściągnął i wyprostował ramiona:
- W czymś jeszcze pomóc możemy? - spojrzał na Boruckiego jakoby i łeb mu wyrwać miał. Dłonie w pięści zacisnął i pod ramionami splecionymi na piersi schował.
- Ano chyba… w niczym już… miło było pogwarzyć. Może podpowiecie co rozsądnego komu trzeba, bo z pewnością właściwe uszy o tej rozmowie usłyszą. -odparł Borutek wstając i machając dłonią na pożegnanie.- A bukłaczek… zatrzymajcie.





Tatarka odczekała aż wesoła kompanija do miasta ruszy. Sama swych ludzi wstrzymała i wraz z nimi w obozie pomagać zaczęła. Przy tym szukając okazji by z Koenitzem pomówić, albo… by jemu taką okazję stworzyć. Kręciła się po obozowisku obserwując ludzi Wilhelmowych i Jaksy spod oka, by nie dać im podstaw do podejrzliwości. Wilhelm był zajęty zarządzaniem, ale w końcu zauważył kręcącą się Sarnai i podszedł do niej pytając uprzejmie.
- Czy stało się coś? Dziwi mnie że nie wybrałaś się z innymi do karczmy.
- Dziwi?
- zdziwiła się teraz ona - Czemu? A tysz czemu nie poszetł?
- Ktoś musi stać na straży, kiedy wszyscy się bawią. Najlepiej… przywódca.
- wyjaśnił Wilhelm.- Ktoś musi być odpowiedzialny.
- Czyli czi czo poszli nieodpowiecialni? Czy przywótca nie lubi miastowych zabaw?
- wampirzyca podeszła do Koenitza.
- Czasami przywódca musi cierpieć niewygody, jednocześnie pozwalając podwładnych na chwilę odpoczynku. Sama wiesz to najlepiej.- odparł z uśmiechem Wilhelm.
- Czasz masz na rosmowe czy wolisz czerpiecz niewykoty?
- Z chęcią porozmawiam.-
rzekł ciepło Wilhelm z uśmiechem.
Sarnai skinęła głową i ruszyła przed siebie wolnym krokiem. Mogli wszak rozmowę w ruchu toczyć.
- Snowu lekcje dostaniesz czy teko kchcesz czy nie. - zaczęła z uśmiechem.
- Z pewnością będzie to ciekawa lekcja…- westchnął Wilhelm z lekkim uśmiechem.
- Trokche o nieumarłych s mej krwi. - spojrzała na Koenitza z wyrazem troski i ciepłym uśmiechem


- Z Martą dopsze bysz pomówił boś ją zniewaszył… wiesz ty o tem? A lekcja o tem, sze szaden Gangrel - nazwę wymówiła śpiewnie - pot inszym Gangrelem szłuszył nie bencie. Krew jeno szie poleje… my zasz do Gangrela jeciemy na Smoleńszk.
- A to...ciekawe.
- zamyślił się Wilhelm pocierając podbródek.- My wszak nie wojsko, więc nie sądziłem, by dosłownie ustalić hierarchię. Myślałem… zresztą teraz to już nieważne. Jak przeprasza Gangrelkę, wasz klan ma na to jakieś… specjalne zasady, o których powinienem wiedzieć?
- To znaczenia nje ma. My wolność kochamy, w nas krew cika. Nie usnajemy nad sobo inszych a najmniej inszych Gangreli. Dlatego za Zakchem poszła Szalona Wilczyca. Przy swiatkach ją szesz obraził, przy swiatkach pszeprosz.
- obserwowała jak Koenitz to wyzwanie przyjmie.
- Takoż i zrobię.- stwierdził stanowczo Wilhelm i zamyślił się.- Jakieś jeszcze porady?
- Czekam na tfoje dla mnie
- zaśmiała się zębami błyskając, warkocz odgarnęła na plecy.
- Nie wiem… czy zauważyłaś, ale ci dwoje.. Zach i Marta mają się chyba ku sobie. Coś ich łączy.- stwierdził Koenitz.- Żem ją uraził to pewnie prawda to. Ale wątpię by był to impuls, który pchnął ją w jego ramiona.
- Dyskrecyjo nie grzeszo. Tak to mowicz u was?
- Tak.
- stwierdził Wilhelm i zamyślił się mówiąc.- Kiedy walczych z vozdhem… wybacz, tak z franta zacząłem, ale wojak jestem. A więc… racją jest że warto strzelać w ich oczy, by je oślepić, acz oczu mają wiele… więc to tylko pomoc niewielka dla ciebie. Większość vozhdów jest olbrzymia i spora. Są silni i potrafią łamać drzewa, ale nawet.. One nie potrafią połamać tych drzew szybko i naraz. Wciągnij vozhda w las, przyszpil włóczniami, oślep strzałami… i na końcu rozsiecz. Tak się je zabija. Czy ta rada… jest ci warta coś?
- Jest, cienkuję.

Przez chwilę szła w ciszy obok wampira:
- W Smoleńsku na ksiencia bysz kchciał?
- Z pewnością byłbym chciał, acz… mogę się poświęcić i dać tamtemu Gangrelowi się okazję do wykazania. Jesteśmy nieśmiertelni, mamy czas...
- uśmiechnął się wesoło Wilhelm. - A ty.. Nie masz ochoty być Księżną? Marta chyba tak.
- Nie mam.
- nie udało jej się ukryć smutku w głosie - Ras wystarczy - uśmiechnęła się smutno. - Lecz jeszli chcesz, zdobywaj poparcze u kompaniji. A to znaczy sze i na przyjoncia do miast jeźcij.
- Bolesne doświadczenie? Powinienem unikać pytania o tę… kwestię?
- zapytał ostrożnie Koenitz.
- Bolesne. Minione. - machnęła dłonią - Ale khto z nas takich nie ma? - odpowiedziała ogólnikowo. - Doświadczenie masz w boju, a w szonczeniu?
- Nie. Byłem kiedyś zaufanym rycerzem i mieczem mego pana, ale potem… sprawy się skomplikowały.- mruknął speszonym tonem głosu rycerz.
- Swoim towaszyszom ufasz?
- Tatarka obserwowała Koenitza rzucając spojrzenia to na niego, to na kierunek, w którym szli.
- Mówisz o moich podwładnych?- zapytał Koenitz zamyślony.- Czy pytasz o księdza Giacomo i Marcela?
- Tych twóch ostatnich.
- Księdzu Giacomo ufam jak mało komu. Jest z niego niewielki pożytek w boju, ale zna się trochę na dworskich gierkach. Francuz… jemu nie ufam. Co więcej, został nam narzucony i mam wrażenie, że ciągnie za sobą jakieś fatum, które prędzej czy później uderzy w nas w najmniej odpowiednim momencie. Niemniej widziałaś co potrafi… byłaś podczas walki z Utopcami.
- wyjaśnił swoje wątpliwości Wilhelm.
- Naszucony przes kogo?
- Przez księcia Wiednia. Też Tremere.- odparł z kwaśną miną Wilhelm.
- Mosze chcze kontroli nad nowym terytorium dla swego klanu?
- Widziałem wystarczająco wielu zbiegów, by stwierdzić że nasz Tremere przed czymś ucieka, lub chowa. Prędzej bym podejrzewał, że… cóż… nie chcę urazić ciebie, więc nie powiem o co podejrzewam Jana Szafrańca.-
uśmiechnął się kwaśno Wilhelm.
Sarnai brwi zmarszczyła:
- Jusz zaczołesz winc móf wprost. - zatrzymała się w pół kroku, Koenitza jednako stopując.
- Nie wiemy jakie wampiry są w Smoleńsku, poza jedną szlachcianką, która jest jego wysłanniczką. Może się jednak okazać, że jest ktoś… jeszcze. Kolejny Tremere czekający aż mu grzecznie oczyścimy drogę do książęcego tronu.- uśmiechnął się ironicznie Koenitz, po czym szybko dodał. - Jednakże… to tylko wróżenie z kart. Nie znam wszak twego księcia pani, możliwe że jest bardzo honorowy i uczciwy względem nas. Twoja obecność tutaj świadczy o tym.
- A jako wicisz swoje szoncenie?
– Sarnai zmieniła temat - Masz plan jako włace sdobycz i uczymacz?
- Sprawiedliwe królestwo. Budowanie bogactwa żywych, by i nieumarłym dobrobytu starczało.
- stwierdził bez namysłu Koenitz.
Sarnai spojrzała na niego raz i drugi zastanawiając się czy on taki idealista czy tylko próbuje zdać się takowym.
- Brzmi nieprawdopodobnie? Może.- stwierdził Wilhelm niezrażony jej rzucającym się w oczy sceptycyzmem.- Ale my wszyscy porzuciliśmy nasze rodzinne strony, by zbudować nowe siedziby na następe wieki. To może nas złączyć mocniej niż klanowe więzy.
- Nie wiem, czo sztaczby sze muszało, Wilhem.
- Sarnai wcale jego odpowiedź nie uspokoiła - Tu luci cikich masz, tam cikisz takosz. Kaszden inne czele ma, butowanie sieciby nie muszi pierwszym wczale bycz…
- Mamy jednak siebie na obcej ziemi, czy nam się to podoba czy nie. Nie zrealizujemy naszym celów osobno
.- stwierdził Wilhelm.- Musimy się wspierać nawzajem czy tego chcemy czy nie.
- Tedy choć - Sarnai uniosła brew ku górze i wyciągnęła dłoń. Malutką, jasną, z zaskakująco zadbanymi palcami i wnętrzem. - Dasz pszykład sze nie osobno chocisz.
- Prawda to…- z wyjątkowym pietyzmem uchwycił jej dłoń i… z pewnością planował uczynić jakiś gest, który nakazywała mu kultura, ale był na tyle bystry, by pochamować swe nawyki i uniósł jedynie lekko jej dłoń swoją.
- Prawta co? - Tatarka zaś nie przejęła się ani pietyzmem ani delikatnością. Dłoń Ventrue mocno schwyciwszy, zacisnęła na niej drobne palce i pociągnęła go ku koniom. - Wsiataj… - wskazała rumaka Wilhelma. Swoim ludziom w ichniej mowie krzyknęła by baczenie mieli na obóz.
Wampir wsiadł na swego konia, przy którym tatarskie koniki przypominały kuce i ruszył tuż za nią. - Prawdą jest iż dobry przykład buduje posłuch lepiej niż najlepsze słowa. Tako prawi Giacomo, a to mądry uczony.
Tatarka parsknęła:
- To tego uczonym nie czeba bycz, Wilhelm. - konia spięła by krok wydłużył i przyspieszył. Poczuła śpiew wiatru wokół i roześmiana do karku końskiego przylgnęła, lekko nad siodłem się unosząc. Oglądała się za rycerzem czy pościg podjął, czy również zew wolności nocnej posłyszał. I gnała… w rytm koński wpisana jak nici w wyszywaniach deeli.
Oglądać szybko się przestała i przyspieszyła, słysząc za sobą “burzę”. Ciężki ogier wolno się rozpędzał, ale gdy już nabrał tempa to pędził jak ucieleśnienie Yer Ata jednego z wichrów jej rodzinnej ziemi, hałasując kopytami równie głośno i wzburzając chmury dymu. Wilhelmowy rumak był szybki, a Ventrue był znakomitym jeźdźcem.
Tym większa radość, tym głośniejsza pieśń wolności w uszach dzwoniła, gdy do Przeworska Ventrue jak na nitce prowadziła.
- No to ciałaj - rzuciła Koenitzowi z konia zeskakując i roześmianymi oczyskami łyskając na rycerza. Warkocze wokół szyi niczym korale owinęła i do karczmy skierowała.
Szlachcic ujął dłoń dziewczyny w swoją i poprowadził wprost do wejścia głównego karczmy budząc pod drodze zdziwienie wszystkich gości.



To co się wydarzyło dzwon po północy, wzbudziło w karczmie olbrzymie zdumienie i zaskoczenie, bo czyż można się było spodziewać, że ktoś taki odwiedzi ten przybytek. W żadnej pijanej głowie się to pomieścić nie mogło. Otóż wysoki przystojny młodzian w srebrzystej zbroi wszedł przez główne wejście do sali tanecznej, mając za towarzyszkę swoje własne przeciwieństwo. Niziutką i drobniutką Tatarkę ubraną w typowy dla swego ludu strój. Tak egzotyczna para przyciągała spojrzenia i to bez użycia klanowych sztuczek. Wilhelm wszak wyglądał jak książę z dawnych ballad, a uroda Sarnai przyciągała również wzrok. Nic dziwnego, że składane przez nich życzenia młodej parze przypominało błogosławieństwo królewskie, niż tylko uprzejmość gości wobec gospodarzy.
Sarnai kątem ust szepnęła Wilhelmowi by do tańca pannę młodą poprosił. Na twarzy jej zaś krotochwilny uśmieszek wykwitł:
- Dla pszykłatu, Wilhelm, dla pszykłatu - kiwnęła lekko na zachętę sama pana młodego spojrzeniem mierząc. Dłoń wyciągnęła ku mężczyźnie, kątem oka Koenitza obserwując.
- Nie wypada by pierwszy taniec… odbył się z damą inną niźli z tą z którą się przyszło. Ujmę to jej honorowi i urodzie przyniosłoby.- wyjaśnił Wilhelm Sarnai prosząc do tańca.
Nie znając wymogów dworskiej etykiety innej niż rodzima, Sarnai przyjęła zaproszenie. W tych drobiazgach wszak zaufać mogła Ventrue. Ponownie tej nocy dłonie złączyli i do tańca ruszyli:
- Jeno nie szypko bo tańczycz nie umim. - mruknęła wampirzyca tonąc niemalże w ramionach partnera.
Koenitz ostrożnie ruszył w tan, jedno jego surowe spojrzenie sprawiło że grajkowie przerzucili się z szybikiego obertasa, na wolnego mazura. W każdym razie na wolnego dla Koenitza, bo dla Sarnai i tak taniec był za szybki i wręcz czuła się porwana niczym listek na wichurze. Mimo że już od dawna nie oddychała, poczuła jak tchu jej brakuje. Wilhelm tańczył ze pewnością siebie, będąc przewodnikiem dla Sarnai po kolejnych figurach i pokazując jej radość jaką tutejsi czerpali z tańca.
Obroty, przejścia, kolejne figury… Tatarce w oczach się mieszało i zdać się na Wilhelmie przewodnictwo musiała. Zwracać uwagę na innych przyjezdnych i gości szybko przestała, chcąc uniknąć potknięcia i tańca zepsucia. Śmiech rodził się jej w gardle i przez te parę chwil poczuła beztroskę zamkniętą w krótkich mgnieniach oczu.
Roześmiana z warkoczami fruwającymi za nią w końcu przystanęła i za taniec podziękowała.
- Niewygót czerpiecz nie czepa zawsze, hmm? - wzrok kpiący uniosła na Koenitza. - Dalej, icz w tany ze swobodniejszo tanczerko.
- Tak uczynię.- odparł Wilhelm kłaniając się dworsko i rzeczywiście po chwili porwał w tan inną pannicę. Gorzej że do Sarnai też zaczęła ustawiać się kolejka młodzianów, których egzotyczna uroda Sarnai i jej bajkowe zjawienie się… przyciągały.
Rozbawiona, dała się porwać kolejnemu i po chwili przejmować się przestała, że tańca nie zna. Błyskała zębiskami, strzelała skośnymi, ciemnymi ślepami spod kosmyków ciemnych jak heban, gładkich włosów co to się z warkoczy wysmyknęły niewdzięczne. Dzika radość gości weselnych i jej się udzieliła gdy wraz z pannicami piski i okrzyki wydawała, tupiąc ile wlezie miękkimi butami Tatarów.
W końcu i na Zacha spojrzała. Z dzikim uśmiechem na obliczu stanęła przed Węgrem, rączkę swą drobną nastawiając zachęcająco. Milos dłoń ujął i z powrotem w tłum Tatarkę powiódł w rytm dźwięczącej piosenki. Prowadził na tyle wprawnie by się nie pogubiła gdyby kroków nieopatrznie nie znała. Tempo narzucił zdrowe a i od siebie trochę spontaniczności dodał, od czasu do czasu to Tatarkę obracając jak frygę to znów pod boki łapiąc na wyciągniętych ramionach w górę podnosił. Niezrażon, że piosenka jedna się skończyła i rozbrzmiewała kolejna Sarnai wcale nie oswobodził a w kolejnego kujawiaka porwał.
Z kolejnym kujawiakiem łatwiej jej szło i dumać nad krokami nie musiała. Gdy w tańcu mężczyźni od kobiet się rozdzielili, zawirowała miękko z pozostałymi tancerkami, naśladując ich gesty po czym lekko, zgrabnie podskakując furknęła z powrotem w ramiona Węgra. Z uśmiechem oczu sięgającym, dłoń wczepiła w ramię jego. Zaczarowaną chwilę radości z obcym dzieliła. Namiastkę życia ulotnego z Milosem smakując.
- S Martą nie satanczysz? - mruknęła gdy chwila spokojniejszych dźwięków się nadarzyła.
- Z tobą tańczę - obrócił ją giętko, przyklasnął.
Zatupała piętami ujmując się pod bok:
- Tak. - kiwnęła głową - Dobsze bafisz zatem? - obiegła go dokoła.
- Piłaś już tu coś? - ramieniem oplątał jej ramię, wokoło pociągnął śmiejąc się w głos. - Trudno się źle bawić z takim podkładem.
- Nie piłam
- pokręciła przecząco głową - od wczora. Ale samymi oparami opicz sze moszna - zaśmiała się głowę do tyłu odrzucając z wesołości - tak tu zaczadżone alkoholem.
- Zapach może nie najlepszy, ale zyskuje na ocenie po spożyciu - w górę podskoczył, na zgięte kolana opadł, młyńca wywinął przyklęknąwszy na jednym kolanie i dłoń w górę wyciągnął by go obtańczyła. - Przerwa na jednego?
- Skota - obtańcowała drobiąc kroczkami wokół jego klęczącej postaci i pociągnęła na kosztowanie - Masz ty jakiesz preferenczje? - zerknęła w górę, w twarz Węgrowi.
- Dla siebie? Czy tobie co bym zlecił? - pociągnął ją ku stołom.
- Mnie za jetno, wam nie - zdziwiła się nieco, brew unosząc.
- Tyle, że ja już wypiłem nieprzyzwoicie dużo - do stołu w zaciemnionej części ją zaprosił gdzie twarzami w talerzach leżało kilkoro kmieciów. - Trochę mnie musisz pani dogonić.
- Pani? - kolejna brew powędrowała do góry - Na czeźwo Tatarka, po napitku pani? - kpiąco rzuciła mu w twarz spoglądając na gości upitych. Wybrała pierwszego z brzegu za nic mając wygląd czy stan. - Benciesz paczył? - drapieżny uśmiech towarzyszył pytaniu.
- Mogę się odwrócić… - wąsa podkręcił. O stół ręką się zaparł bo lekko nim zachybotało.
- Nie muszisz… mi za jedno - po czym nie czekając na gest dyskrecji kły szybko zanurzyła w szyi nieprzytomnego gościa weselnego. Oczy przymknęła lekko i smakowała okowitę zmieszaną z posoką. Po chwili oderwała się z westchnieniem zadowolenia i usta zakrwawione oblizała ze smakiem. - No i jusz… jeno … - zaczęła z namysłem dumając czy alkohol już śpiewać zaczął - efektu chyba jeszsze nie ma… - mlasnęła językiem cicho. - Mosze jeszcze jetnego czeba…
Wskazał tego drzemiącego obok.
- Się rozgość… Sarnai - na próbę wypowiedział jej imię. Formalnie się sobie nie przedstawili. - Coś to znaczy po waszemu?
- Sarrrnaj - wypowiedziała swe imię poprawiając wymowę - Snaczy… kfiat… nie… rósza… z kolczamy - spojrzała i wzroku nie spuszczając wgryzła się w kolejnego gościa chłepcząc szkarłatną strugę - Rosumiesz? - oderwała się z mlaskiem.
- A pewnie. Tam gdzie bywałem trudno o takie bez.
- Samesz nimi obrosznienty, to innym nie szałuj
- wyszczerzyła się włosy odgarniając. - I … mosze troszkę lepiej - zamrugała szybko wzrok koncentrując na rozmówcy. - Wracamy? - z ciekawością Węgrowi się przyglądała blisko, coraz bliżej podchodząc i w twarz zaglądając.
- Nie wolisz z kimś… śliczniejszym teraz pląsać? - wymownie zerknął na stojącego pod ścianą Koenitza.
Uśmiechnęła się:
- Kaszten wracza do szwojego?
- A on twój?
- kącik ust na środek policzka pociągnął.
- Na cisziaj - pokiwała głową radośnie - na teraz - i wzruszyła ramionami - a ona twoja na dłuszej?
- Jeszcze mi się zdaje nie zdecydowała.
- A tyś sze zdecytował?
- Tatarka ramiona na piersi złożyła, oczy na chwilę zmrużyła. Warkocze na szyję zarzuciła.
- Czy ty mnie czarujesz? - dłońmi żupan wygładził, kciuki o pas z bronią zahaczył.
Sarnai obserwowała jego pięknoszenie by cicho spytać:
- A kchciałbysz? - skośnookie spojrzenie wpiło się w twarz Zacha.
Zanim jednak odpowiedzieć zdążył roześmiała się w głos, głowę w tył odrzucając. Dłonią machnęła:
- Dajsze pokój… bawicz sze ić - furknęła w tłum zostawiając Węgra samego. Przez tańczących się przedarła by Wilhelmowi drogę zastawić.
- Sostajesz czy wraczasz?
- Nie wypada mi zostać zbyt długo. I nie wypada mi wracać do osady, bez ciebie moja pani. Przybyłem z tobą, honor więc nakazuje dopilnować bezpieczeństwa twego powrotu i wiem… że jesteś w stanie sama zapewnić sobie bezpieczeństwo.
- stwierdził dwornie Koenitz. - Niemniej nie zmienia to faktu, iż wstyd by mi było pozwolić ci wracać samej.
- Ja kotowa… jeciemy żatem?
- dłoń ponownie wyciągnęła ku niemu. - Prować, ryceszu.
- Tak jest moja pani.
- rzekł rycerz kłaniając się w pas i podając dłoń Tatarce, by zaprowadzić ją do ich koni.

post by corax, liliel & abishai
 

Ostatnio edytowane przez corax : 20-04-2016 o 14:32.
corax jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 18:00.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172