07-04-2016, 22:09 | #41 |
Reputacja: 1 | Walka Obserwując dzieci… Nie, utopce, usta Zofii układały się w słowa bezgłośnej modlitwy. Stała zrezygnowana, z opuszczonym łukiem w dłoniach, i czekała aż ktoś da sygnał.Zach zaatakował pierwszy. Chwile potem reszta wampirów. … Nie było na co czekać. Nie mogła od tego uciekać. Taką wybrała drogę. Mechanicznie, tak jak robiła to setki raz, naciągnęła łuk, wymierzyła w… „cel”, i… Strzeliła. … Nic się nie stało. Nadal stała z opuszczonym łukiem, i strzałą w ręce, sparaliżowana obserwując rozpoczynającą się rzeź. Jaksa obserwował otoczenie. Gdy kolejne stworzenia przechodziło obok niego mówił jedynie: Ave Maria gratia plena, dominus tecum… Mijały go kolejne utopce, jednak nie chciał atakować nie mając pewności, że cała dwunastka jest w kręgu. Wtedy usłyszał szczęk ostrza Zacha. Musiał odwrócić głowę, żeby zobaczyć szarżującego Ventrue. Samemu wyjął szablę i skupił się na zwiększeniu swojej siły przez krew. Rzucił jeszcze okiem na Francuza, po czym ruszył do ataku. Szpic włóczni zgrzytał o ubitą ziemię, gdy rozbójniczka nakreśliła przed sobą linię. Dalej na swoim kawałku żadnego nie puści. Dała potworzyskom wybór, mogły siedzieć w moczarze jak u pani matki za spódnicą, szpetnych pysków nade wodę zgniłą nie wystawiać. Wolały wyleźć, to teraz do kreski ziemia ich, a od kreski jej. Tyrolczyk niech sobie przepuszcza inne podle siebie, jak mu taka wola i taktyka. Niech się potem, by walczyć z tym, co przepuścił, odwraca plecami do moczaru. Niech sobie wierzy, że nic stamtąd nie wyskoczy znienacka... Ona na linii włócznią zakreślonej zaprze się i drogi wolnej nie da. - Tavas... Lekko dygotały jej nogi. Bała się, oczywiście, że się bała. Bała się przed każdą walką, w której nie dopuszczała, by Bestia tańcowała za nią. Tyle że strach nigdy nie pętał jej ruchów, nie przeszkadzał działać. Pchał do przodu, tak jak i jej przybocznego. W końcu z jednej ziemi byli, i z jednej zajadłej, walecznej krwi. Nie na czołgającą się ku niej pokraczną sylwetkę spoglądała, ale na kępę rachitycznych brzóz bielejących w głębi moczaru. Ojciec patrzył. Ojciec widział ją przez drzewa, leśny czart. Nawet posoka jego – i jej także – tartymi w dłoniach liśćmi woniała i sokiem, co spod draśniętej wypływał kory. Przeciągnęła językiem po drewnie włóczni, własnej juchy krzepnącej w rytach kosztując. Paznokcie zaplecionych na drzewcu dłoni rosły i masywniały, krzywiły się na podobieństwo wilczych szponów. - Tavas. O siłę ani o błogosławieństwa nie prosiła. Będzie chciał, to da, jak zawsze. Wystarczyło jej zaprawdę, że był i będzie patrzył. Na nią. Na włócznię ze świętego dębu w jej ręku. Na tych, których sobie wybrała. Na składane ofiary, bo na krew i kości zawsze bardziej był łasy niż na słowa. - Tavaaaaas! - wrzasnęła w moczar, aż echo odbiło się od ściany lasu za bagnami, rozłożyła szeroko ramiona, jakby z utopcem nie walczyć chciała, ale do piersi utulić. - Tavaaaas! Auka! Krauja ir kaulas! Za jej plecami, przy ogniu, Bilecki wydarł się w ciemność wyzywająco, szablisko i czekan nad głową krzyżując. Diament zza Marty wypadł, na nisko ugiętych łapach na krawędź moczaru dobiegł, warczał z sierścią zjeżoną jak szczota na karku. Uskoczył, gdy tylko jeden z topców, długoręka i długonoga mara, zaciekawiony za nim ruszył. Prosto na Martę go prowadził, która czekała już o swą kreskę na ziemi stopami zaparta, z włócznią szpicem nastawioną i uśmiechem szczęśliwym, jakim świeżo poślubione panny zwykły witać swych oblubieńców, gdy ci na uczcie spici drogę do łożnicy zdecydowali się wreszcie odnaleźć.
__________________ "I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be." |
07-04-2016, 22:13 | #42 |
Krucza Reputacja: 1 | Wszyscy - cd. Swartka miała rację… Utopce nie traktowały wampirów jako zagrożenie. Mijały je obojętne i to ułatwiało sytuację. Pierwsze z nich zaczęły wkrótce przemykać przez linię Kainitów, pułapka się zamknęła. Atak! Teraz albo nigdy. Uderzyli Zach i Koenitz, prawie jednocześnie. Marta po nich, Jaksa też. Cios Zach wyprowadził chwacko i zwinnie… pięknie i celnie. Trafił Milos w kark, ostrze natrafił na opór… duży opór. Czuł Zach jak mu się wygina z jednej z strony z trudem przecinając wyjątkowo zbite i twarde ciało Utopca, z drugiej mając przeciw sobie nadnaturalną siłę Węgra wzmocnioną zastrzykiem krwi. Jednak to posunięcie udało się Milosowi. Łeb Utopca oddzielił się od ciała z głośnym skrzekiem bólu i zaskoczenia. Karabela jednak ledwo ten cios przetrzymała. Oj kiepski był to oręż do rąbania twardego mięsa. Tasak by się przydał, albo ciężki miecz jaki Wilhelm używał. On bowiem swym dwuręcznym mieczem po prostu rozrąbał na pół Utopca. Karabelą może i dałoby się ludzki czerep od ciała oddzielić, ale te potworki okazały się być z twardszej gliny ulepione i możliwe było, że za którym ciosem karabela Zachowa po prostu się złamie grzęznąc w ich ciele. Atak Marty… okazał się szybki i błyskawiczny. Włócznia wbiła się w ciało zaskoczonego Utopca przeszywają je na wylot i przebijając czarne serce zaskoczonej bestii. Cichy jęk i skrzek… potwierdził iż cios jej “badyla” okazał się zaskakująco skuteczny i ubił stwora na miejscu. Jaksa miał nieco mniej szczęścia i popełnił błąd taktyczny, który zaważył na jego losie. Wyprowadzony przez niego cios przemykającego utopca… okazał się… nie do końca udany. Czy to może opóźnienie wywołane tym, że czekał na ataki innych czy też może serce Jaksy sprawiło, że ręka zadrżała mu, gdy wprowadzał niehonorowy cios w plecy potwora? Jakikolwiek był powód, uderzenie nie zdołało zabić Utopca, choć rana po szabli była przerażająco duża. Ale on wtedy zakrzyknął z bólu i… znów… krzyk ów głośny w uszach reszty towarzyszy, okazał się boleśnie i przerażająco głośny w uszach samego Jaksy, powalając go na kolana i czyniąc bezbronnym wobec niedobitego przeciwnika. Widząc jak templariusz upada ręce Zofii zadziałały odruchowo – błyskawicznie napięła łuk i posłała strzałę we wrzeszczącego… Utopca? Przyglądając się upiornym stworkom dziewczyna stwierdziła, że to nie są chyba Utopce, a Niksy… znane jej z opowieści z rodzinnych stron potworki lubiące grać na instrumentach, śpiewać i tańczyć. Lubiły też one pojawiać się w różnych postaciach, także i takiej, i w każdej topić ludzi. I można je było odpędzić na zawsze niszcząc ich instrumenty. Tylko gdzie one były ukryte? Strzała, tak jak twierdziła Swartka, na Niksie nie zrobiła wrażenia. Nawet nie zauważył jej tkwiącej między swymi łopatkami. Zaś sama Swartka rzuciła się jak dzikie zwierzę na jednego z utopców rozrywając jego ciało pazurami i próbując wgryźć się w jego szyję z dzikim śmiechem na ustach. Dobrze się bawiła, chociaż ona. Niemniej najbardziej widowiskowe podejście zaprezentował Lecroix. Jego dłoń ogarnęły zielone płomienie upiorne w swym blasku, a dłonią tą uderzył w plecy mijającego go Utopca, który… od razu został ogarnięty przez płomienie wyjąc z bólu i przerażenia, pożerany łapczywie przez czerwono żółte zwykłe płomyki… jakby był szczapą drzewa w ognisku. Sam Tremere przerażony uzyskanym efektem odskoczył gwałtownie, by uniknąć poparzeń. A trzy Utopce odwróciły się uznając Kainitów za zagrożenie. W różnym jednakże stopniu. Zofię ignorowały kompletnie, płonąca dłoń Marcela wywoływała u nich strach, a Tremere najwyraźniej próbował powtórzyć tą sztuczkę. Ci więc nie zostali zaatakowani. Wpierw więc ataki poszły na Milosa, Jaksę oraz Wilhelma. Pierwsze trzy stworki uderzyły na nich. I Milos pierwszy się przekonał o sile drobnych ciałek Utopców, gdy pazury rozorały mu bok zadając bolesną ranę. Gibka Marta uniknęła ciosu. Wilhelm i Jaksa… ich przed ranami ocaliły zbroje. Rozpoczęła się walka na śmierć i życie… cóż… nieżycie. Rozbójniczka rękę od włóczni oderwała gwałtownie, pazurzastą prawicą wskazała Diamentowi klęczącego, bezbronnego Jaksę i zawracającego ku niemu topca. Wilka krzykiem poszczuła, resztę towarzyszy omiotła jeno wzrokiem. Nad ubitym potworem, na linii przez nią nakreślonej pyskiem padłym przeskoczyła, ku nowemu przeciwnikowi szarżując. W biodrach się skręciwszy, po ślepiach go szponami chlasnęła. Dźwięki walki dobiegły Sarnai już z daleka… Okrzyki bólu, świst broni… Czarna wilczyca nadchodziła od strony bagien. Czujna, skupiona, rozglądała się wokół mierząc okolicę spojrzeniem żółtawych ślepi. Wirująca w walce Szalona Wilczyca zadała cios, obaj Ventrue skupieni na utopcach i Jaksa zadający cios od tyłu. Pomiędzy nimi Swartka, walcząca dziko, z radością. Sarnai oceniła sytuację na polu walki i wstrzymała kroku. Uznała, że na razie nie trzeba było im kolejnego na placyku. Wilczyca przysiadła na zadzie, kładąc uszy po sobie i wciągając mocno powietrze. Niuchała zapachy ghuli, utopców i basiora Martowego. Gotowa była by skoczyć na pomoc gdyby taka potrzeba zaszła. Węgier zdusił przekleństwo kiedy szpony maszkary zorały mu bok aż po same żebra. Karabela okazała się zbyt krucha w starciu z utopcami, nieszczęśliwie mógł ją zamienić jedynie na parę noży zatkniętych za pas, kalkulacja nie wydawała się korzystna. Trzy potwory ruszyły na niego Martę i Koenitza, kolejne trzy minąć ich chciały by dojść do żywych. Zach słyszał za swoimi plecami oddech Miki, którego ostrze, na rozruch przecięło dwakroć powietrze. Dla odmiany przed jego nosem szczerzył się w pozbawionym ust uśmiechu brzydal, któremu winny był kontuzję. Ciął na odlew, ponownie na wysokość karku, poprzednio ta taktyka zaskutkowała. Jak się z nim rozprawi ruszy wesprzeć żywych, ich siła może być na potwory niewystarczająca. – Trzymaj się od niego z daleka! – zanim wilk Gangrelki doskoczył do Jaksy, Zofia już była u jego boku. Dzierżąc buzdygan który podarował jej Borucki, zamachnęła się na potworka. – Panie Koenitz, nie wydaje mi się żeby to były Utopce! – krzyknęła do Tyrolczyka, walcząc z Utopcem. [/i] – Myślę. że to są Niksy! [/i] Wilhelm nie odpowiedział. Nie czas był na to… skupiony na walce rycerz, bronił się przed potworem i atakował go. Niksy czy Utopce… nie miało to znaczenia jeśli da się zabić. W międzyczasie Zofia spojrzała na templariusza. – PANIE KRZYŻAK, CZY WSZYSTKO Z PANEM W PORZĄDKU?! – zakrzyknęła, szturchając go butem. Wilczyca podniosła się widząc zmieniającą się sytuację na placu. Warknęła cicho i prychnęła z irytacji i złości. Po chwili w miejscu wadery zjawiła się postać Sarnai. Tatarka ruszyła szybko by ludzi przed stworami obronić. Zauważywszy otwarcie przy Marcelu pobiegła, szybko, lekko. Po drodze mocy krwi używając by dłonie swe w broń zamienić. Poczuła kły i pazury wysuwające się, poczuła śpiew bestii szykującej się na taniec… Biegła z dzikim uśmiechem na ustach, by skoczyć i ciąć pazurami pierwszego z utopców najbliżej żywych znajdującego się. Pojawienie się na polu czarnej wilczycy nie wzbudziło przerażenia, ani zaskoczenia wśród walczących Kainitów. Nie mieli wszak na to czasu, nie zwrócili też większej uwagi gdy wilczyca zmieniła się w małą tatarkę z ostrymi pazurami gotową rozszarpać owe pokraczne stwory zbliżające do ludzi. Rycerze Koenitza stali w szyku, zakuci w zbroje nie wzruszeni i gotowi do boju.. z dwuręcznymi mieczami w dłoniach. Utopce nie robiły na nich najwyraźniej żadnego wrażenia. Zofia uzbrojona w ciężki buzdygan rzuciła się z krzykiem w kierunku ogłuszonego dźwiękami zakonnika i próbującego się do niego dobrać potworka. I udało się jej. Cios rozwalił łeb bestii zabijając ją na miejscu. Wilhelm również zdołał się rozprawić z atakującym go potworkiem siłę swoją i ciężar miecza do ubicia wykorzystując. Odrąbany łeb i kawałek kończyny po ziemi się potoczył. Swartka swego rozerwała na strzępy wesołym spojrzeniem kolejnego potworka do zabicia szykując. Za nic miała fakt, że zraniona w bark została i jej szatka jedynie na słowie honoru się trzymała. Atak nożami… do czego to przyszło Zachowi. Jednak furia wywołana palącym gniewem i bólem wystarczyła, by pożądanie poharatać ciało Utopca. I to tak poważnie że błagający matulę i ojczulka o przerażenie potworek próbował się z trudem wycofać do bagna i schować w toni wodnej. Milos mu nie pozwolił, dożynając cofającą się bestyję. A tuż obok atakując szponami Marta starła się z kolejnym. Miała wrażenie że pazurami drzewo skrobie, bo twarde były mięśnie i skóra Utopca. Udało się go jednak rozszarpać, choć nie bez trudu. Ją również capnął pazur potwora, paskudną raną znacząc jej udo, zanim kolejnym atakiem go nie dobiła. Tremere widząc, że sam nie atakowany znów sięgną po wrodzoną swemu klanowi magię i zapalił ogień… tuż nad głową jednego ze stworów. Zielony płomyk opadł na jego łeb jak Duch Święty w Biblii i zapłonął zmieniając się w żywy ogień pochłaniający utopca gwałtownie, bo nie tylko twardzi jak pieńki byli, ale i podobnie płonęli. Sarnai wreszcie mogła zetrzeć się z wrogiem wykorzystując swą siłę pazurów do poszarpania przeciwnika lecz nie poszło jej za dobrze, ot… pech zwykły… zaczepiła stopą o wystające resztki dawnych murów i pazury jedynie naznaczyły Utopca lekko. Niemniej rycerze Wilhelmowi oraz bożogrobcy rzucili się razem na potwora i mieczami roznieśli go na strzępy… korzystając przy tym z faktu, że potwór próbował pomacać pazurami ciało Tatarki. Niecelnie na szczęście. Ostatni zginął pospołu od oręża huncwotów Zofii i oręża Miki. Nie zdołali mu co prawda zadać śmiertelnego ciosu, ale przycisnęli w miejscu na tyle, by Swartka dopadła go od tyłu i z rozpędu popchnęła prosto w ogniste objęcia płonącego stosu… po czym wampirzyca czmychnęła w panice, gdy ferwor walki u niej opadł, a paniczny strach przed ogniem wziął górę. |
07-04-2016, 22:23 | #43 |
Reputacja: 1 | wszyscy cd. Milos pochował broń, przycisnął dłoń do rozoranego boku i doszedł wpierw do Marty.
__________________ Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe. ”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej. |
07-04-2016, 22:36 | #44 |
Krucza Reputacja: 1 | Sarnai ogarnęła spojrzeniem pole bitwy i parsknięciem skwitowała całość. Okiem rzuciła na żywych, sprawdzając czy cali, czy ofiar wśród nich nie ma. Powiodła spojrzeniem i po Tremere, na koniec omiatając spojrzeniem Koenitza. “Jeszcze chwila" - odliczała w myślach - "jeszcze podniecenie walką nie opadło. Za chwilę zaczną się kolejne niesnaski i kłótnie.” Skierowała się ku tej samej stronie, z której na plac wpadła, odchodząc cicho w stronę obozu, do swoich. Nie zdążyła się oddalić jednak wystaraczająco szybko, by nie zostać zaczepiona przez Lecroixa. Francuz zapytał uprzejmie.- Czhy to roshsądne thak samwej sie oddalhacz? - Nicz nie ształo sze tobie, ani mnie jaksze szła tu. Całysz jako wice - stwierdziła raczej niż spytała. - Tegho typu kręatury to… nie są phroblemem. Kolłek w plecy… to klłophot. Przed frogiem z przodu sie obhronie...-wyjaśnił wampir. Sarnai pokiwała głową. - Ja bes konia. Czas wraczacz. - Zafsze… moszna sie na kohnia we dwóch fsiąść.- stwierdził po namyśle Marcel. - I za tarcze szłuszycz? - spytała nieco ironicznie Sarnai. - To ja rahczej za twohją.- zażartował nieśmiało Francuz.- Oczywiffiście nie wąthpię że niezwychcieżona z ciebie wojhowniczka. - Wincz wszadajm na konia i wraczajmy… - stwierdziła dziewczyna spoglądając na wampira. - Chyba, sze żosztacz khcesz tu, czekającz. Ja po moich wraczam. - Damy pszodhem? - zapytał uprzejmie Marcel wskazując konia, na którym tu przyjechał.- I pefnie lepiej jeszdzisz niż jha. I widząc dwóch rycerzy Koenitza wjeżdzających na groblę dodał.- Chybha bedzie… mmy… miecz eskohtę. Sarnai wspięła się z wdziękiem na konia i rękę do maga wyciągnęła by pomóc mu wsiąść. - Tym lepiej… bacz sze nie benciesz mnie muszał - powiedziała z kamienną miną, że trudno orzec było czy mówi poważnie, czy krotochwile urządza. Francuz tylko pokiwał głową, starając się utrzymać na wierzchowcu siedząc za Sarnai. - Tszymaj sze sie - Sarnai sarknęła na wampira i ręce jego poprowadziła, mocniej zaciskając je wokół swojej talii. - waszmoszcz. Inaczej w baknach szukacz mi cze pszyjcie. - to mówiąc pięty lekko w koński bok wbiła i zacmokała na zwierzę, kroku bestii nieco przyspieszając by dwóch rycerzy w czas dogonić. |
12-04-2016, 20:04 | #45 |
Reputacja: 1 | Wojna się zakończyła. Utopce zostały wybite, ich ciała zostały spalone. Ich krew została przelana, jej ostry zapach odrzucał krwiopijców. Posoka stworów odstręczała. Niemniej Marta zebrała ich krew do fiolki, jako zdobycz… i jako trofeum zabrała głowę jednego z potworków. Inne trofea… instrumenty które ponoć Niksy używały, nie zostały odnalezione. Za to pojawiła się kolejna zguba.. gacie zacnych rycerzy którzy odważnie w toń się zanurzyli. Gdzie znikły, wiedział jedynie pieszczoch Marty, bo to on je porwał nie wiedzieć czemu. W każdym razie Swartka ze śmiechem przyglądała się gołodupcom i komentowała rozmiary ich własnych instrumentów “smucąc” się przy tym, że tak niewiele pożytku z tej części ciała po śmierci. Miała ubaw ich przewodniczka… z pewnością. No i trzeba było wilka jakoś przekonać do zwrotu zaginionego odzienia, nieprawdaż? Na miejscu orszak złożony z Sarnai i Lecroixa i towarzyszącej im świty. Kilka słów wyjaśnień i Bruno z Boruckim zabrali się szybko za pakowanie obozowiska i wyruszenie przez groblę. Sarnai miała też chwilę czasu, by wyjaśnić swoim, gdzie wisi upolowana przez nią zwierzyna. Trzeba przyznać że Bruno i Borutek znali się na rzeczy i cała wyprawa było ledwie w dwa pacierze gotowa do wyruszenia. Ogniska wygaszono i wyruszono, przez groblę… teraz bezpieczną bo grasujące na niej utopce już przestały istnieć. Podczas tej przejażdżki wypytywano subtelnie Sarnai i Marcela oraz ludzi Koenitza o całą walką. I tu był problem… bo o ile Koenitz i Brunon władali polszczyzną, o tyle Lecroix i Sarnai słabo, a jego podwładni wcale. Kto jeszcze jako tako radził sobie z łaciną lub niemieckim, to mógł Francuza zaczepić, jak i ludzi Koenitzowych. Sarnai zaś była obiektem ciekawości swych własnych podwładnych, którzy zainteresowani byli jej relacjami z tej walki, choć oczywiście… wprost żaden z nich nie śmiał jej wypytywać. Wprost nie… ale od czasu do czasu zaczepiali swą panią niewinnymi pytaniami i sugestiami. No i… zwłaszcza ciekawiła ich zażyłość z Marcelem. Czyżby sojusz między obcymi na tej ziemi Kainitami się pogłębił? Dalsza podróż przez bagna nie obfitowała w niespodzianki. Grobla nadal była stabilna po tylu latach. Swartka jak zwykle jechała na przodzie, mimo że obecnie jako przewodniczka nie była potrzebna. Noc zaś powoli zbliżała się ku końcowi. Tak więc po przedostaniu się przez bagna Gangrelka skierowała całą drużynę do lessowego jaru w którego miękkiej ziemi, szybko się dało wykopać kryjówkę na dzień. Swartka przekazała ludziom informacje dotyczące pobliskiego miasta. Leżące nad rzeką Mleczką jest miastem tkaczy i dwóch kościołów. Jednego należącego do Bożogrobców, drugiego do Bernardynów. - Należy do Lubomirskich i na dworku zbudowanym niedawno zarządcą jest Spokrewniony należący Toreadorów. Wślizgnął się w łaski tutejszych Lubomirskich, więc musi być Toreadorem. Pozostałych nie znam. Raz czy dwa widziałem ich z dala. Jeden niski i garbaty, drugi to dziołcha. - wyjaśniła kąpiąc się goła w cebrzyku, przez co przyciągała uwagę wszystkich. Nic więc dziwnego, że pomijając zakonników jakoś sporo ludzi kręciło się wokół.- Nie wiem gdzie ci się chowają. Przeworsk to miasto tkaczy, ale ma swoje odpusty, jarmarki i całkiem spory zajazd pod drugiej stronie rzeki o nazwie Pastewnik. Swartka radziła nie ruszać kupą do miasta, bo można tym rozdrażnić Lubomirskich, a to w okolicy możny i liczny ród. Natomiast niewielka grupka szlachciców ze sługami nikogo nie zdziwi. To miasto często jest odwiedzane przez podróżnych. Na teren łowów poradziła Pastewnik właśnie. - To duży zajazd, zawsze pełen przyjezdnych gości jak i kupców. Mnóstwo ludzi…- wyjaśniała Swartka.- Nie ma się też co przejmować miejscowymi Kainitami. O ile nie zostawi się trupów, to nie będą się ostrzyć kłów o mały posiłek na ich terytorium. Parę razy tu zaglądałam sama i ani razu się Toreador do nie odezwał. Może po prostu nie potrafił, bo pludrakiem holenderskim jest chyba.- Gangrelka miała rację. Lokal był tłoczny, zarówno od okolicznych szlachetków jak i od mieszczan i plebsu. Grała muzyka, piwo lało się strumieniami, atmosfera była sielska i wesoła. I ułatwiała się bratanie pomiędzy różnymi stanami. Przy kolejnych piwach znikała bowiem różnica pomiędzy herbowym a kowalem. A i swoje robiły dziewczęta roznoszące napoje z uśmiechem na ustach i tolerancją na lepkie dłonie bogatszych mieszczan i herbowym. A żydowski arendarz za kontuarem tylko spisywał na pergaminie, kto ile wypił. Nikt mu przecież nie będzie wymigiwał się od zapłaty. Potężni Lubomirscy wszak stoją za nim pobierając opłatę za prowadzenie wyszynku na swych ziemiach. Karczma była duża, wesoła i tłoczna… ostatnia taka zapewne na tej trasie. Im dalej na wschód, tym ludzi wszak mniej.
__________________ I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny. |
13-04-2016, 22:08 | #46 |
Reputacja: 1 | Radosna Kompania – No co tam panowie. Widzę żeście z całego oddziału najodważniejsi. – Kryński powitał swoich kompanów wesoło, jak tylko wszyscy zeskoczyli z koni. Na obronę Felińskiego , ten przynajmniej odwrócił wzrok zawstydzony. Azarkiewicz tylko wykrzywił usta się tym swoim bezczelnym promiennym uśmiechu. – A jakże! Przecież nie mogliśmy przejść obojętnie, kiedy dzieje się taka niespra-ak! Kryński położył obydwu ręce na barku a potem boleśnie przyciągnął do siebie, zatrzaskując ich głowy w żelaznym uścisku. – Godne pochwały. A teraz grajcie grzecznie, hm? – uśmiechnął się do nich. – Panienka Zofia była bardzo ucieszona słysząc o waszej inicjatywie, więc punkt dla was… –ścisnął ich trochę mocniej. – Ale nie próbujcie ugryźć więcej niż możecie przeżuć, hm? – spojrzał na obydwu. Po czym wypuścił ich i poklepał przyjacielsko po plecach. – Ot, taka przyjacielska rada od towarzysza broni. Powodzenia w boju, chłopaki! Wszyscy mamy wobec was duże oczekiwania! Po bitwie. Nadal czując się kiepsko od zapachu spalenizny i krwi, Zofia podeszła do swoich ludzi – z ulgą zauważając że zbryzgani są jedynie czarną posoką stworów, a nie własną krwią. – Ha ha, wiedziałem, że Panienka ma to w sobie! – Kryńki klępnął ją w plecy plecy, prawie zwalając z nóg. – Powinna była panienka zobaczyć jak Feliński przytrzymuje tego potwora swoja halabardą! Fenomenalna robota. – Jakby ktokolwiek z nich zwracał na nas uwagę. – odburknął niezadowolony Feliński. – Mam nadziej że to zamyka sprawę? – Eee, nie do końca. Chyba. – wyjaśniła trochę zmieszana. – To chyba były Niksy. Będziemy musieli znaleźć ich instrumenty… A nie wiem czy będzie na to czas… – ściszyła głos. Ostatecznie, ich priorytetem jest Smoleńsk. Jak bardzo by nie chciała nie mogli spędzić tygodni na przeczesywaniu bagień. – A tam, nadal jesteśmy bohaterami! – zauważył wesoło Azarkiewicz. Feliński sprawiał wrażenie jakby miał zaprotestować, ale ugryzł się w język kiedy Kryński położył mu dłoń na ramieniu. – Dokładnie. Wszyscy doceniamy wasza inicjatywę i wkład. A teraz, jeżeli panienka pozwoli, wyruszymy przodem by przygotować obóz. – … Poczekajcie chwilę. – zdążyła zaprotestować, mimo że Kryński już ruszał po konie. – Chciałam tylko powiedzieć… Że… Cieszę się że byliście tutaj ze mną. – uśmiechnęła się ciepło. – Wiem że jak na razie wszyscy jesteśmy sobie obcy, i wiele dla mnie znaczy że mimo to chcieliście walczyć. Naprawdę to doceniam. Azarkiewicz uśmiechnął się od ucha do ucha – Oczywiście! Nie mogliśmy stać z założonymi rękami podczas gdy nasi towarzysze broni walczyć mieli z potworami! Jakże mógłbym żyć ze świadomością że coś tak przyziemnego jak rozkazy powstrzymało mnie przed poczynieniem tego co słuszne?! – odparł szczerze. Feliński wyglądał jakby zaraz miał puścić pawia. – Dobra, dobra, starczy tego samouwielbienia. – Kryński popchnął ich raz jeszcze w stronie Koni. – Obóz sam się nie złoży, a przecież nie chcemy żeby nas złapało słońce! – puścił Zofii oko, a ta uśmiechnęła się lekko w odpowiedzi. - Mości Rozciecha panienkę odprowadzi do obozu, jak już tu skończycie… I niech panienka uważa! -dodał na odchodne. – Bagienne wody bywają zdradliwe! * * * Niechęć Felińskiego do wampirów była Czajkowskiemu dobrze znana. Mimo to gdy Borucki zbierał ludzi na wyprawę, to nalegał by zabrać go z nimi. Ostatecznie jeżeli choć połowa tego co Borucki mówił o Zofii było prawdą, to była chyba jedyną w Polsce Kainitką która mogła Felińskiego przekonać do zmiany poglądów. A chłopak na gwałt potrzebował pewniej… Elastyczności. Niestety, chłopiec był uparty jak muł. Ta nadnaturalna wytrwałość była jego największa zaletą, ale sprawiała też że Feliński był… Trudnym uczeniem. – … Starczy. - Rozkazał Górce . Mężczyzna szarpnął rękę do góry, wyciągając głowę krztuszącego się Felińskiego z wody. – To jak? – Czajkowski przykucnął przy swoim protegowanym, patrząc w gorejące nienawiścią oczy. Feliński splunął mu w twarz. – Spierdalaj. – charknął, ksztusząc się między sylabami. Jego głowa znów powędrowała pod wodę. – Oj oj, dałbyś już sobie spokój. – wtrącił się bezczelnym uśmiechem Azarkiewicz, którego kara skończyła się trochę wcześniej. Nadal ociekał wodą. – Chcesz tu sterczeć do białego rana? Obydwaj wiemy, że nie masz aż tyle czasu. – gdyby nie złowroga sylwetka Kryńskiego za jego plecami, pewnie dodałby też szyderczy śmiech. Ale wystarczyło mu jedno podbite oko. – Prawda. – Zgodził się Czajkowski, łypiąc złowrogo na rudzielca. – Ale droga do Smoleński długa… – Oszczędź nam tych gróźb. Gówno nam zrobisz. – Azarkiewicz wyszczerzył zęby w karykaturze uśmiechu. – Panienka Zofia nas uwielbia, a was ma w dupie. Ja tam cię lubię cię Czajkowski, więc będę na tyle uprzejmy że przemilczę kto mi przyprawił śliwę… Ale niech ci się nie wydaje że nadal możesz nami pomiatać jak ci się podoba. Sytuacja się- uff! – Starczy. – Uciszył go Czajkowski, przy okazji przywalając mu z pięści w brzuch. Odczekał chwile, patrząc mężczyzna zwija się z bólu, po czym skinął na Górkę. – Wyciągnij go. Obydwu dezerterów posadził przed sobą na klęczkach. Feliński miał na tyle rozsądku by powstrzymać się od strumienia przekleństw, więc słowami Kryńskiego „poczynili postępy”. – A teraz posłuchacie mnie uważnie. – zaczął uprzejmie Czajkowski, chwytając obydwu za twarz. – Niech wam się nie wydaje, że sympatia panienki Zosi to dla was jakakolwiek zbroja. Kobieca łaska na pstrym koniu jeździ, i to co zyskaliście sobie dzisiaj, jutro możecie stracić. – to ostatnie skierował zwłaszcza do Azarkiewicza. – Chyba sobie nie zdajacie sprawy z tego, jak niewiele trzeba by nasze nowe rozdanie zamienić na kopiec z krzyżem na górze, i paroma ciepłymi słowami od pijanego księdza. Wszyscy tu jesteśmy jedną złą decyzje od zamiany ze „szlachciców” w „Podwieczorek”. Jeżeli chcemy przeżyć, jeżeli chcemy coś wygrać… Musimy liczyć na siebie nawzajem. Więc nie będę tolerował niesubordynacji. – to ostatnie zaakcentował specjalnie dla Felińskiego. Młodzieniec odpowiedział butnym spojrzeniem, – na co Czajkowski boleśnie ścisnął jego szczękę. – Będziecie wykonywać polecenia Boruckiego. I jeżeli nie mogę sobie zapewnić waszego posłuszeństwa szacunkiem, to zrobię to strachem. Zrozumiano? Żaden nie odpowiedział. – Przyjmę to za „Tak, Mości Czajkowski.” – puścił ich. – Górka, Kryński, doprowadźcie ich do porządku. Za kwadrans mają być w obozie. Niedługo wyruszamy. * * * - … Czy wszystko w porządku, panienko Zofio? - … He? Tak, tak, dziękuje, panie… – Rozciecha. – Przedstawił się z westchnięciem jednooki. – Dziękuje, panie Rozciecha. – powtórzyła wampirzyca, zażenowana własną kiepska pamięcią. - … Więc? – Dociekał szlachcic, nie do końca pojmując dlaczego drąży temat. – Co? A. Nie, naprawdę, wszystko w porządku. Po prostu… – zniżyła głos przygnębiona. -Za jakiś czas Niksy znów wrócą nawiedzać bagno… Sprowadzając zgubę na następnych podróżnych… Wszystko co dzisiaj osiągnęliśmy… O co walczyliśmy… Nie będzie miało znaczenia… - zamilkła. Rozciecha grzecznie poczekał aż zacznie mówić dalej. – Ale… Nie możemy zostać szukać instrumentów. W Smoleńsku także nas potrzebują… Zamilkła raz jeszcze. Wszyscy dookoła nadstawili uszu, czekając na słowa Zofii. … Poza jednym kretynem. – … Moglibyśmy poinformować okoliczne wioski. – zasugerował cicho Feliński, nie bacząc na mordercze spojrzenie Czajkowskiego. – Znają te bagna. Jeżeli ktoś może znaleźć te instrumenty… - … To właśnie oni! – dokończyła Zofia, promieniejąc. – Doskonały pomysł panie – – Feliński – podpowiedział cicho Rozciecha. – Feliński! – dokończyła z lekką nutą paniki wampirzyca. Jednak szybko podupadła na duchu. – Ale… Ktoś by musiał ich poprowadzić… Nie odważą się sami z siebie… - … Ja to zrobię. – Zgłosił się ponownie Feliński. - … Nie powinno to zająć długo. Nadgonię was. - Nie mógł mieć takiej pewności, ale teraz nie miało to znaczenia. – Naprawdę?! – Zofia niemal promieniała ze szczęścia. Nie spodziewała się ze ktokolwiek podzieli jej troski. -Panienko… odpuść to sobie. Nikt nie przyjdzie z pomocą, a ludzi swych niepotrzebnie po bagnach potopisz.- odparł stanowczo Borucki.-Wsie mają swych panów szlachciców, mają sołtysów i karbowych… i własne sprawy na głowie. Nikt tu nie będzie po błotach jakichś tam instrumentów szukał. Ino narobisz niepotrzebnego harmideru i zwrócisz na nas uwagę. Nie po to łazimy przez bory, by przyciągać spojrzenia miejscowych.- – Ale co innego możemy zrobić? – uparła się dziewczyna. – Nie możemy się zatrzymać, ale jeżeli odjedziemy nie robiąc nic to ludzie dalej będą ginąć na tym bagnie… Do Smoleńska nadal daleko, a przed nikim nie uciekamy żeby się kryć ze swoją obecnością… A wozy nas spowalniają, Pan Felinski bez problemu nas dogoni. – ścisnęła usta. – Wszyscy tyle ryzykowali żeby oczyścić nam drogę… Nie możemy tego tak po prostu zostawić niedokończonego… - Ino że przez bagna sam nie przejdzie. Swartka do pomocy nieskora, a on sam nic nie uzyska. Jeno czas straci. Bo kto go posłucha? Nikt. Przegonią jako szaleńca. Kijami grzbiet obiją.- wyraził swój sceptycyzm Borutek. - … Fakt, samotna podróż przez mokradła byłaby bardzo niebezpieczna. Sama nie miałaby z tym problemów, ale… Nie była przecież do końca człowiekiem. Feliński wyglądał jakby chciał coś powiedzieć, ale Czajkowski tak spiorunował go wzrokiem, że tym razem rozsądniej jest się przymknąć. – … Ale jeżeli nic nie zrobimy… I Niksy wrócą za jakiś czas… To wszystkie ich ofiary będą na naszym sumieniu… -Jeśli kto głupi pcha się na te mokradła, to sam sobie winien.- stwierdził autorytarnie Borucki.- Dyć nikt tu nie łazi. Miejscowi wiedzą, że tu niebezpiecznie to unikają, a przyjezdni nie mają powodu pchać na błocka. Kto więc zginie? Kto?- - … – Zofia nie odpowiadała przez chwilę. Kopała tylko ziemie bucikiem, przygnębiona. - … Co Pan o tym myśli, Panie Roziecha? - zapytała cicho jednookiego. Rozciecha zerknął dyskretnie na Czajkowskiego. Ten pokręcił głową. - … Smoleńsk to niebezpieczne regiony. – odparł ostrożnie. - … Będziemy potrzebowali każdego człowieka. - … Pewnie tak. – zgodziła się niechętnie. - … Ale gdyby ktoś przez przypadek zapanoszył się na te bagna… - To pewnikiem zginąłby też i w innym miejscu. Głupców nie sieją, sami rosną.- stwierdził dobitnie Borucki.-Zresztą… jak można daleko wejść w te bagna prze przypadek. Ino gdy się idzie na rozbój, a zbóje… nie ich te Utopce czy Niksy biorą. Dobra kara za mordowanie na traktach.- Zofia skinęła głową, i odwróciła się by zebrać swoje rzeczy. Feliński ściągnął gniewnie brwi, ale potencjalny wybuch powstrzymała przyjacielska dłoń Krasićkiego na jego ramieniu. – Ludek, bądź tak miły i pomóż przy koniach, hm? – zasugerował Krasicki. Feliński obrzucił go jeszcze wrogim spojrzeniem, po czym posłusznie wykonał rozkaz, mamrocząc coś obraźliwego pod nosem.
__________________ "I may not have gone where I intended to go, but I think I have ended up where I needed to be." Ostatnio edytowane przez Aisu : 13-04-2016 o 22:36. |
16-04-2016, 05:46 | #47 |
Reputacja: 1 | Milos w towarzystwie Miki i imć Bileckiego brodzili po pachy w jeziorku, to kotwicę po dnie przeciągając, to zwyczajnie nurkując, by dno obejrzeć. Strwonili czas tylko, jak się okazało, bo nic nie znaleźli, ani zardzewiałego kociołka ani, tym bardziej, upiorowych instrumentów. Ostatnio edytowane przez Asenat : 16-04-2016 o 06:31. |
17-04-2016, 12:24 | #48 |
Reputacja: 1 | W LESSOWYM JARZE Węgier gapił się w dal, gdzieś poza linię horyzontu, dumał obracając przy tem nerwowo pierścień wokół palca. Czekali momentu gdy ludzie skończą doły kopać i wszyscy martwi będą mogli zalec w ziemi, tam gdzie poniekąd miejsce im należne natura wyznaczyła. - Dojechałaś poniewczasie - postąpił Milos kilka kroków w stronę Zosi. - Czemu nie z wszystkimi? – He? – wyrwana z zamyślenia wampirzyca odwróciła się do węgra. Od kiedy wyruszyli z bagien wydawała się być nie w sosie. – Ah,t-tak… – uśmiechnęła się nerwowo. - … Przegapiłam wyjazd. – odparła oględnie. - Nie było cię w obozie - stwierdził. - Lepiej się sama nie wypuszczaj. – A,ahaha, to w porządku. – Zofia pokręciła głową. - … Potrafię sobie poradzić w lesie… Chociaż zazwyczaj wiążę się to z dużą ilością uciekania… Ale doceniam troskę. – dodała, całkiem szczerze. - Inna sprawa jeśli nie będziesz miała ochoty uciekać. Czasem instynkt można uśpić. - … Nie jestem zbyt dobra w walce, więc… – nie dokończyła myśli. Przez chwilę stała w milczeniu. - … Kiedy zobaczyłam te Niksy… Utopce… Sama już nie wiem, co to było… Nie mogłam się ruszyć z miejsca. – kontynuowała cicho. – Żałosne, co nie? - Wcale nie - obdarzył ją łagodnym spojrzeniem. - Daj sobie czas, przywykniesz. Wampirzyca przytaknęła, ale bez większego entuzjazmu. Nie była pewna czy chciała przywykać. - … Jestem Panu winna przeprosiny, Panie Zach. – odparła zamiast tego, uciekając wzrokiem. - - … Chyba.. Źle Pana oceniłam… Więc… przepraszam. - Nie musisz przepraszać. Choć… ciekawym skąd ta zmiana. Wampirzyca ścisnęła usta, nie odpowiadając. - A Koenitz? O nim też zdanie zmieniłaś? Zofia ścisnęła usta jeszcze bardziej, i spuściła głowę nisko. - Wyświadcz mi przysługę i trzymaj go na dystans. Jakby ci się naprzykrzał… daj mi znać i się sprawą zajmę. – To… Nie będzie koniecznie. Naprawdę. – podkreśliła. Miała pewne podejrzenie jak wyglądałoby to rozwiązanie sprawy w Zachowym stylu. - Niewiele mówisz - skonstatował ale skinął jakby fakt ów przyjął do wiadomości. Głos ściszył jeszcze bardziej choć na uboczu stali. - Jakbyś miała władzę by decydować, uwolniłabyś ich czy zostawiła sprawy jak są? Choć raz wyglądało na to, że od razu zrozumiała o czym mówił – co dało się zauważyć po tym jak opadły jej ramiona. Było to też jedyną oznaką że go usłyszała, bo i tym razem nie odzywała się przez długi czas. - … I zmusić go do przymierania głodem? Pozwolić bestii zapanować? ... Jak mogłabym kogokolwiek skazać na taki los? - A co z nimi? Czym zawiniły? On ma wybór, one nie - ocenił szorstko Tyrolczyka. Na to nie miała odpowiedzi. - Gdyby chcieli znaleźliby inny sposób, mniej wygodny ale taki co nie odbiera matkom ich dzieci. Ani dzieciom ich pomyślunku. Źle robią i coś z tym zrobić trzeba. Ignorancja jest jak trucizna, starczy jedna kropla by zepsuć bukłak wody. - … A co Pan by zrobił, Panie Zach? - To źle zadane pytanie Zosiu - uśmiechnął się do niej spod wąsa. - Właściwe brzmi, co panie Zach z tym zrobisz? Po raz pierwszy Zofia odwróciła głowę w jego stronę, wiercąc go wzrokiem. Nie było to przyjemne spojrzenie. Bardziej oskarżycielskie, niż badawcze. – Proszę, niech pan nie robi niczego pochopnego, Panie Zach. Czy nienawidzi Pan Koenitza aż tak bardzo? - Dziecko - Węgier kucnął przy dziewczynce. - Koenitz nie ma tu nic do rzeczy, nie rozumiesz? Ale te dzieci nie mogą tak żyć. W wiecznej niewoli ciała i umysłu, służąc za miskę z jadłem. Nie mogę na to pozwolić, przykro mi. – Ale Koenitza w niewole bestii byś oddał? – zaprotestowała stanowczo, choć z rozpacza wypisaną na twarzy. – I to jest niby sprawiedliwość? Ranienie jednych by pomóc innym? - Koenitz, jakby miał cień sumienia, zjednałby się z porankiem. Jest potworem. Trzy dowody siedzą w tamtej karocy - wysunął palec w stronę czarnego powozu. - Przed snem zastanów się Zosiu i przelicz, ile lat może żyć, ile stuleci? Wart jego żywot pulchnych rumianych zastępów jakie wysłał na tamtą stronę? Ile dziatek wychłeptał? A ilu takich co dopiero się chodzić nauczyli? Albo niemowląt z kołysek wyrwanych? - wargi skrzywił brzydko, zwierzęco. - Jego ci żal? Raz jeszcze, Zofia nie odpowiedziała od razu. - … Pamiętam… – zaczęła cichym głosem. Jak dawno temu… Matka Agata wytłumaczyła Dominice naturę naszej klątwy… I pamiętam… Jak następnego dnia przyszła do mnie i powiedziała, że będzie się za mnie modlić… Za to by pewnego dnia Bóg wybaczył Kainowi i wszystkim tym którzy razem z nim dzierżą na swoich barkach jego grzech. I pomyślałam sobie… Kto, w całej historii… Modlił się za Kaina? – pociągnęła nosem, ale jej głos nabrał siły. – Kto modlił się za tego z nas, który potrzebował tego najbardziej? Kto modlił się w intencji największego grzesznika? Więc ja zaczęłam się modlić. Za Kaina. I za swojego stwórcę. I za tych co zabili moich rodziców! Wszystkich! Więc tak, żal mi Koenitza! I żal mi Pana! I żal mi wszystkich tych, co uwierzyli, że ta klątwa czyni z nich potworów! – podniosła głos, kpiąc ze złości. – I żaden z nas, tych którzy nadal walczą z bestią, z diabłem, nie zasługuje na to by „zjednać z porankiem”! Jak Pan może coś takiego w ogóle sugerować! -Czy nie ma Pan serca?! – dźgnęła go oskarżycielsko palcem. Węgier zachwiał się do tyłu. – Skąd Pan w ogóle wie, jakie grzechy Koenitz ma na sumieniu! Jeżeli znał go Pan wcześniej, to dlaczego nic Pan nie zrobił wtedy?! Bo zaczynam mieć wrażenie, że los tych dzieciaków wcale Pana nie obchodzi, i chce Pan po prostu zranić Koenitza! - Zakończyła, dysząc ciężko, nie do końca zdając sobie sprawę z tego jak bardzo podniosła głos w trakcie swojej tyrady. - … Nawet jeżeli jest draniem i kłamcą. - – dodała cicho po chwili refleksji. Wbiła go w osłupienie wylaną z siebie mnogością słów, nie spodziewał się ich aż tylu. Ani siły z jaką wbiła w niego mały biały paluszek. - Módl się więc Zosiu. Módl za nasz wszystkich choć śmiem zgadywać, że nic to nie da. Jeśli pośród wieczności my, potwory, mamy swoje miejsce to jest ono niechybnie w boskiej okrężnicy. Wampirzyca ścisnęła usta, obserwując jak Zach odwraca się powoli. – … Nawet jeżeli teraz jesteśmy potępieni… To nie oznacza że wciąż nie możemy zostać zbawieni. - Jestem za bardzo zmęczony na takie rozmowy. Wybacz mi Zosiu - skinął jej zdawkowo i odszedł w stronę kopanych dołów. Karaut czekał w stosownym oddaleniu, aż krwiopijce konferować skończą. Dopiero wtedy do Zacha potoczył się, zwalisty jak owe niedźwiedzie, które Żmudzini z puszcz wiodą na łańcuchach ku uciesze miastowym, i tak samo złudnie grzeczny a pokorny. Siły ani postury wiek mu nie drasnął, ot, infamis posiwiał tylko mocno i pomarszczył się. A opowiadał Popielski, że Karaut ponad siedemdziesiąt roków już liczy sobie, dziad jego poprzednim ghulem Martowym był i kapłanem w starym kraju, skąd Gangrelka ludzi swoich przywiodła... czymkolwiek i gdziekolwiek „stary kraj” miałby być. - Rikīs – rzekł warchoł, kołpaka z agatem wpiętym uchylając – My na wylocie mogiłki twej szałas sobie na dzień obstalujem. Zawszeć to się lepiej wypoczywa obsłoniętym z każdej strony, i jak janioły z nieba lubo towarzysze mili z krawędzi górki na kark nie plują. - Szczyt wąwozu wskazał wielką prawicą. - A pani Marta też tam za dnia spocznie? - Obok. Osobną kazała wygrzebać. Powiada, że ty się, rikīs, modlisz po przebudzeniu i towarzystwa nie lubiasz o zmierzchu - zrelacjonował infamis z powagą. - Prawda to - stłumił lekki uśmiech. - Moja religia nakazuje bym po przebudzeniu pokonwersował z bogiem. Tylko ja i moje salam alejkum. - To jak waści wstanie, my sobie pójdziem - ukłonił się starzec i odwrócił się, by do reszty warchołów poczłapać. ZA DNIA Muzyka Bolało. Stalowe obejmy wpijały się w skórę po same kości. Nie mógł już stać więc zwisał bezwolnie z kolanami nad podłogą. Próbował się dźwignąć ale gołe stopy poślizgnęły się na rozlanej wokoło kałuży krwi i moczu. Był całkiem bez sił. Usłyszał ją wpierw. Anielski głos niósł znajomą piosenkę. Wyłoniła się z cienia taka sama jak ją pamiętał ze snów. W jasnej sukience pokrwawionej od piersi aż po kostki, szła na sztywny nogach zostawiając za sobą wilgotny czerwony ślady. Trzymała się rękami za pusty otwarty brzuch. Gdzieś spod sukienki wystawał lepki sznur pępowiny wlekąc za sobą dwa martwe, oblepione śluzem i posoką płody. - Legkedvesebb – szepnęła i podjęła śpiew. Okrążyła jego zwisające okaleczone ciało, przykucnęła z tyłu gładząc Milosa brudny spocony kark. Pieszczotę szybko zastąpiła tortura. Wbiła mu w plecy krótkie ostrze a później wykrawała w skórze wzorki. Zacisnął zęby, jęki utonęły w piosence. Czuł wszystko w całej przytomności. Każdy pas skóry, który zdzierała z precyzją od łopatek aż po krzyż. Gdy się obudził piosenka nadal dudniła mu w głowie. Ból ze snu przerodził się w ból fizyczny. Miał ochotę krzyczeć ale usta zapychała mu mokra ziemia. Nie mógł przypomnieć sobie ani jednego powodu dlaczego nadal chce mu się żyć owym zatrutym nieżyciem. Ostatnio edytowane przez liliel : 17-04-2016 o 12:55. |
19-04-2016, 23:08 | #49 |
Reputacja: 1 | Po walce z Niksami
__________________ Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe. ”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej. Ostatnio edytowane przez Mi Raaz : 20-04-2016 o 11:58. |
19-04-2016, 23:44 | #50 |
Krucza Reputacja: 1 | Rozbójniczka przed tatarskimi namiotami czekała, aż Tsogt zawołan podejdzie. Kiedy Tatar nadciągnął, przy cebrzyku swoim przykucnięta przyglądała się odbiciu oblicza własnego w wodzie. Z uwagą co najmniej nadzwyczajną. - Sarnai wstała? Rzeknij jej, że pomówić chcę. Ghul skinął głową by powrócić za chwilę ze swą panią: - Marta - Tatarka skinęła głową witając Szaloną Wilczycę - z wody wrószysz? - Ha. Zacnie by było, co? - mruknęła w odpowiedzi Marta. - O losy rajzy naszej bym zapytała. Zajrzała jeszcze raz do ceberka, jakby się tam coś faktycznie objawić miało. - Cebrzyk Węgrowi niosę. Przejdziem się? Tam dalej za parowem struga, a nad strugą człek mój bekasy w południe słyszał. - Woda tajemnicz wiele krywa - Sarnai uśmiechnęła się lekko - jako i wczoraj pszekonacz nam przyszło. Przejczem. - tatarka skinęła Tsogtowi by w miejscu pozostał. Szła obok Marty w milczeniu przez czas jakiś by naraz przerwać je: - Jaksa… czo mu ształo sze? - w oczach błysnęło lekkie rozbawienie - Na walkę jechał, nie wywczasy… - Apopleksyją trafion - wytłumaczyła rozbójniczka. - Świętym mężom to rzecz zwyczajna. Boga i aniołów głosu nasłuchuja nieustannie. I czasem coś ich tak trafi od tego słuchania, że padają. Śliny z piana krwawą z ust nie toczył - dodała po chwili. - Znaczy on święty, ale nie najświętszy. Gestem poprosiła, by Sarnai poczekała. Do szałasu, który jej ludzie wznieśli podeszła, cebrzyk przy zielonej ścianie postawiła i słów kilka z Zachowym ghulem zamieniła, by wrócić zaraz, z rusznicą przeze ramię przewieszoną. - Tedy chodźmy. - Szwenty? - podjęła rozmowę dziewczyna krocząc obok - Jaki on szwenty? - dopytywała z lekkim przekąsem. - Po lackiemu i katolickiemu. A u was co by musiał uczynić, by świętym być? - U nas szwentych nie ma… za to wielu bogóf. - skrzywiła się nieznacznie, nieco zdziwiona pytaniem. Rzuciła lekko podejrzliwe spojrzenie na Martę. - Kaszden za czo insze odpowiada. Lucie nie muszą martwicz sie szwentoszczą. - To i u nas podobnie drzewiej bywało. Ale kapłanów mieliśmy, mężów i niewiasty natchnione. Kriwe, na wschodzie, żerców i wołchwów bliżej słowiańskich ziem. Dawne dzieje. - U nasz tesz byli szamani, ale nie tak szwenci jak w Polszczy. Inaksze. To mondrzy ludzie, z duchami mówioncy… - westchnęła lekko z smutkiem. - Nie brakuje czi tego? - Martwe moje plemię - Marta wzruszyła ramionami, To, co kiedyś bolało, zdążyło się już zabliźnić. - Ich brak mi czasem. Gadają księża, że i starzy bogowie martwi. Ja wiem, że całkiem oni żwawi jeszcze. - Ksiensza wiele gadają… czasem asz hytko słuchacz. - machnęła dłonią - Ksiensza twe plemie wybili? - nie grzeszyła taktem, ale przykrości sprawiać nie chciała. Raczej skrywaną ciekawością kipiała. - Zakon. Rycerze z czarnymi krzyżami na płaszczach - Marcie głos drgnął, na woskowej skroni wyszła pulsująca, sina żyła. - A kogo krzyżaki nie wytłukły lub w niewolę nie pchły, to własny nasz obyczaj na śmierć zadusił. - Jaki obyczaj? - Sarnai zadziwiły słowa Marty przeczące temu co jej tłuczono do głowy: przeżycie za wszelką cenę. - Myśmy się śmierci nie bali nigdy. My ręce ku niej sami wyciągali - Marta przymrużyła wilcze oczy. - Ważniejszy był mir na tym świecie i sława na tamtym. To i w dziesięciu, półnagich i z oszczepami, na ciężkozbrojne rycerstwo skakaliśmy. Bali się nas, bo myśmy się nie bali niczego. Długi czas po temu wygrywaliśmy. Tyle że los się odwrócił, jak to na wojnie. A ten obyczaj nie dopuszcza, by się dać pokonać. Tedy… całe osady. Dobytek w ogień rzucali. Zwierzęta pod nóż szły. Matki dzieci zarzynały, potem mężowie swoje niewiasty. Wódz ścinał swoich wojowników. Jak Zakon docierał, to trupy tylko wśród pogorzeliska zębami świeciły. I nadal się nas bali… więc nas zgnietli do reszty. Tatarka trawiła słowa Szalonej Wilczycy. - Jako to sze stało, żesz oształa? - spytała szeleszcząc cicho polszczyzną. - Złamałam obyczaj - uśmiechnęła się ulotnie rozbójniczka. - Kriwe, świętego człeka, tak długo w świętym jeziorku przytapiałam, aż po mojemu zaczął gadać. Rzeź zatrzymałam, ludzi nocami przeprowadziłam na Mazowsze. Stronnikowi Zakonu się poddałam. Wiedziałam, że się prędzej czy później od krzyżactwa odklei. Nie dałam się pokonać. I walczyłam dalej. - A teraz o czo walczysz? - Sarnai spojrzała na Martę z nowoodkrytą dozą szacunku. - Dla ziemi. Dla krwi. Dla bogów. Jako i wtedy. - Myszlisz nowo ziemie znaleszcz dla swych bogów w Szmoleńszku? - Ziemia jest dla ludzi, Sarnai. Tatarka pokręciła głową: - Pytam czy jako inszi swych bogów tam krzewicz planujesz? - A po co? - zdziwiła się Marta głęboko. Aż przystanęła. - Musiałabym straszliwie owych co w Smoleńsku żywią nienawidzieć - zaśmiała się, dziwnie nerwowo. - A zdaje się, żeśmy się jeszcze z nimi nie poznali nawet. - Z rósznych powodów… zemsty, wiary, czo kcesz. Kszyszowi też po czoś swę wiarę naszuczacz kchco. - wzruszyła ramionami jej towarzyszka. Spojrzała na Martę - Jeszli kogosz nienawiczecz chcesz to nienawiczecz benciesz. Wiara to wymówka jeno. - obserwowała reakcję Gangrelki bacznie. - Dla tych co władzy chcą - Marta uśmiechnęła się krzywo - a za słabi są i wymówek potrzebują… bywa. Tak jak mówisz. Twoi bogowie odpowiadają, gdy do nich mówisz? Tatarka zastanowiła się przez chwilę: - Czaszami. Czaszami nie. To bogowie. - wzruszyła ramionami. - Ich wola czy chco czy nie. Ale czuje ich. W siemi, wiatrze, koniach, szobie. - potoczyła dłonią - wokół. Są se mno. - dotknęła powoli czoła i serca - Tu i tu taksze. Spojrzała na Martę: - Nie czuje sze sama. Ty? - aż się zatrzymała by na odpowiedź zaczekać. - Ja wiem, że sama nie jestem - Marta poruszyła ramionami, odwracając jednocześnie twarz i chowając się za rozpuszczonymi włosami. Spięła się cała, jakby w oczekiwaniu na atak. Spod włosów dobiegał odgłos zaciaganego w nozdrza powietrza. - Wieciecz a czucz to co insze… - Tatarka nie poruszyła się ani kroczku by Marty nie drażnić ani nie przestraszyć. Ranne zwierze jej teraz przypominała. Choć instynkt mówił, że zraniona zwierzyna uciekać albo atakować zacznie. Czekała. - Iście - zgodziła się Marta szeptem. Nasłuchiwała jeszcze dłuższy czas w napięciu, ale z ciemności dobiegło tylko podobne koziemu beczeniu nawoływanie bekasów. To rozbójniczkę rozluxniło i uspokoiło. - Prawdę gadał oczajdusza. Chodźmy się w szuwarach zasadzić... i pogawędzić o Małgorzacie. I o wodzu naszym krasnym może…? Odpowiedzią było skinienie głowy. - I o Zakchu… - mruknęła idąc za Martą, w plecy wampirzycy rzucając interesujący ją temat. - O, jakże tłoczno przy tych gaciach węgierskich - westchnęła Marta. - Dobrze. Miejsce suche pośród szuwarów znalazła szybko i rusznicę zaczęła rychtować, z lubością zapach prochu wdychając. Sarnai umościła się obok, przyczajając się - dalsza szeptana rozmowa wampirzyc utonęła w odgłosach nocy. Gruchnął strzał rusznicy i dwie postaci wynurzyły się na nowo. - To wstępny plan. Będą nowe okoliczności - odparła rozbójniczka i wyciągnęła prawicę. Mocny uścisk Tatarki dobił umowy. - Opowiesz mi kiedy indziej. O znikaniu… Diabli nadali - westchnęła Marta, rękę Tatarzynki puszczając i na miejsce gdzie bekasy padły wyślepiając się przez ciemności. - Grząsko tam. Było Dyjamenta wziąć… Przysiadła na ziemi i trzewiki zaczęła zzuwać. - Jako ci Wilhelm Koenitz do serca przypadł? - Butny, szumu dużo robi, chce wartoszcz szwo wykazacz za wszelako czenę. Cosz to z przeszłoszczą jego zwionsek ma. Samotny i uparty. Miejsca swego szuka na szwieczie i tu - postukała się w głowę. - O snikaniu? - mała Tatarka nie zrozumiała do końca. - … - cicho mamrocząc uściśliła Marta, a Sarnai pochylić się musiała by odpowiedź zrozumieć, gdy Szalona Wilczyca podkasywała spódnice do połowy ud. Sarnai kiwnęła głową mrucząc coś pod nosem niezobowiązująco. Marta w strugę wtargnęła i brnąć poczęła w stronę zdobyczy. Do wody Tatarka ani się nie przymierzała, jakby w ogóle jej do głowy to nie przyszło. Marta wróciła po dłuższej chwili, Sarnai bekasa ze strzałą ciągle w szyi tkwiącą podając za bezwładne, patykowate nogi. - Koenitz taki bardzo Ventrue… - mruknęła, rozsiadając się z powrotem i pijawki do łydek pouczepiane zbierając w garść. - Klanu naszego nie pojmuje ani trocha. - Nie cziwota - stwierdziła skośnooka ptaka odbierając i oglądając z bliska - Ty dobrze rosumujesz jako insze klany myszlo? - spytała ciekawie przekrzywiając głowę i błyskając skośnymi oczyskami z humorem. - Myszlisz, że menszczyśnie łatwo pojończ kobiete i jeszcze ciką? - uśmiechnęła się, rząd zębów ukazując. - Po dwóch wiekach w ciemności płeć ponoć liczyć przestaje się. Jam starsza. I Tyrolczyk najpewniej też. On zwyczajnie mało z Gangrelami miał do czynienia. To i wymyślił, co wymyślił - Marta pokręciła głową z niesmakiem. - Na szczęscie my obydwie są rozumne niewiasty. Boby się jatką skończył ten cały wiec. - Pewnie kiedysz przesztaje. U niego nie - Sarnai zaśmiała się cicho, usta dłonią po dziewczęcemu zasłaniając - Raczył mnie opowieszczamy o Achillu czo z urody i bitnoszczy sławny. Nawykły on do koszysztania z głatkiej gemby i na insze głatkie gemby wraszliwy. Czeba subtelnoszczi s nim. Nasz klan z tego niesłynny… - westchnęła - … mnie czerpliwoszczi mosze nie starczeć. Alem zadowolena, sze my porosumiecz się zgmokhły. - Rzeknij mu, jak gawędzić będziecie - rzuciła rozbójniczka po chwili - jaki błąd popełnił. Próbując wepchać mnie tobie pod rozkazy. Szlag by go trafił. Jeszcze po tym, jak mi ludzi jako łajno potraktował, nie podszedł nawet. Tam w Smoleńsku jeden ze starszyzny Gangrel. Jak tak zręcznie Wilhelm będzie sobie poczynał, to głowy nas wszystkich najdalej drugiej nocy się potoczą. Ty znała kiedyś kogoś naszej krwi, kto miał władzę i moc ludzi pode sobą? Sarnai pokiwała głową twierdząco: - Rosmówiem sze z nim. W obozie sostane. I snała, jeno krótko. Długo on nie poszył. - I to opowiedzenia warte - w wilczych oczach krótko błysnęło zaciekawienie i napięta uwaga. Wszystkie pijawki od siebie odczepione rozbójniczka z powrotem w strugę cisnęła, prócz jednej, czarnej tłustej gadziny, co się krwi opić zdążyła i drugi raz przysysać się już nie próbowała. Tej pozwalała przechadzać się po wierzchu swej dłoni, chód robaczy obserwując. - Jak Koenitzowi o mnie rzekniesz - rzekła pomału, z rozmysłem - to mu rozwiązać pomożesz zagadkę, którą mu wczoraj przez Giacoma zadałam. Dość subtelnie jak na Zwierzę. Wystarczająco wykwintnie dla Patrycjusza. Na razie nic nadto, by ci ucha jego niżej przychylić. Za mało wiem o nim, a co wiem, tegom niepewna jeszcze. Lecz mieczem… gracko macha. - Jaka zakatka? - Sarnai obserwowała Martę tak, jak ona opitego robala. - Ja bliszej Koenitza spróbuje tedy. Sam prosził o wincy rosmów, to tylko jego szyczenie spełniacz będę. - Gdzie on potknął się, dlaczegom ja urażona. Toć z urazy owej kogo innego poparłam może - wskazała Marta, choć sama możliwości zawierania przymierzy z jeno z powodu urażonej dumy wyraźnie nie brała na poważnie. - Bom Gangrel, krew z krwi ojca mego. Krew ojcowa mi śpiewa, podług niej tańczę. Nie będzie mnie nikt jak psa bezwolnego nogą przesuwał i oddawał w podległość bez zgody mej, tym bardziej innemu Gangrelowi. Toć byśmy sobie na tym czele pierwszej nocy do gardeł skoczyły z pazurami. Same ustaliły, która zwiad cały prowadzić winna - Marta skrzywiła umalowane wargi. - Zbyteczne nam takowe szarpanie zupełnie. Sarnai pokiwała ze zrozumieniem i po zastanowieniu dodała: - Ty myszlisz, sze oni tak blisko ze sobo? Ten Giacomo - Sarnai nieco imię przekręciła, miękko je wypowiadając. - i Koenitz? Pijawka dopełzła na kraj Marcinej dłoni. Rozbójniczka usłużnie gadzinie palec serdeczny drugiej ręki podsunęła. - Jan Szafraniec to zastrzegał. Jam sprawdzała już. Dwukrotnie. Racja przy nim. Rzadko on myli się. I… - oderwała wzrok od czarnego obrzydlistwa, by Tatarce w oczy spojrzeć. - Ostrzegał przede nimi. Obydwoma. Że nie są tacy, na jakich malują się. Ostrożność zalecał - wskazała poważnie. - Wieści mu przyrzekłam, jeśli przeczucia się sprawdzą. Pomożesz pisać wtedy? W mowie twej? - Ksienc - Tatarka skrzywiła się - nie podoba szie mnie. Alem na rósznice nasze to składała. Jak czegosz wincy sze dowiem, pomówim. Pomogę. W ślepia Marty wpatrzona swym skośnym spojrzeniem ważyła coś przez chwilę by w końcu zapytać: - Jak tam na Szmoleńszku uspokoi sze… o pomocz cze poprosze. Wincy szeknę bliższe tam. - kiwnęła lekko głową w kierunku “gdzieś tam”. - Znajdziemy się - Marta kiwnęła na potwierdzenie otwartości wobec tematu - i pomówimy, kiedy czas uznasz stosownym. Na teraz… ważne byśmy wiedziały zawczasu, czy ona za nami nie gna. Z głośnym klaśnięciem zgniotła opitą swoją krwią pijawkę między dłońmi i zlizała juchę ze skóry. - Chodźmy. Gdy zaczęły schodzić w kierunku wąwozu odezwała się nagle, brwi ściągając w jedną czarna kreskę. - Achillu, powiadasz? Słynny z urody i bitności? Pewnie też jakowyś Patrycjusz cudzoziemski. Bom ja nie słyszała nigdy… post by corax & Asenat Większość ludzi pozostała w prowizorycznym obozowisku, narzekając na rozkazy i korzystając z zapasów. Przodowali w tym zwłaszcza ludzie Zofii, ale i grasantom Marty też brakowało dyscypliny. Nad wszystkim jednak panował Wilhelm poprzez swych ludzi będąc jednym z niewielu Kainitów którzy poświęcili się i zostali na posterunku. Zupełnie jakby był ich rodzicem pozwalającym swym pociechom odwiedzenia wiejskiej potańcówki. Nic więc dziwnego że Borutek nie miał wiele do roboty i ruszył w kierunku Sarnai i jej ludzi z bukłakiem jako “przełamywaczem lodów.” W drodze do samej Sarnai standardowo zastąpił mu Tsogt. - Czegoś trzeba, panie? - Uuu… tak oficjalnie? - pomachał Borutek bukłakiem.- Jam nie pan, jeno Borucki, albo Borutek… na jednym wozie jedziemy, nie musimy się tak bardzo “panami” i “paniami” oddzielać. A pogadać chcę, ot co. Do Tsogta Ashok dołączył z szerokim uśmiechem na młodym licu: - A o czym to gadać moszczi Borucki chcesz? - zmierzył wzrokiem bukłak. - Ano o sprawach damsko męskich, albo damsko damskich… ooo… tym co się dzieje między wąpierzami na te wyprawie. -wyjaśnił Borucki, ostatnie słowa mówiąc cicho. - A co się dzieje? - spytał młodzian prowadząc Boruckiego z bukłaczkiem razem bliżej ogniska. - Nie widać? Gryzą się ogary, a tam gdzie gryzą się ogary to… nasze żywota są zagrożone.- ocenił Borucki pocierając wąsa.- A jak w Smoleńsku będzie? Tam kolejne intrygi, kolejne wampiry… tu monolitu nie ma, więc będzie łatwiej rozbić tę grupę i nikt nic nie zyska. - I masz plan jak to rozwiązać godnie, drogi Borucki? - Dośc ryzykowne… acz… podzielić grupę od razu? Tak na kilka dni drogi przed smoleńskiem by sobie Ventrue od siebie odpoczęli? - westchnął stary szlachcic.- Wiadomo, że będzie im ciężko współpracować, ale niech przynajmniej niech pierwsze wrażenie, będzie dobre. - Nie od nas grupy dzielenie zależne - Ashok wskazał bukłaczek. - Jeno od dowódzców. - Jeno Zofia… nie ma posłuchu, by coś takiego zaproponować.- Borutek upił nieco z bukłaka i podrzucił Ashokowi.- Na mój nos… jedna grupa mogła by się u szafrańcowej przyjaciółki zatrzymać, druga wprost do Smoleńska wjechać. - Skoro na wyprawę wysłana, to czas najwyższy by posłuch sobie wyrobiła - Ashok odszpuntował bukłaczek z obojętną miną i wzruszeniem ramion - a nie dziecko rozkapryszone udawała. - łyknął z bukłaczka i oddał Boruckiemu. - Dyć z niej nie materiał na wodza.- wzruszył ramionami Borutek.- Twoja pani, posłuchałaby jej? Łowca nie wytrzymał i parsknął niekontrolowanym śmiechem i klepnął w udo. Otarł łzy rozbawienia: - Nasza pani jeno siebie słucha. Tsogt zmierzył go karcącym spojrzeniem: - Dobrych rad słucha, ale ostatecznie decyzje jej są. - Wasza pani, to szafrańcowa sokoliczka… trzyma się z boku, ale swoje wie i błogosławieństwo janowe… ma swoją wartość dla Spokrewnionych.- wyjaśnił cicho Borucki.- I pewnie już ma też swoje plany wobec tej drużyny. I jej członków. - Pewnie ma, ale zdradzi je dopiero jak przyjdzie na to czas. Jeszcze nie nadszedł. - Tsogt mimo wielu lat spędzonych w Rzeczpospolitej nie nawykł do bezpośredniego sposobu “nawiązywania znajomości”. - Cóż… a co wy sądzicie o naszych dostojnych członkach wyprawy?- zapytał zaciekawiony Borutek popijając znów z bukłaka i podając go Tsogtowi. Ten jednak nie przyjął go, za to Ashok wyciągnął dłoń przejmując napitek. - Za mało czasu by zdanie sobie wyrobić. Jak na każdej wyprawie, każdy mocny w gębie. Prawdziwe charaktera pokażą się na miejscu. - odpowiedział bardziej gadatliwy młodzian w wilczych skórach. Błyskał wesoło skośnymi oczami na Borutka i na Tsogta, któren z kamienną miną obserwował obozowisko. - Swartka jest dzika… w każdym znaczeniu tego słowa. Widzieliście co zrobiła biednemu Popielskiemu?- zapytał retorycznie Borucki z przerażoną miną, po czym uśmiechnął się łobuzersko.- Ja mu zazdroszczę tych chwil ze Swartką. - A stoi Ci coś, Borucki na drodze do tych chwil? - młody uniósł brwi. - Stary kocur ma twardy ogon… niestety krwi mało i nie tak smaczną.- zaśmiał się szlachcic. - Zatem słodkości jadaj więcej - posłodzi ci krew - zaśmiał się młody. - Dziwne, że ta bestia aż tak wybredna… - Jest kobietą… one wszystkie są takie.- wyjaśnił mentorskim tonem Borucki. - Zależy w czym… - Ashok otworzył usta by coś więcej rzec, lecz spojrzenie Tsogta skutecznie powstrzymało krasomówcze zapędy. - A Zosi nie smakujesz? - Czasem… ale dyć to nie taka Swartka.- zaśmiał się Borutek podkręcając wąsa.- Pewnikiem pewne rzeczy trzeba przeżyć, żeby zrozumieć. - Kiedyś opowiesz więcej… kto wie, może nauki się przydadzą przed Smoleńskiem. - stwierdził z niezmiennym uśmiechem na twarzy łowca. - Ot… nie powinienem… wy żeście nic mi nie powiedzieli nic ciekawego, z życia jako towarzysz waszej pani.- zaśmiał się Borutek i pogroził palcem.- A ja wam niepotrzebnie zdradziłem co nieco o Swartce. - To po toś po prawdzie przyszedł? - zarechotał Ashok. - O naszej pani zaspokoić ciekawość? To tego ci się zamarzyło, hm? - Oj tam… przeca nie oczekuję sekretów.- zaśmiał się Borucki.- Nie pytam gdzie kosztowności trzyma, ino ciekaw jestem jak wam się u niej żyje. - Dobrze się żyje. Każdemu jednemu. Księżniczka dba o nas. A my o nią. Krotochwilna, choć uparta. - Tsogt przerwał tyradę donośnym chrząknięciem. -No… gładkolica z niej dziewuszka. Może nie Honoratka, ale…- cmoknął z uznaniem Borucki.- Zofia też by była ładniutka… za wcześnie biedaczkę odmieniono. Powinna się była nacieszyć życiem. Tsogtowi zdecydowanie temat się nie podobał. Brwi ściągnął i wyprostował ramiona: - W czymś jeszcze pomóc możemy? - spojrzał na Boruckiego jakoby i łeb mu wyrwać miał. Dłonie w pięści zacisnął i pod ramionami splecionymi na piersi schował. - Ano chyba… w niczym już… miło było pogwarzyć. Może podpowiecie co rozsądnego komu trzeba, bo z pewnością właściwe uszy o tej rozmowie usłyszą. -odparł Borutek wstając i machając dłonią na pożegnanie.- A bukłaczek… zatrzymajcie. Tatarka odczekała aż wesoła kompanija do miasta ruszy. Sama swych ludzi wstrzymała i wraz z nimi w obozie pomagać zaczęła. Przy tym szukając okazji by z Koenitzem pomówić, albo… by jemu taką okazję stworzyć. Kręciła się po obozowisku obserwując ludzi Wilhelmowych i Jaksy spod oka, by nie dać im podstaw do podejrzliwości. Wilhelm był zajęty zarządzaniem, ale w końcu zauważył kręcącą się Sarnai i podszedł do niej pytając uprzejmie. - Czy stało się coś? Dziwi mnie że nie wybrałaś się z innymi do karczmy. - Dziwi? - zdziwiła się teraz ona - Czemu? A tysz czemu nie poszetł? - Ktoś musi stać na straży, kiedy wszyscy się bawią. Najlepiej… przywódca.- wyjaśnił Wilhelm.- Ktoś musi być odpowiedzialny. - Czyli czi czo poszli nieodpowiecialni? Czy przywótca nie lubi miastowych zabaw? - wampirzyca podeszła do Koenitza. - Czasami przywódca musi cierpieć niewygody, jednocześnie pozwalając podwładnych na chwilę odpoczynku. Sama wiesz to najlepiej.- odparł z uśmiechem Wilhelm. - Czasz masz na rosmowe czy wolisz czerpiecz niewykoty? - Z chęcią porozmawiam.- rzekł ciepło Wilhelm z uśmiechem. Sarnai skinęła głową i ruszyła przed siebie wolnym krokiem. Mogli wszak rozmowę w ruchu toczyć. - Snowu lekcje dostaniesz czy teko kchcesz czy nie. - zaczęła z uśmiechem. - Z pewnością będzie to ciekawa lekcja…- westchnął Wilhelm z lekkim uśmiechem. - Trokche o nieumarłych s mej krwi. - spojrzała na Koenitza z wyrazem troski i ciepłym uśmiechem - Z Martą dopsze bysz pomówił boś ją zniewaszył… wiesz ty o tem? A lekcja o tem, sze szaden Gangrel - nazwę wymówiła śpiewnie - pot inszym Gangrelem szłuszył nie bencie. Krew jeno szie poleje… my zasz do Gangrela jeciemy na Smoleńszk. - A to...ciekawe.- zamyślił się Wilhelm pocierając podbródek.- My wszak nie wojsko, więc nie sądziłem, by dosłownie ustalić hierarchię. Myślałem… zresztą teraz to już nieważne. Jak przeprasza Gangrelkę, wasz klan ma na to jakieś… specjalne zasady, o których powinienem wiedzieć? - To znaczenia nje ma. My wolność kochamy, w nas krew cika. Nie usnajemy nad sobo inszych a najmniej inszych Gangreli. Dlatego za Zakchem poszła Szalona Wilczyca. Przy swiatkach ją szesz obraził, przy swiatkach pszeprosz. - obserwowała jak Koenitz to wyzwanie przyjmie. - Takoż i zrobię.- stwierdził stanowczo Wilhelm i zamyślił się.- Jakieś jeszcze porady? - Czekam na tfoje dla mnie - zaśmiała się zębami błyskając, warkocz odgarnęła na plecy. - Nie wiem… czy zauważyłaś, ale ci dwoje.. Zach i Marta mają się chyba ku sobie. Coś ich łączy.- stwierdził Koenitz.- Żem ją uraził to pewnie prawda to. Ale wątpię by był to impuls, który pchnął ją w jego ramiona. - Dyskrecyjo nie grzeszo. Tak to mowicz u was? - Tak.- stwierdził Wilhelm i zamyślił się mówiąc.- Kiedy walczych z vozdhem… wybacz, tak z franta zacząłem, ale wojak jestem. A więc… racją jest że warto strzelać w ich oczy, by je oślepić, acz oczu mają wiele… więc to tylko pomoc niewielka dla ciebie. Większość vozhdów jest olbrzymia i spora. Są silni i potrafią łamać drzewa, ale nawet.. One nie potrafią połamać tych drzew szybko i naraz. Wciągnij vozhda w las, przyszpil włóczniami, oślep strzałami… i na końcu rozsiecz. Tak się je zabija. Czy ta rada… jest ci warta coś? - Jest, cienkuję. Przez chwilę szła w ciszy obok wampira: - W Smoleńsku na ksiencia bysz kchciał? - Z pewnością byłbym chciał, acz… mogę się poświęcić i dać tamtemu Gangrelowi się okazję do wykazania. Jesteśmy nieśmiertelni, mamy czas... - uśmiechnął się wesoło Wilhelm. - A ty.. Nie masz ochoty być Księżną? Marta chyba tak. - Nie mam. - nie udało jej się ukryć smutku w głosie - Ras wystarczy - uśmiechnęła się smutno. - Lecz jeszli chcesz, zdobywaj poparcze u kompaniji. A to znaczy sze i na przyjoncia do miast jeźcij. - Bolesne doświadczenie? Powinienem unikać pytania o tę… kwestię? - zapytał ostrożnie Koenitz. - Bolesne. Minione. - machnęła dłonią - Ale khto z nas takich nie ma? - odpowiedziała ogólnikowo. - Doświadczenie masz w boju, a w szonczeniu? - Nie. Byłem kiedyś zaufanym rycerzem i mieczem mego pana, ale potem… sprawy się skomplikowały.- mruknął speszonym tonem głosu rycerz. - Swoim towaszyszom ufasz? - Tatarka obserwowała Koenitza rzucając spojrzenia to na niego, to na kierunek, w którym szli. - Mówisz o moich podwładnych?- zapytał Koenitz zamyślony.- Czy pytasz o księdza Giacomo i Marcela? - Tych twóch ostatnich. - Księdzu Giacomo ufam jak mało komu. Jest z niego niewielki pożytek w boju, ale zna się trochę na dworskich gierkach. Francuz… jemu nie ufam. Co więcej, został nam narzucony i mam wrażenie, że ciągnie za sobą jakieś fatum, które prędzej czy później uderzy w nas w najmniej odpowiednim momencie. Niemniej widziałaś co potrafi… byłaś podczas walki z Utopcami.- wyjaśnił swoje wątpliwości Wilhelm. - Naszucony przes kogo? - Przez księcia Wiednia. Też Tremere.- odparł z kwaśną miną Wilhelm. - Mosze chcze kontroli nad nowym terytorium dla swego klanu? - Widziałem wystarczająco wielu zbiegów, by stwierdzić że nasz Tremere przed czymś ucieka, lub chowa. Prędzej bym podejrzewał, że… cóż… nie chcę urazić ciebie, więc nie powiem o co podejrzewam Jana Szafrańca.- uśmiechnął się kwaśno Wilhelm. Sarnai brwi zmarszczyła: - Jusz zaczołesz winc móf wprost. - zatrzymała się w pół kroku, Koenitza jednako stopując. - Nie wiemy jakie wampiry są w Smoleńsku, poza jedną szlachcianką, która jest jego wysłanniczką. Może się jednak okazać, że jest ktoś… jeszcze. Kolejny Tremere czekający aż mu grzecznie oczyścimy drogę do książęcego tronu.- uśmiechnął się ironicznie Koenitz, po czym szybko dodał. - Jednakże… to tylko wróżenie z kart. Nie znam wszak twego księcia pani, możliwe że jest bardzo honorowy i uczciwy względem nas. Twoja obecność tutaj świadczy o tym. - A jako wicisz swoje szoncenie? – Sarnai zmieniła temat - Masz plan jako włace sdobycz i uczymacz? - Sprawiedliwe królestwo. Budowanie bogactwa żywych, by i nieumarłym dobrobytu starczało.- stwierdził bez namysłu Koenitz. Sarnai spojrzała na niego raz i drugi zastanawiając się czy on taki idealista czy tylko próbuje zdać się takowym. - Brzmi nieprawdopodobnie? Może.- stwierdził Wilhelm niezrażony jej rzucającym się w oczy sceptycyzmem.- Ale my wszyscy porzuciliśmy nasze rodzinne strony, by zbudować nowe siedziby na następe wieki. To może nas złączyć mocniej niż klanowe więzy. - Nie wiem, czo sztaczby sze muszało, Wilhem. - Sarnai wcale jego odpowiedź nie uspokoiła - Tu luci cikich masz, tam cikisz takosz. Kaszden inne czele ma, butowanie sieciby nie muszi pierwszym wczale bycz… - Mamy jednak siebie na obcej ziemi, czy nam się to podoba czy nie. Nie zrealizujemy naszym celów osobno.- stwierdził Wilhelm.- Musimy się wspierać nawzajem czy tego chcemy czy nie. - Tedy choć - Sarnai uniosła brew ku górze i wyciągnęła dłoń. Malutką, jasną, z zaskakująco zadbanymi palcami i wnętrzem. - Dasz pszykład sze nie osobno chocisz. - Prawda to…- z wyjątkowym pietyzmem uchwycił jej dłoń i… z pewnością planował uczynić jakiś gest, który nakazywała mu kultura, ale był na tyle bystry, by pochamować swe nawyki i uniósł jedynie lekko jej dłoń swoją. - Prawta co? - Tatarka zaś nie przejęła się ani pietyzmem ani delikatnością. Dłoń Ventrue mocno schwyciwszy, zacisnęła na niej drobne palce i pociągnęła go ku koniom. - Wsiataj… - wskazała rumaka Wilhelma. Swoim ludziom w ichniej mowie krzyknęła by baczenie mieli na obóz. Wampir wsiadł na swego konia, przy którym tatarskie koniki przypominały kuce i ruszył tuż za nią. - Prawdą jest iż dobry przykład buduje posłuch lepiej niż najlepsze słowa. Tako prawi Giacomo, a to mądry uczony. Tatarka parsknęła: - To tego uczonym nie czeba bycz, Wilhelm. - konia spięła by krok wydłużył i przyspieszył. Poczuła śpiew wiatru wokół i roześmiana do karku końskiego przylgnęła, lekko nad siodłem się unosząc. Oglądała się za rycerzem czy pościg podjął, czy również zew wolności nocnej posłyszał. I gnała… w rytm koński wpisana jak nici w wyszywaniach deeli. Oglądać szybko się przestała i przyspieszyła, słysząc za sobą “burzę”. Ciężki ogier wolno się rozpędzał, ale gdy już nabrał tempa to pędził jak ucieleśnienie Yer Ata jednego z wichrów jej rodzinnej ziemi, hałasując kopytami równie głośno i wzburzając chmury dymu. Wilhelmowy rumak był szybki, a Ventrue był znakomitym jeźdźcem. Tym większa radość, tym głośniejsza pieśń wolności w uszach dzwoniła, gdy do Przeworska Ventrue jak na nitce prowadziła. - No to ciałaj - rzuciła Koenitzowi z konia zeskakując i roześmianymi oczyskami łyskając na rycerza. Warkocze wokół szyi niczym korale owinęła i do karczmy skierowała. Szlachcic ujął dłoń dziewczyny w swoją i poprowadził wprost do wejścia głównego karczmy budząc pod drodze zdziwienie wszystkich gości. To co się wydarzyło dzwon po północy, wzbudziło w karczmie olbrzymie zdumienie i zaskoczenie, bo czyż można się było spodziewać, że ktoś taki odwiedzi ten przybytek. W żadnej pijanej głowie się to pomieścić nie mogło. Otóż wysoki przystojny młodzian w srebrzystej zbroi wszedł przez główne wejście do sali tanecznej, mając za towarzyszkę swoje własne przeciwieństwo. Niziutką i drobniutką Tatarkę ubraną w typowy dla swego ludu strój. Tak egzotyczna para przyciągała spojrzenia i to bez użycia klanowych sztuczek. Wilhelm wszak wyglądał jak książę z dawnych ballad, a uroda Sarnai przyciągała również wzrok. Nic dziwnego, że składane przez nich życzenia młodej parze przypominało błogosławieństwo królewskie, niż tylko uprzejmość gości wobec gospodarzy. Sarnai kątem ust szepnęła Wilhelmowi by do tańca pannę młodą poprosił. Na twarzy jej zaś krotochwilny uśmieszek wykwitł: - Dla pszykłatu, Wilhelm, dla pszykłatu - kiwnęła lekko na zachętę sama pana młodego spojrzeniem mierząc. Dłoń wyciągnęła ku mężczyźnie, kątem oka Koenitza obserwując. - Nie wypada by pierwszy taniec… odbył się z damą inną niźli z tą z którą się przyszło. Ujmę to jej honorowi i urodzie przyniosłoby.- wyjaśnił Wilhelm Sarnai prosząc do tańca. Nie znając wymogów dworskiej etykiety innej niż rodzima, Sarnai przyjęła zaproszenie. W tych drobiazgach wszak zaufać mogła Ventrue. Ponownie tej nocy dłonie złączyli i do tańca ruszyli: - Jeno nie szypko bo tańczycz nie umim. - mruknęła wampirzyca tonąc niemalże w ramionach partnera. Koenitz ostrożnie ruszył w tan, jedno jego surowe spojrzenie sprawiło że grajkowie przerzucili się z szybikiego obertasa, na wolnego mazura. W każdym razie na wolnego dla Koenitza, bo dla Sarnai i tak taniec był za szybki i wręcz czuła się porwana niczym listek na wichurze. Mimo że już od dawna nie oddychała, poczuła jak tchu jej brakuje. Wilhelm tańczył ze pewnością siebie, będąc przewodnikiem dla Sarnai po kolejnych figurach i pokazując jej radość jaką tutejsi czerpali z tańca. Obroty, przejścia, kolejne figury… Tatarce w oczach się mieszało i zdać się na Wilhelmie przewodnictwo musiała. Zwracać uwagę na innych przyjezdnych i gości szybko przestała, chcąc uniknąć potknięcia i tańca zepsucia. Śmiech rodził się jej w gardle i przez te parę chwil poczuła beztroskę zamkniętą w krótkich mgnieniach oczu. Roześmiana z warkoczami fruwającymi za nią w końcu przystanęła i za taniec podziękowała. - Niewygót czerpiecz nie czepa zawsze, hmm? - wzrok kpiący uniosła na Koenitza. - Dalej, icz w tany ze swobodniejszo tanczerko. - Tak uczynię.- odparł Wilhelm kłaniając się dworsko i rzeczywiście po chwili porwał w tan inną pannicę. Gorzej że do Sarnai też zaczęła ustawiać się kolejka młodzianów, których egzotyczna uroda Sarnai i jej bajkowe zjawienie się… przyciągały. Rozbawiona, dała się porwać kolejnemu i po chwili przejmować się przestała, że tańca nie zna. Błyskała zębiskami, strzelała skośnymi, ciemnymi ślepami spod kosmyków ciemnych jak heban, gładkich włosów co to się z warkoczy wysmyknęły niewdzięczne. Dzika radość gości weselnych i jej się udzieliła gdy wraz z pannicami piski i okrzyki wydawała, tupiąc ile wlezie miękkimi butami Tatarów. W końcu i na Zacha spojrzała. Z dzikim uśmiechem na obliczu stanęła przed Węgrem, rączkę swą drobną nastawiając zachęcająco. Milos dłoń ujął i z powrotem w tłum Tatarkę powiódł w rytm dźwięczącej piosenki. Prowadził na tyle wprawnie by się nie pogubiła gdyby kroków nieopatrznie nie znała. Tempo narzucił zdrowe a i od siebie trochę spontaniczności dodał, od czasu do czasu to Tatarkę obracając jak frygę to znów pod boki łapiąc na wyciągniętych ramionach w górę podnosił. Niezrażon, że piosenka jedna się skończyła i rozbrzmiewała kolejna Sarnai wcale nie oswobodził a w kolejnego kujawiaka porwał. Z kolejnym kujawiakiem łatwiej jej szło i dumać nad krokami nie musiała. Gdy w tańcu mężczyźni od kobiet się rozdzielili, zawirowała miękko z pozostałymi tancerkami, naśladując ich gesty po czym lekko, zgrabnie podskakując furknęła z powrotem w ramiona Węgra. Z uśmiechem oczu sięgającym, dłoń wczepiła w ramię jego. Zaczarowaną chwilę radości z obcym dzieliła. Namiastkę życia ulotnego z Milosem smakując. - S Martą nie satanczysz? - mruknęła gdy chwila spokojniejszych dźwięków się nadarzyła. - Z tobą tańczę - obrócił ją giętko, przyklasnął. Zatupała piętami ujmując się pod bok: - Tak. - kiwnęła głową - Dobsze bafisz zatem? - obiegła go dokoła. - Piłaś już tu coś? - ramieniem oplątał jej ramię, wokoło pociągnął śmiejąc się w głos. - Trudno się źle bawić z takim podkładem. - Nie piłam - pokręciła przecząco głową - od wczora. Ale samymi oparami opicz sze moszna - zaśmiała się głowę do tyłu odrzucając z wesołości - tak tu zaczadżone alkoholem. - Zapach może nie najlepszy, ale zyskuje na ocenie po spożyciu - w górę podskoczył, na zgięte kolana opadł, młyńca wywinął przyklęknąwszy na jednym kolanie i dłoń w górę wyciągnął by go obtańczyła. - Przerwa na jednego? - Skota - obtańcowała drobiąc kroczkami wokół jego klęczącej postaci i pociągnęła na kosztowanie - Masz ty jakiesz preferenczje? - zerknęła w górę, w twarz Węgrowi. - Dla siebie? Czy tobie co bym zlecił? - pociągnął ją ku stołom. - Mnie za jetno, wam nie - zdziwiła się nieco, brew unosząc. - Tyle, że ja już wypiłem nieprzyzwoicie dużo - do stołu w zaciemnionej części ją zaprosił gdzie twarzami w talerzach leżało kilkoro kmieciów. - Trochę mnie musisz pani dogonić. - Pani? - kolejna brew powędrowała do góry - Na czeźwo Tatarka, po napitku pani? - kpiąco rzuciła mu w twarz spoglądając na gości upitych. Wybrała pierwszego z brzegu za nic mając wygląd czy stan. - Benciesz paczył? - drapieżny uśmiech towarzyszył pytaniu. - Mogę się odwrócić… - wąsa podkręcił. O stół ręką się zaparł bo lekko nim zachybotało. - Nie muszisz… mi za jedno - po czym nie czekając na gest dyskrecji kły szybko zanurzyła w szyi nieprzytomnego gościa weselnego. Oczy przymknęła lekko i smakowała okowitę zmieszaną z posoką. Po chwili oderwała się z westchnieniem zadowolenia i usta zakrwawione oblizała ze smakiem. - No i jusz… jeno … - zaczęła z namysłem dumając czy alkohol już śpiewać zaczął - efektu chyba jeszsze nie ma… - mlasnęła językiem cicho. - Mosze jeszcze jetnego czeba… Wskazał tego drzemiącego obok. - Się rozgość… Sarnai - na próbę wypowiedział jej imię. Formalnie się sobie nie przedstawili. - Coś to znaczy po waszemu? - Sarrrnaj - wypowiedziała swe imię poprawiając wymowę - Snaczy… kfiat… nie… rósza… z kolczamy - spojrzała i wzroku nie spuszczając wgryzła się w kolejnego gościa chłepcząc szkarłatną strugę - Rosumiesz? - oderwała się z mlaskiem. - A pewnie. Tam gdzie bywałem trudno o takie bez. - Samesz nimi obrosznienty, to innym nie szałuj - wyszczerzyła się włosy odgarniając. - I … mosze troszkę lepiej - zamrugała szybko wzrok koncentrując na rozmówcy. - Wracamy? - z ciekawością Węgrowi się przyglądała blisko, coraz bliżej podchodząc i w twarz zaglądając. - Nie wolisz z kimś… śliczniejszym teraz pląsać? - wymownie zerknął na stojącego pod ścianą Koenitza. Uśmiechnęła się: - Kaszten wracza do szwojego? - A on twój? - kącik ust na środek policzka pociągnął. - Na cisziaj - pokiwała głową radośnie - na teraz - i wzruszyła ramionami - a ona twoja na dłuszej? - Jeszcze mi się zdaje nie zdecydowała. - A tyś sze zdecytował? - Tatarka ramiona na piersi złożyła, oczy na chwilę zmrużyła. Warkocze na szyję zarzuciła. - Czy ty mnie czarujesz? - dłońmi żupan wygładził, kciuki o pas z bronią zahaczył. Sarnai obserwowała jego pięknoszenie by cicho spytać: - A kchciałbysz? - skośnookie spojrzenie wpiło się w twarz Zacha. Zanim jednak odpowiedzieć zdążył roześmiała się w głos, głowę w tył odrzucając. Dłonią machnęła: - Dajsze pokój… bawicz sze ić - furknęła w tłum zostawiając Węgra samego. Przez tańczących się przedarła by Wilhelmowi drogę zastawić. - Sostajesz czy wraczasz? - Nie wypada mi zostać zbyt długo. I nie wypada mi wracać do osady, bez ciebie moja pani. Przybyłem z tobą, honor więc nakazuje dopilnować bezpieczeństwa twego powrotu i wiem… że jesteś w stanie sama zapewnić sobie bezpieczeństwo.- stwierdził dwornie Koenitz. - Niemniej nie zmienia to faktu, iż wstyd by mi było pozwolić ci wracać samej. - Ja kotowa… jeciemy żatem? - dłoń ponownie wyciągnęła ku niemu. - Prować, ryceszu. - Tak jest moja pani.- rzekł rycerz kłaniając się w pas i podając dłoń Tatarce, by zaprowadzić ją do ich koni. post by corax, liliel & abishai Ostatnio edytowane przez corax : 20-04-2016 o 14:32. |