Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-04-2016, 13:26   #135
Caleb
 
Caleb's Avatar
 
Reputacja: 1 Caleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputacjęCaleb ma wspaniałą reputację


Czas pobytu na wyspie Antigua zmierzał ku końcowi. Black Cross wychodziło z cienia i nie przebierało już w środkach. Każda kolejna godzina w mieście stawiała lojalność grupy wobec Barnesów pod znakiem zapytania.
Doktor wyłożył ostatnie polecenia i zwyczajnie odwrócił się, aby zniknąć w głębi ciemnego korytarza. Po jego obecności pozostało tylko niesione echem złorzeczenie kruka. Wkrótce i ono wybrzmiało, zastąpione skrzypieniami wiekowego statku.
Drużyna wyszła na zewnątrz, oświetlona blaskiem pożaru z dzielnicy przemysłowej. Wciąż panowała tam wrzawa, niebezpiecznie bliska masowej histerii. Ludzie co prawda przywykli do postrzegania miasta jako pełnego przemocy i bandyterki. Ale to było codzienne tło, które z czasem stawało się szarą prozą codzienności. Czym innym okazywał się być gwałtowny kur ognia, gotów strawić większą część domów.
Nim ujarzmiono pożogę, grupa przebyła już kilkanaście mostów. Mało rozmawiali, próbowali nie rzucać się w oczy, poruszać mniej uczęszczanymi drogami. Nagle ktoś zauważył, iż Kidd wykorzystała sposobność i zniknęła w labiryncie uliczek. Można było tylko domyślać się planu dziewczyny. Chciała użyć implantu na sobie. Już kiedy o niego pytała, oczy piratki świeciły się jak dwa dukaty. Trudno było powiedzieć czy zamierzała jeszcze powrócić. Na jej poszukiwania nie mieli zwyczajnie czasu. Trzeba było szykować się do drogi i to stanowiło priorytet. W każdym momencie wątła cierpliwość krzyżowców mogła doprowadzić do kolejnego aktu agresji.


Przecięli mały, otoczony akwenami ryneczek. W pośpiechu ledwie zwrócili uwagę na skrzydlaty pomnik w jego centralnej części. Na szerokim cokole stała podobizna nieco zapomnianego już bóstwa, lady Vossel. Była to orędowniczka sprawiedliwości oraz właściwych osądów. Zawsze przedstawiano ją w asyście dwóch błyskawic, symbolizujących zawichrowania oraz chaos tego świata.
Pierwsze krople nocnego deszczu uderzyły w jej ściągniętą, kamienną twarz.



Denis wrócił do swojego pokoju. Spoczął na koi, jednocześnie nie mogąc oderwać wzroku od hełmu nowego akwalungu. Stojąca na drewnianym blacie osłona była prawdziwym dziełem sztuki. Zastanawiał się chwilę ile mógłby kupić za sam ten element. Podszedł bliżej i popatrzył w szybkę na wysokości twarzy. Dłuższą chwilę kontemplował widok swojej postaci, stojącej w miniaturowym pomieszczeniu.


Wiele myśli nie dawało mu spokoju. Rozmowa z doktorem sprawiła, że zaczął roztrząsać kwestię tego, kto stał po słusznej stronie barykady. Nie bał się postawić temu przerażającemu człowiekowi i powiedzieć mu wprost, że proponowane sposoby były barbarzyńskie. Z jednej strony owszem - zarażeni mieli swoje powody do zemsty. O tym, co się działo w azylach krążyły tylko pogłoski. Wszystkie jednak zakładały życie w istnym piekle, gdzie walka o przetrwanie dyktowała codzienny byt. Lecz jeszcze jeden wniosek cisnął się na usta. Mianowicie: co rozwiązywał krwawy odwet? Czy nie powielał tylko kolejnych krzywd?
Pomyślał o Enzo. Jego przyjaciel był na tropie Yarvis. Chciał wypromować ów temat w mediach, ale niekoniecznie chodziło o wyspę per se. Jego motywem była siła przebicia, dojście do głosu. Zamierzał obwieścić światu informację, którą Barnesowie woleli pozostawić w mrokach historii.
Wciąż spoglądał na własne odbicie. Kombinezon A-72 miał być narzędziem w poszukiwaniu prawdy. Gdzieś na morskim dnie czekał Castelari. On i reszta odpowiedzi. Może Denis wrócił z krainy umarłych, żeby przygotować się do zmierzenia z prawdą w podwodnym grobie… Szalona myśl, ale warta rozważenia. Wszakże jeszcze niedawno szalonym nazywano pewnego kaznodzieję, którego słowa okazały się być prorocze.



Triss z pewnością wiedziała wiele, ale ostrożnie rozgrywała karty. Była uważną rozmówczynią i zręcznym graczem. Tyle że na każdego istniał jakiś sposób, zaś Jacob potrafił je odnajdywać. Na wpoły użył swojego uroku co wiedzy, by zaimponować rozmówczyni. Wyglądało na to, że pociągnął za odpowiednie struny. Od pewnego momentu burdelmama zaczęła inaczej na niego patrzeć i traktować z mniejszą rezerwą. Dopiero na koniec długiej rozmowy wyciągnęła do niego rękę. Zarówno w przenośni, jak i dosłownie: trzymała w niej koordynaty miejsca, gdzie znajdował się Red. Kimkolwiek był człowiek ukrywający się pod tym pseudonimem, miał znać odpowiedzi na niewygodne pytania. A Starr lubił niełatwe tematy, jak sam z resztą przyznał.
Pożegnał się z kobietą, nie zapominając o właściwych manierach. Wyszedł z jej pokoju, mając zamiar spędzić w zamtuzie jeszcze parę chwil. Kilka razy natknął się na pomieszczenia, z których dochodziły jednoznaczne odgłosy. Wszystkie inne pozostawały puste lub zajmowali je kompletujący garderobę goście. Niektórzy byli zwykłymi dziwkarzami, inni pospolitymi mieszkańcami oraz pomniejszą szlachtą, której znudziły się przypominające kłody objęcia żon.
W następnej kolejności zechciał obaczyć kasyno. Stojący na straży, uzbrojony w rewolwer elegant początkowo kręcił nosem na jego obecność. Jednakże fakt, iż rozmawiał z samą szefową stawiał go w trochę lepszym świetle niż dowolnego wizytatora. Ostatecznie strażnik machnął ręką i wskazał, aby Cooper szedł dalej.


Zastał tu kilkunastu wilków morskich, którzy rżnęli w karty lub obsiadali ruletkę. Obok stołów postawiono długi bar, za którym mieniły się rzędy kolorowych butelek. Jacob dostrzegł przynajmniej parę substancji, których nie sprzedawano legalnie w żadnym mieście. Za krupierów robiły skąpo odziane, tlenione blondynki. Podobne im kobiety przechadzały się również ze srebrnymi tacami na dłoniach.
Spędził tu chwilę, lecz nie dowiedział się niczego ciekawego. Tutejsi byli o wiele bardziej zainteresowani traceniem własnych pieniędzy niż wymianą informacji. Ruszył więc dalej, odwiedzić Tracy. Ta okazała się spoczywać na kolanach wytatuowanego mężczyzny z wąsem tak długim, że jego koniuszki sięgały do skórzanego pasa. Na odchodne wcisnął jej liścik, lecz klient rudej przechwycił go i rzucił w kąt. Zdążył posłać jeszcze historykowi nienawistne spojrzenie.
Jacob wyszedł na nocne, chłodne powietrze. Było już późno i oczy mu się kleiły. To była żmudna wyprawa, ale nie bezowocna - dotknął notki schowanej głęboko w jego kieszeni. Poprawił już i tak nienagannie ułożoną koszulę, po czym ruszył z powrotem do sterowca.



Richard czekał w swoim gabinecie aż zakończą się przygotowania do odlotu. Nalał sobie whisky, ale tylko jedną szklankę. Musiał zachować trzeźwość myślenia, szczególnie gdy rozgrywało się tak wiele. Równolegle zauważył, że od kiedy nosił implant, wolniej się upijał i mógł dłużej zachować dobrą koordynację.
Pociągnął łyk. Człowiek zaczynał doceniać proste przyjemności, kiedy raz poczuł że stanął zbyt blisko swego grobu. Pozwolił alkoholowi powoli spłynąć do gardła, jeszcze raz nacieszył się intensywnym bukietem. Smak rozpoczętego cygara był teraz tylko wisienką na torcie.


W międzyczasie odwiedziło go parę osób. Najpierw zjawiła się nieoceniona Manuel. Jak zwykle gdy zostawali sami, zachowywała się bardziej swobodnie. Siadła na fotelu i założyła nogi na sobie. Czasem wciąż miewał wrażenie, że pilotka próbowała go subtelnie nęcić.
- Prawie wszystko gotowe, panie kapitanie - oznajmiła z sympatycznym przytykiem w głosie - Malfoy dokręca ostatnie śrubki i wkrótce będziemy mogli ruszać. Nim podejmiemy jakieś decyzje proponuję, abyśmy dryfowali bezpośrednio nad otwartym morzem. Jedna cholera wie co teraz myśli o nas Black Cross. Nie kuśmy losu, latając im wokół głów.
Rozmawiali jeszcze trochę, głównie o technicznym przygotowaniu statku. Jak zwykle czekało jeszcze dużo pomniejszych napraw i dwa razy tyle turbin do przeglądu. Po Manuel, przyszedł Ferat. Już na wstępie począł tłumaczyć nieobecność Jacoba, jakby to była jego wina. Rozłożył teatralnie ręce i posłał do szlachcica niepewny uśmiech:
- Zawsze tak jest, kiedy złapie trop. Zapewniam cię, że wróci z jakimś rozwiązaniem. Nawet jeśli poszedł do Czerwonych Latarni to nie w celach czysto rekreacyjnych. Jest jeszcze coś - przysunął sobie krzesło - Cooper twierdzi, że Samantha może wiedzieć coś więcej niż sama przyznaje. Miałem ci przekazać, żeby wypytać ją o parę spraw, ale ponoć gdzieś się zmyła. Jedno jest pewne. Piraci żeglują nawet tam, gdzie zdrowy psychicznie człowiek się nie zapuści. Dużo wiedzą i wiele słyszą. Być może da się to jeszcze jakoś wykorzystać.
Lucjusz uczknął trochę whisky i uznał, że prześpi parę godzin. Zaraz potem przybył wreszcie i Casimir. Walił trochę gorzałą, ale nie było to nic nowego. Jego oczy płonęły nowym blaskiem. Wyglądało na to, że rum który miał jeszcze z “Black Betty” na nowo rozjuszył jego dzikie serce.
- Wreszcie ruszymy stąd kupry! Miałem już dość tego zapchlonego miasta. Ah. Marzy mi się skopanie paru tyłków! Pamiętaj że możesz na mnie liczyć. Nie boję się ani zgnilców, Barnesów czy Black Cross! - dla lepszego efektu zamachnął się ręką w powietrzu, strącając ze stołu lampkę.
Na koniec przyszła Eloiza. Niewiele mówiła. Po prostu przytuliła się do brata, przyciskając blond włosy w jego klapę.
- Cieszę się że jesteś - szepnęła tylko, drżąc.



Willow Point okazało się cichą i zaniedbaną alejką, wepchniętą między dwa główne trakty transportowe. Miał tu lokalizację stary dystrykt handlowy oraz fragment dzielnicy przeznaczony dla kuśnierzy. O tej godzinie bywało w okolicy niewiele osób. Mimo tego Samantha poruszała się wzdłuż pokrzywionych, nieczynnych latarni niczym duch. Jej oczy próbowały wyłowić szyld, który zdradziłby położenie poszukiwanego zakładu. Dopiero po kwadransie stanęła przed pracownią obleczoną w zielono-kolorowe okna oraz dużych rozmiarów komin. Zapukała doń, lecz odpowiedziała jej tylko cisza. Pchnęła więc lekko drzwi, a te ustąpiły z cichym skrzypnięciem. Znajdowała się teraz na klatce schodowej, której górną część pokrywały sterty gruzu. Spojrzała na stopnie prowadzące w dół, ku ciemności. Droga tamże kończyła się na przekrzywionej framudze drzwi, uzbrojonej w rozsuwaną kratę. Wystarczyło mocniejsze kopnięcie, by żelastwo poddało się i przepuściło ją dalej.
Pracownia przypominała sadystyczny sen wariata. Kidd otaczały rzędy stołów, wokół których leżały zakrwawione szmaty. Na półkach dostrzegła mnóstwo próbówek z mętną treścią oraz fragmenty zakonserwowanych zwierząt. Przy nikłym świetle groteskowe potworki zdawały się ją obserwować, a czasem nerwowo stroszyć. Nie traciła jednak rezonu. Przeszła dalej, obok ściany pełnej drewnianych kołków. Zwisało z nich przynajmniej kilka działających na wyobraźnię narzędzi. Były to pokryte plamami rdzy haki, piły do kości, tudzież długie strzykawy.
Nikt nie reagował na jej wołania. A jednak odczuwała czyjąś obecność. Docierając do samego końca, była już zdecydowana wracać. Lecz wtem stos beczek poruszył się i wpadł na nią. Okazało się, że to co wzięła za metalowe kontenery, było w istocie sporą górą mięśni ubraną w chirurgiczny fartuch. Ogromny mężczyzna nosił czarny tupecik oraz niezmąconą rozumem minę. Zapytany kim jest, patrzył się tępo wprost na piratkę.
- Tutaj! - usłyszała wreszcie przytłumiony głos z kąta pomieszczenia.
Olbrzym odsunął się, kiedy podeszła we wskazanym kierunku. Wciąż jednak nikogo nie dostrzegła. Ot, bałagan jak wszędzie w pracowni.
- Na prawo dziewucho! Gdzie masz oczy?


Źrenice Samanthy aż poszerzyły się w obrazie zdumienia. Nie tego się spodziewała. Głos pochodził z głośniczka nad słojem, w którym pływał pofałdowany mózg. Całość oplatała sieć izolowanych kabli.
- Już o wszystkim wiem. Kładź się na stole. I nic nie bój. Moje ciało nie jest tak niezręczne jak wygląda. A wiem co mówię. Masz przed sobą sto pięćdziesiąt punktów ilorazu inteligencji zamkniętego w ciepłej i wygodnej formalinie.
Spojrzała raz jeszcze na ponure wnętrze. Nie zastanawiała się długo. Wszak decyzję podjęła już wcześniej.

Kiedy wracała na pokład, wciąż czuła się osobliwie. Coś jej mówiło, że był to ledwie początek. Samego zabiegu praktycznie nie pamiętała. Podano jej narkozę, a resztę widziała jak przez mgłę. Olbrzym otworzył jej ranę na karku i tam umieścił implant typu Serpent. Potem czuła coś na rodzaj potężnego szarpnięcia, prawie że wyłamującego kręgi. Następną godzinę leżała półprzytomnie bez ruchu. Poruszenie czymkolwiek powodowało u niej ogromny ból. Kiedy wreszcie wstała, miała odczucie porównywalne do kaca po tygodniowym sparingu z serpencką ryżówką.
Dopiero kiedy wspinała się na schody prowadzące do sterowca, zaczęła czuć pierwsze “kopnięcia”. Zapach powietrza zdał się jakby ostrzejszy, podobnie samo widzenie. Wyłapywała małe szczegóły, które wcześniej jej umykały. Krzyk dalekiego ptaka, szmer małych odnóży muchy na jej ramieniu… Zaczęła również dostrzegać zmiany wykraczające poza dotychczasową percepcję. Nie mogła tego dokładnie opisać, ale tak samo fascynowały ją, co budziły niepokój. Parę razy odniosła wrażenie jakby ktoś ją obserwował, choć podróżowała sama. Wrażenie to nasilało się tak, że aż przystanęła. Nie była bojaźliwą osobą, o nie! To ostatnia rzecz, którą można było powiedzieć o rodzie Kidd. Aczkolwiek coś tu się nie zgadzało...
I wtedy zobaczyła.

Przedziwne, kwadratowe miasta. Zniszczone budynki i uciekające tłumy ludzi. Siła ich krzyków zmroziła nawet ją.
Skomlenie, zawodzenia, tysiące rąk rozdrapujących w panice własne twarze.
Wreszcie postać, która górowała nad tą sceną. Istota tak stara, że pamiętały ją tylko najstarsze gwiazdy.


Nieszczęśnicy naiwnie wierzyli że są w stanie jeszcze uciec. Długie macki zgarniały ich z powrotem. W kierunku bytu, na którego widok tracili rozum.

Zwymiotowała. W ułamku sekundy wszystko minęło. Wiele już przeżyła, ale to było bardzo intensywne. Doktor z Willow Point już na odchodne mówił o szkodliwych skutkach ubocznych. Cóż, musiała się z tym liczyć. Czym było parę omamów w porównaniu z nową siłą, która w nią wstępowała. Otrząsnęła się z marazmu, na powrót poczuła lepiej. Głupie, chemiczne halucynacje.
Odzyskując rezon, przeszła pewnym krokiem w kierunku trapu prowadzącego na zeppelin La Croixa.



- Zabrać szpringi!
- Ruchy, ruchy!
- Przygotować odbijacze!
- Wszyscy na stanowiska!
Kolejne komendy rozbrzmiewały na całym pokładzie sterowca. Każdy członek załogi uwijał się jak w ukropie. Manewrowanie tak ogromną konstrukcją wymagało pełnej koordynacji, zaś najmniejszy błąd mógł być fatalny w skutkach.
Zeppelin ruszył powoli niczym ociężałe zwierzę, opuszczając wieżę miasta Antigua. Po krótkim skręcie odbił wprost w kierunku promieni podnoszącego się zza wody świtu. Z tej perspektywy miasto przemytników wyglądało jak mozaika smutnych, szarych bloczków. Aż trudno było uwierzyć jak wiele zdarzyło się tutaj w krótkim przecież okresie czasu.
Spotkali się na górnym pokładzie. Szlachcic, lurker, historyk i piratka. Grono w którym miały zapaść najbardziej newralgiczne decyzje. Na ich horyzoncie zdarzeń jawiły się liczne wątki. Spotkanie ze starym piratem, odnalezienie Reda, zaginiony lurker, wyspa Eliasza czy wreszcie Yarvis. Zmierzali ku poszukiwanemu od dawna rozwiązaniu lub na zatracenie. Tylko czas miał pokazać, co odnaleźli na końcu poplątanych ścieżek.




[1][2]

Ogorzały mężczyzna wyjął z ust cydrową fajkę i odłożył ją na blat stołu. W betelgeskim lokalu wciąż panowała cisza. Starzec wstał, otrzepał się i założył grubą, futrzastą czapę. Następnie ubrał dwurzędowy płaszcz, mocno zakrywając się jego połami. Na zewnątrz wciąż panowały siarczyste mrozy, szczególnie nocami.
- Na mnie już czas. Szczerze mówiąc, zapewne nie dacie temu wiary. Wyglądacie na zbyt maluczkich. Ci nieliczni zaś, których interesuje prawda… szukajcie, ja wam wskazałem jedynie kierunek - zaśmiał się, choć jego twarz pozostała ponura.
Po krótkiej chwili od jego wyjścia salę wypełniły ożywione rozmowy. Większość istotnie zarzucała mężczyźnie kłamstwo. Prawdą było jednak to, że przez większość perory siedzieli jak urzeczeni i chłonęli każde słowo. Nie wiedzieli co o tym sądzić i w jaki sposób mowa starca przejęła nad nimi taką kontrolę. Musiało to wywołać pewne obawy, na co najlepszym lekarstwem była ciągła negacja.
Dyskusje trwały jeszcze dobry czas. Dopiero o późnych godzinach nocnych, młoda służka Emily zaczęła chodzić między stołami i przecierać je mokrą ścierką. Ona także słuchała opowieści z przejęciem. Jednakże jej młody, stroniący od cynizmu umysł nie przekreślał z góry zasłyszanych historii. Tajemne organizacje, rezurekcja poławiacza, mroczna siła implantów... Opowieści które słyszała zdały jej się fantastyczne w porównaniu z monotonią szarego życia pełnego znojnej pracy. Nawet teraz, zrzędliwy właściciel lokalu stał oparty o belkę i obsztorcowywał ją.
Kończyła już obchód, kiedy pewna rzecz pod stołem zwróciła jej uwagę.
- Szefie, ktoś tutaj zostawił swoje rzeczy - sięgnęła do skórzanej torby.
- Rzuć to na tyły. Znowu jakiś ochlejus czegoś zapomniał.
Dziewczyna spojrzała na miejsce obok.
- Nie sądzę. To chyba ten starszy pan, który dziś tyle mówił.
- Ta. Psychiczny. Powinienem go od razu wywalić na zbity pysk, bo mi klientów straszył - splunął do stojącego obok wiadra - Co tam jest?
Emily rozwiązała wór. Otworzyła niemo usta.
Na dnie saku leżał długi płaszcz i ptasia maska.



CIĄG DALSZY NASTĄPI
 

Ostatnio edytowane przez Caleb : 08-04-2016 o 15:04.
Caleb jest offline