Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-04-2016, 05:46   #47
Asenat
 
Asenat's Avatar
 
Reputacja: 1 Asenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputacjęAsenat ma wspaniałą reputację
Milos w towarzystwie Miki i imć Bileckiego brodzili po pachy w jeziorku, to kotwicę po dnie przeciągając, to zwyczajnie nurkując, by dno obejrzeć. Strwonili czas tylko, jak się okazało, bo nic nie znaleźli, ani zardzewiałego kociołka ani, tym bardziej, upiorowych instrumentów.
– Psia krew – rzucił Zachowy raca kiedy pojął, że skradziono im odzienie. W przeciwieństwie do wampira dwóch ludzi po moczeniu w lodowatej wodzie dzwoniło zębami i trzęsło się jak tataraki.
– Bardzo zabawne. – Na gębę Węgra wypełzł zbójecki grymas na wpół rozbawienia i rozeźlenia. Donośny jego głos poniósł się po okolicy. – Ładnie proszę zgubę oddać, nie godzi się, by szlachcic na golasa przed niewiastami paradował!
– Veto, mości pułkowniku – wyszczękał dygocząc jak w febrze Bilecki. – Godnym szlachcicom jako my godzi się. Jeno że przy godnej niewieście, i gdy circumstancia godne są.
Wyraźnie warchoł okoliczności za godne nie uważał, bowiem żupan szary i wiatrem podszyty przywdział, części sromotne mimo braku portek przy okazji ukrywając. Wilk Martowy na omszałej kłodzie przy brzegu drzemiący rozwarł na te dywagacje jedno oko, by popozierać jak to ghule zwierzęce, krwią Kainitów pędzone – zbyt umnie i pojętnie jak na bydlątko boże. Popatrzywszy, ślepie zamknął. Łba nie uniósł nawet na widok swej pani, która z poszukiwań upiornych instrumentów bynajmniej nie z pustymi rękoma nie wracała. Worek tachała nieduży i przy końcu zaledwie wypchany, a w worku ruszało się coś niemrawo.
– Cennego wam się co w błocku zagubiło? – spytała, worek jednocześnie rozwierając i Mice do wglądu jego kłębiącą się zawartość okazując. – Hm, ten co po wierzchu łazi. Czarniawy, wąsaty, uszczypliwy... może to jaki pułkownika pociotek daleki. Wolnością go darujmy. A resztę do kociołka.
Domniemanego krewniaka z wora dobyła, za odwłok wprawnie trzymając. Rak siekł szczypcami. Marta zęby szczerzyła białe, szczerze zadowolona.

– Gacie pogubili niebożątka i bidulki od świata oczekują, że ktoś im portki wróci. Jakby ktokolwiek chciał brać je do ręki – odparła ze złośliwym uśmiechem Swartka. – Oj… sami zgubili, niech sami szukają. Przeca nikt ich nie wziął do ręki.
Milos potrząsnął głową z niedowierzaniem, że to się dzieje naprawdę. Niezrażon jednak ruszył dalej na brzeg, aż woda sięgać poczęła poniżej pasa, ud i kolan. Jedną ręką jedynie, gwoli formalności przyrodzenie przysłonił, bynajmniej nie zawstydzony, ale i nierad z sytuacji.
– Martuś, użycz spodni – uśmiechnął się spod wąsa. – Albo czworonoga choć zaangażuj, niech zguby wyniucha. A ty – palec wolnej ręki wycelował w Swartkę – powściągnij dobry humor bo cię to stawia na przedzie podejrzanych.
– Łatwo waść potwarz na niewiasty rzucasz, bezstydniku – pomachała palcem Swartka. – Jeszcze uznam, że sam ukryłeś portki, co by mieć pozór, by przed dziewczęcia niewinne swoim ptaszorem straszyć.
– Straszyć? – Zach zmrużył oczy, w stronę Gangrelki postąpił Martę minął i wtedy dopiero obie ręce uniósł, aby mokry osełedec na tył czaszki zaczesać. Mięśnie zagrały pod skórą w tym ruchu, do wtóru brzuch napięty wyrysował się kratką. – Może cię zdziwię, ale tacy byli co to chcieli w dziełach sztuki uwiecznić, może więc – głos przechodził w mruczący baryton, krok zwolnił leniwie. – Lekka to przesada z tym straszeniem, nie uważasz panienko?
– Tjaaa…– wymruczała pod nosem wampirzyca i pstryknęła palcami owo dziełko natury z łobuzerskim uśmieszkiem.– Jak wy wszyscy i Ventrue i Toreadory lubicie się chwalić swoją urodą. Szkoda że po tej stronie życia, tylko pozowanie wam zostało, czyż nie? Ani wielkiej przyjemności, ani wielkiego pożytku z ptaszorów.

– Nie strasz jej, Milosie Zach – żachnęła się Marta. – Przecie widać od razu, że nie niewinne dziewczę to…
Gangrelka wedle słowa danego wypuściła raka i podeszła do swego basiora, prawicą za ucho chwyciła go mocno i twarz do pyska zbliżyła. Usta otoczone rozmazaną pomadą utworzyły bezgłośne „gdzie”. Węgier odwrócił się do Swartki rzycią gołą, wprost będąc Marty ponownie taktownie zasłonił klejnoty choć na uroku nic przy tem nie stracił. Gdy gadać do wilka przestała złowił ją, jakoś odruchowo spojrzeniem.
– Nie ją straszyć mi w głowie… – otaksował ją z góry na dół jakoś tak dobitnie.
Czerwone ślepia okrągłe się zrobiły jak złote polskie, niekantowane, nieobrzynane. Za chwilę zwęziły się w szparki. Marta puściła wilcze ucho i kark złapała. Z taką siłą Diamencika na poszukiwania posłała, że basior mimo swych rozmiarów pierwsze parę kroków w powietrzu przeleciał.
– Tam gdziem raki łapała woda czysta – mruknęła Marta odstręczająco. – Obmyć idę się… – I stała, pomimo deklaracji.
A Zach też stał, górując nad Martą wzrostem i nic nie gadając. Gapił się tylko jakoś tak świdrująco aż się zrobiło ewidentnie niezręcznie.
– Może… z tobą… pójdę? – zaszemrał bez przekonania.
– O tak. Przy koszulinie mej powaruj. Bo tu kradną – pokręciła głową i Swartkę rozbawioną wzrokiem zgromiła. Ta tylko uśmiechnęła się niczym zadowolony kot i ruszyła za obojgiem przykuta zachwytem do ptaszora Milosowego.
– Ponoć zimnej wody nie lubisz – rzucił przez ramię Zach, idąc jak w transie za Martą.
– Myć się nie zamierzam… ale gapić… czemu nie – uśmiechnęła się łobuzersko w pełni prezentując swój garnitur igiełek.
– Pogap się na co innego. Nam z Martą… pomówić trzeba. Bez świadków.
–Uuu… najpierw kusi, a potem odsyła… zimny drań – mruknęła figlarnie Swartka i odeszła urażona takim traktowaniem.
– Poczekaj ty na portki może – poradziła Marta rzeczowo, tylko głos jej coś przymierał. – Chyba że przed Koenitzem chcesz stanąć, w zbroi przejrzeć się – dokończyła słabo i pomaszerowała w stronę zejścia na jedną z krętych ścieżyn, w głąb moczaru wiodących.
– Lepiej nie. Jeszcze mu w oko wpadnę – nie zostawał w tyle. – I zdecyduj się czy chcesz nas do wody gnać czy nie, bo jak się mamy moczyć to przywdziewać się sensu większego nie ma.
– Ja tam nie rozeznaję się, co gna cię – mruknęła. – Ani co ciągnie. Ale nie ja to.

Rozbójniczka wąską ścieżkę przeszła kilkakrotnie podczas bezowocnych poszukiwań, szła już szparko i pewnie kroki stawiała, długimi susami sadziła po kępach trawy, dla równowagi balansując włócznią, w miejscach, gdzie woda dróżkę zalała. Za siebie ani razu się nie obejrzała. Przystanęła wreszcie, by włócznią ciemności zupełne wskazać.
– O, tam. Gdzie ta wierzba–starucha wywrócona. – Drzewcem tknęła plątaninę roślin wodnych u swych stóp, uniosła ją nieco i prasnęła z powrotem w bagno. – Ładne to było. Z tymi nożami. Ale jakżeś Zofii pokazał, że i jej słowo swoje waży, w wodę, w której topczyki się moczyły wlazł… to chyba było lepsze.
Zach wyhamował tuż za Martą, niepoważny uśmiech wykwitł mu na twarzy, gdy słuchał jej wywodów.
– Jak siebie kocham, nigdy nie wiem, czy mi komplementa prawisz, czy drwisz aby.
– Prawdę prawię. Prawie zawsze – szturchnęła drzewcem kłąb wodorostów na pożegnanie i marsz podjęła. – Myślisz ty, że Zosia urodziwa?
– Myślę, że to dziecko.
– Dziatki też szpetne bywają i urodziwe. Jaka ona?
– Gdzieś pomiędzy. Czemu pytasz?
– Zostałam dziś pouczona. Że patrycjuszowskie zębiska takie wykwintne, wyrafinowane i w ogóle wy… – zmęłła coś pod nosem – że żadnej potwory z bagien nie ruszą, dla żadnej przyczyny.
– Dosadnie – kroku jej dotrzymywał od czasu do czasu omiatając jej profil. – Kto to owe mądrości prawił, i jakiej potwory się niby tyczą? Zjadania utopców i mości Tyrolczyka czy… – druga opcja utknęła mu w gardle.
– Kalwin. O topczykach. To nieważne – ręką machnęła. – Koenitz, prawi klecha, jest jeszcze bardziej wy… niż cały klan. I pokraki żadnej nie ruszy. Ładnie być musi. Tak mnie to tedy… czy Zosia ładna jest. Ja nie wiem.
– Może też chodzić o to, co w środku. A wtedy może i ładna. Ma coś co… – rozejrzał się jakby w szuwarach miał znaleźć właściwe słowo – większość z nas, jeśli miała w ogóle to dawno straciła.
Marta zmilczała, nie za bardzo skłonna do dzielenia się spostrzeżeniem, że cokolwiek to jest, to ostro poniewiera. Bo wampirzy podlotek zdołał ją zawstydzić, a wstyd się Marcie ostatni raz zdarzył, gdy Prusy Książęce pełną gębą pruskie jeszcze były.

– Szturchać próbował w nasze przymierze.
– Co ci gadał?
– A myślał chyba, że nie wiem, kto stoi za tobą. Twoją matką mnie straszył. Tak po przyjacielsku.
Węgier splunął w paprocie.
– Kościelna menda. Małgorzata do Rusi nie pojedzie, dla niej tam dziki kraj, ciemnota i niewygody, brzydziłaby się po błocie chodzić. Póki nie wrócisz do Małopolski nie masz się co martwić.
– To w Małopolsce mam się czym martwić? Bośmy się przy kieliszku u księcia pożarły? Proszę… – sarknęła i kijem ścięła czubki paproci. – Nawet Patrycjusze za takie rzeczy nie ścigają dłużej niż do końca przyjęcia.
– Wściekła będzie. Że mi pomożesz – sprostował.
– Resztkami będzie gniew sycić.
Zatrzymał się gwałtownie i ją ku sobie szarpnął.
– Martuś, nie lekceważ jej. Ja, bez względu jak się potoczą sprawy, z Rusi już nie wracam. Tobie bym radził to samo. A przynajmniej Kraków omijać przez kilka stuleci.
Marta mrugnęła powoli. Palec po palcu zaczęła ze swojej ręki odginać.
– Nie lekceważę. Mówię, jako będzie. Po tym, jak ojciec mną zajmie się. Może sobie zabrać resztki. Miałam dziesiątki braci. I czasem oglądałam, co zostawiał. Jak coś zostawił.
– Co ty mówisz? – zacisnął palce na jej barkach i lekko potrząsnął. – Myślałem, że chcesz go kołkiem szyć. Czyli on na Rusi gdzieś, w ziemi, w objęciach torporu? Czy… nie? Mówiłaś, że tego by chciał.
– On wojownik. Wódz. Bóg wojny. W walce chciałby odejść. Sam się nie nadzieje… Ja wiem, jakie szanse mam – przykryła jego ręce własnymi. – I ja z tym pogodzona. Chodźmy już. Błoto na mnie przysycha.
– No to potrzeba mu więcej niż jednego przeciwnika skoro taki waleczny. Ujma to odejść w łatwym starciu.
– Ujma – powtórzyła. – Masz rację. Ujma – Chyba słowo jej do gustu przypadło. – Swartkę chcę na wschód zabrać. Pytać już teraz, czy masz jeszcze w planach straszenie niewinnych dziewcząt? Tak w ciągu dwóch nocy następnych? – poruszyła brwiami.
– Sama zaczęła. I do czego zmierzasz? Mam ci użyczyć uroku osobistego, by ją przekonać, że warto z nami na Smoleńsk jechać? – zwolnił uścisk na jej barkach tylko po to by palcami musnąć kościste obojczyki.
– Uroku nie – zaśmiała się i dłonie mu na biodra przełożyła swoje. – Ale podmiany jutro w tańcu, jak na polepę padnę, nim ta wietrznica się zmacha. Pamiętasz, jak to się robi jeszcze? I wsparcia, jak burdę zrobim, hm?
– W sukurs ci przyjdę, cokolwiek wymyślisz. Pod jednym warunkiem – przyciągnął ją bliżej siebie i na próbę w krok oberka pociągnął. – Powiedz po coś mnie taki kawał tu ciągła.
– Kąpieli zażywać będę. Nie lza mi tam na oczach wszystkich. A po coś ty taki kawał ciągnął, to ja już rzekła. Nie wiem – przyznała szczerze.
– Angaż dostałem, by ci stroju pilnować? – nie zwalniał kroku, przeciwnie, tany go wciągnęły gdy tak Martę pewną ręką prowadził.
– Podołasz niechybnie.
Dawała się prowadzić, póki trzewikiem w błoto przy wąskiej ścieżce nie wdepnęła. But wyrwała z mlaśnięciem.
– O, zdaje się, że w towarzystwie. Klejnot mój bieży. Zdaje się, że coś niesie w pysku. Portki odzyskasz.
Odwróciła się i do wierzby domaszerowała. Buty zdążyła ściągnąć, gdy Diamencik zgonił ich, szarawary z pyska wypuścił z wyraźną pretensją i przelazł po nich. Jakby to zwierz nie był, można by rzec, że złośliwie. Marta wierzbę swoją przyodziewą udekorowała i naga przyklęknęła przy wilku, łeb kudłaty ramieniem otoczyła. Na plecach ciemna pręga się jej ciągnęła szeroka. Brud jakby albo cień. Na pewno brud albo cień.
Węgier spodnie wciągnął choć oka od Marty nie oderwał. Tylko na wilka spojrzał… wilkiem ale krótko co by niczego z tej chwili nie stracić.
– Nie odpowiedziałaś – cofnął się, bo w tej pieszczocie ofiarowanej zwierzęciu było coś intymnego, w czym przeszkadzać nie chciał. – Czyś likantropa swoją krwią napoiła?
– On nie – zaśmiała się. – Zwykły on, tylko zajadły. Od krwi mojej tak się rozrósł.
Włócznię obok zwierza położyła i woreczek zdjęty z szyi. – Ale ja piła. Lupina krew. Po tym znamię mam jedno. Kłopot teraz z tym tylko.
Wstała gibko i na brzeg przeszła. Szare pasmo na plecach nie było cieniem. Ewidentnie wyglądało na gęstą sierść. Jeżyło się na kręgach.
– O stokroć bym wolał twoje znamię niż moje – mruknął cicho, pod nosem. Rozsiadł się wygodnie na zwalonym pniu. Prawdą jest, że Ventrue lubują się raczyć pięknymi widokami, takim i teraz Milos Zach bez reszty w milczeniu się oddał.
Od wody niosła się przerywana pluśnięciami piosnka, na fałszywej melodii ciągnięta i w nieistniejącym języku, na poły powykręcanym węgierskim, na poły czymś, co się pewnikiem Marcie węgierskim wydawało. Po stu latach z piosnki w obcej mowie wyuczonej widać zostawały takie resztki. Śpiew urwał się uderzenie serca przed tym, jak wampirzyca znikła pod ciemną taflą. Przygięły się gałęzie wierzbowe, gdy się na pień z rozlewiska wydźwignęła, blade i smukłe leśne licho z rozjarzonymi oczami, oblepione pasmami smoliście czarnych włosów. Po drzewie przeszła miękko i cicho jak żbik, tuż przy Węgrze przykucnęła, dłońmi całymi o pień się wspierając.
– A jakby przypadkiem klecha wiedział... – wyszeptała szeleszcząco. – I od drugiej strony szturchać próbował. Albo inny kto. To tak, ja ubić cię chciała. Pierwsza to myśl była moja, jakem zobaczyła cię, wiek temu. A druga – jak cię ubiję. Plan taki dobry miałam. I ludzi dobrych do tego. I patrzaj – ciągleś na tym padole.

Przód kolumny mijał już bagna, gdy wrócili, przez wyspy na moczarze ciągnęły ospale wozy taboru. Marcine warchoły rozsiadły się z boku. Dziwowali się nad odciętym łbem potwora donośnie, co i rusz któryś w czerepie odkrywał podobieństwo niezwykłe, osobliwie często do własnej śwakry, doma zostawionej wraz ze ślubną i dziatkami, i owe obserwacyje tak go uderzały, że przepić je musiał. W ogólnym gwarze szczęśliwie ginął wykład mości Popielskiego, raczącego nieustannie i bezlitośnie Zachowego ghula najprzedniejszymi perłami swych przemyśleń. Obecnie wywodził dowcipnie, że Koenitza pod Smoleńskiem miejscowi zeżrą siwuchą zapijając, a to dla tej przyczyny, że fantazyja w Tyrolczyku jeszcze bardziej martwa niż u większości Spokrewnionych. Znaczy, jak u postnego śledzia, co łacno rozeznać można po drętwej postawie, nieruchawym zachowaniu, ślipkach zamglonych, uśmieszku bezwładnym i księdzu schowanym w karecie, by pobłogosławił. I strach pomyśleć, do jakich wniosków mógłby Popielski dojść, bo sposobił się już do przedstawienia środków zaradczych na ten stan smutny, śledziowy, ale ostry głos Marty uciął wesołe dywagacje. Rozbójniczka pysk kazała ghulowi zamknąć i do taboru wracać, ludzi swoich rozpędziła, pretekst i przyczynę leniwego przesiadywania, czyli łeb utopca i gąsiorek im odbierając. Halszkę z jednego z wozów wywołała i jakieś krótkie polecenie ladacznicy rzuciła.

Popielskiemu z powrotem zdrowieć koło armaty śpieszno jakoś nie było, bandurę do siodła przypiął i na konia wspiął się. Powiódł po bagnie wzrokiem świadczącym, że każden jeden element krajobrazu osobistą jest dla niego obrazą. Z wysokości otaksował ubierającego się Zacha i głową pokręcił kudłatą z niesmakiem nad sytuacyją całą.
– Pułkownik uważa. Bo bagno wciąga – rzekł tonem wiekowego dida–wróża, i chociaż niczego ze zwykłej kpiącej wesołości mu nie ubyło, przez moment ciemne oczy iście starca wejrzeniem przypominały, nie krasnego mołojca. – Ani się pułkownik obejrzy, dziesiątki lat miną, a wokół bagno się rozleje. Kędy nie spojrzeć, w lewo, w prawo, w przód swych dni czy nazad, wszędzie ono. Aże po widnokrąg, i za nogi jeszcze trzyma, błoto skurwysyńskie. Pośrodku zaś Martuś siedzi, o wojnę modli się, by z bagna wyjechać mogła. Wyjedzie, a jakże, po to tylko, by móc wrócić na nie z powrotem... Prostymi słowy – Popielski przechylił się, o przedni łęk wsparł łokciami – niechaj pan pułkownik głupi nie będzie i się ciągnąć nie da w głuszę zupełną, gdzie profitów żadnych. Co w dzisiejszej przygodzie łacno sie okazało, nam wszystkim ku nauce a przestrodze.


Popielski w drodze gadał nieustannie. O wszystkim i o niczym. Marta w siodle kołysała się sennie, zamyślona, i tyle uwagi wywodom ghula poświęcała, co szmerowi odległego wodospadu. Dopóki nie ocknęła się nagle.
– To co tam się w taborze wywiedziałeś?
Popielski na kulbace się przechylił, głową zarzucił Węgra obok Marty jadącego pokazując.
– No gadaj – popędziła go.
– A huncwoty to różne. Wszyscy kolorowi, każden jeden inaczej i warchołowaty na inny sposób. I… żaden z nie jest w stanie powiedzieć zbyt wiele o panience. Jakby jej w ogóle nie znali. Borutek potrafi więcej niby, ale brzmi to jak wiedza, którą mu ktoś jak do dzbana przelał, a nie sam ją sobie wyhodował. Drużyna Zosi chyba nie jest Zosina, ale została jej przekazana przez kogoś. Borutek ten to szczwany lis. Trudniej go rozewrzeć niż starego omułka... – Popielski zagapił się na ostatni wóz taboru, na którym Halszka siedziała wdzięcznie z tkaniną jakowąś na kolanach. W ręku markietanki śmigała bystro srebrzysta igiełka. – Odpuść ty mi już tę schadzkę, Martuś, co? Daj do ludzi wrócić. Mnie lepiej, ale nudno tam w taborze, aże strach. A na dziewkę Halszka będzie miała baczenie. Toć ona się po profesji lepiej wyznaje, czy z sercem i mieszkiem na dłoni ku niej idą, i czy w zamiarach szczerych portki opuszczają.
– Krwiopijce gaci opuszczać ani spódnic zadzierać nie muszą – przypomniała Marta nieuważnie.
– ...ani zamiarów szczerych mieć. Po prawdzie, to rzadko takowe miewacie. Można założyć spokojnie, że każdy, kto do dziewki podchodzi, w ten czy inny sposób ją poharata – odpalił Popielski złośliwie i wyrwał do przodu, bo Marta już harapem zamach brała, sycząc, że może mu zamiar szczery po krwiopijczemu w działaniu pokazać.


Na popasie niedaleko za bagnami zarządzonym do karecy Koenitzowej uderzyła. Już miała w ściankę pięścią jak zwykle zawalić, ale rękę zatrzymała w pół ruchu. Przeszła parę razy w te i nazad koło powozu. Konie obejrzała sobie, po bokach spoconych je poklepała i przy pierwszej dwójce stanęła, by je kawałkiem soli brudnej z mieszka wygrzebanym poczęstować. Kalwin wyszedł po chwili z karocy przyglądając się działaniom Marty i zagadując przyjaźnie.
– Widzę iże cię zaintrygowały te zwierzęta. Mości Wilhelm wielce je chwali jako wyjątkowo silne.
– Po prawdzie to nie przepadam. Za końmi. Nawet gdy ładne i silne, zawżdy głupie to bydlęta. To po temu, że trawę żrą – wyłożyła księdzu z wdziękiem zawiłości zwierzęcego świata. – Jakoś tak się składa, że um zawsze drapieżności towarzyszy. – Poklepała konia po chrapach. – Powiedz mi, Giacomo. Siła Gangreli w Camarilli?
– Zależy gdzie… w marchiach, w Schwarzwaldzie, na północy ponoć… mnogo z twego klanu. U nas na południu… trochę mniej. Tam Ventrue i Brujah raczej. Tremere... Toreador – zamyślił się Giacomo, pocierając podbródek. – Tak słyszałem, ale potwierdzić na oczy nie mogę. Jednakże znałem kilku z twego klanu żyjących na południu.

– I co o nowym porządku gadali południowi Gangrele?
– Pewnikiem słyszałaś opowieści o powstaniu Tremere, albo plotki o klanie Giovanni? Maskarada jest wedle południowców szansą do trzymania takich eksperymentów w ryzach. Zwłaszcza na twoim klanie, który na Południu rzadko miewa silną rękę. Nie muszą kochać Camarilli, ale widzą jej zalety. Zwłaszcza teraz… – ocenił Giacomo i zerknął na dziewczynę. – Wahasz się? Boisz się, że ukróci te wolności tak hołubione przez ten lud?
Marta zastanowiła się. Uznała, że najlepiej będzie nie zrozumieć. Niech się ksiądz uczy wyrażać precyzyjnie w polskiej mowie.
– Lud? Moje plemię na myśli masz? Kości spróchniały w pogorzeliskach na wschodzie, wiatr rozwiał popioły. O tak. Umierali prawdziwie wolni. Czy może klan mój? Jaki z Gangreli po prawdzie klan? Tacy wolni, że każden jeden osobno, bo się te wolności nawzajem gryzą straszliwie i na śmierć ze sobą. Powiedz mi… Jak Camarillę lepili, to ty był przy tym?
– Nie. Nie jestem aż tak ważny… acz pisałem traktaty filozoficzne na temat naszej natury i praw jakie winniśmy sami sobie narzucić, skoro Stwórca ich nam nie zesłał – wzruszył ramionami Włoch. – Zresztą…
– Traktaty fi… co? – wcięła się Marta.
– Takie tam rozmyślanie o miejscu nas na świecie. I roli naszej. Długie i po łacinie – uśmiechnął się lekko Giacomo.
– Czytają to, co piszesz i według tego robią. Jak Biblię? Długie i po łacinie – przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się blado.

Na słowo „Biblia” Giacomo się skrzywił nieco. Zapewne wrodzona skromność nie pozwalała mu porównywać swoich tekstów z Pismem świętym. Niemniej po chwili uśmiechnął się i dodał.– Czytają… czy coś z tego biorą do serc, to nie wiem. A ty… czego byś chciała od Camarilli. Czego ci brakuje Marto?
– Nie wydaje mnie się, byś pojął, nawet gdy ja zdołam wytłumaczyć – mruknęła.
– Nie przekonamy się, jeśli nie spróbujesz – uśmiechnął się lekko Kainita.
– Zmiany.
– Zmiana to szeroki termin, acz… popieram twój zamiar. Nasz stan kusi do stagnacji, zanurzenia się w chwili obecnej na wieczność. To pokusa prowadząca do grzechu zaniedbania danej nam szansy.– stwierdził z uśmiechem pastor.
– Trochę rozumiesz. Ale mało. Powiem ci czemu. Bo zmiana w twojej Italiji i zmiana u nas nie jest tym samym. Z innego zupełnie miejsca iść zaczynamy. Na wschodzie zrozumiesz. Albo i nie będzie ci to potrzebne. Opowiem ci o obyczajach, jako chciałeś. Mój ghul może cię języka poduczyć. Ale też mi o czymś opowiesz.
– O czym mianowicie?– zapytał zaciekawiony Kainita.
– A o czymże? Prawach, które tam jedziemy zaszczepić. Ze swojego bagna na Mazowszu to ja bardzo mało Camarilli widziała, Giacomo. Krzaki zasłaniały.
– Zgoda... Chętnie opowiem ci o prawach i o filozofii którą za nimi widzę.– zgodził się z nią Giacomo.
– Nie gadam po łacinie – zastrzegła Marta, której się już utrwaliło, że filozofię w księżowskim języku się uprawia.
– Po waszemu też się da wyłożyć regole… zasady.– odparł z u śmiechem Giacomo niezrażony jej zastrzeżeniami.
– O tym, jak prawa Camarilli działają na zachodzie i południu. I dlaczego działają tam tak, nie inaczej – wyliczała dalej Marta, pchnąwszy rozmowę z dygresji z powrotem na główny kierunek. – O Sabacie. O tych, co nie znajdują miejsca ni tu, ni tu…
– O Sabacie nie wiem za wiele poza tym, że są to dzikie bestie podważające umowy między Spokrewnionymi i łamiący prawa Maskarady – odparł pastor i sądząc po minie, nie przepadał za Sabatem.
– Dobrze. Jak nie wiesz, to bujd ani plotek nie gadaj – wskazała z naciskiem. I kontynuowała. – O tym, jak powstawała i dlaczego. O tym, co daje i zabiera, od księcia pana po ghula parchatego Nosferata, co się na cmentarzu koło wioski dziesięciodymnej zaczepił na wieczność. O tym, kto i dlaczego decyduje, jaki kształt ma Camarilla przybrać i jakie szatki. Chyba tyle. Na razie.
– To interesująca kwestia… bo czym będzie Camarilla, także i wy zadecydujecie, budując jej struktury i kszatłtując jej wpływy wedle własnej woli i rozumu.– stwierdził z uśmiechem pastor.

– To faktycznie interesująca kwestia – oznajmiła podejrzliwie. – Możemy zacząć jutro od tego, jak niby ten mariaż mej woli i umu z prawami Camarilli zachodzi. Ja zacznę dziś – przysiadła dla wygody na schodku karety, zza paska na plecach wydobyła buteleczkę z krwią topca i księdzu ją pokazała na wyciągniętej płasko dłoni. – Dla nas i na wschodzie ważna jest fantazyja. Mówili ci, Giacomo Księże, czym jest fantazyja? To jest takie romantico. Tylko że buńczuczne, z odwagą, brawurą wręcz, rozmachem i przytupem, ze swadą i swobodą i dużą szczyptą przebiegłości. Cokolwiek do śmiechu. Bardziej się w działaniu objawia niż w gadce, ale z fantazją można też komuś przygadać i kpa z niego zrobić w oczach innych. Też zacnie… więc i ty się w fantazyi poćwiczyć możesz i winieneś, nie dla wojennych ludzi to tylko sprawa. Kto nie ma fantazji, ten zazwyczaj nie ma miru. A mir to jest coś więcej niż sława. To jest sława i posłuch, bo za kimś, kto z fantazyją poczyna sobie, szlachta chce iść. Być blisko, jak znowu cuda wyczyniać zacznie, choćby po to, by potem móc opowiadać, że się na oczy własne widziało… Pojmujesz?
– Rozumiem.– stwierdził Giacomo i zaprzeczył dodając. – Ale ja… posłuchu nie szukam. Odpocznę nieco ma tej wyprawie i wracam do swoich. Dla mnie… ta podróż to oderwanie się od nieprzyjemnych wydarzeń jakich byłem świadkiem i uczestnikiem.
Milczała dłuższą chwilę.

– Toć ty patrzaj się i ucz, ćwicz i zapamiętywuj – nachyliła się ku klesze. – Wrócisz do Italiji, sztukę sowizdrzalską o dzikim wschodzie napiszesz. Abo memuary… On miru szuka – wskazała buteleczką na przechadzającego się Koenitza. – Mało ma. Nalejemy mu trochę?
– Szukasz z nim zwady, na mnie liczyć nie możesz. On jest pod mą opieką, tak jak pod twoją jest Swartka albo Milos – stwierdził uprzejmie ksiądz. – Ich byś nie napoiła tym, prawda?
– Obawiam się, że oni to by sami gulgać chcieli – uśmiechnęła się miło. – Ale od tego fantazji nie przybywa. Nie szukam też zwad z Wilhelmem. Jak na razie to on wszystko robi, by mnie obrazić. Buteleczkę otworzymy raz. By ją do dwóch mniejszych rozlać. Jedną z Przeworska Janu Szafrańcowi poślem. Temu księciu, Giacomo, co nas gościł, pamiętasz. Temu księciu, którego popleczniczka ma dać nam w Smoleńsku gościnę i jedynym pewnym wsparciem być. Temu księciu, który, jak się zapytałam, kto dowodzić będzie… to się biedził chwilę więcej niż długą. Nim imię przypomniał sobie. To mu poślemy buteleczkę, niech sobie poniucha tremerskim nosem, co mu Wilhelm Koenitz na jego ziemi rozgromił. List uprzejmy Wilhelm dołączyć powinien. Z podziękowaniem za gościnę. A Jaksa sprawę opisać, bo on szeryfa przyboczny i dobrze wie, że potworzyska takie kłopotem nam są.

– To bardzo szlachetne z twej strony pani – rzekł z uznaniem Giacomo.– I czemu uważasz, że Wilhelm chce cię urazić? Przyznaję… rycerz z niego częściej na polach bitew, niż na dworach bywały i… miał ten sam problem co Milos ma cały czas. Ale z pewnością jego intencją nie jest cię urazić. Honor mu zakazuje takich czynów.
– Z niewiedzy. Nieuwagi. Albo przekonania, że stać go na pogardę – wzruszyła pomału ramionami. – Powiesz mu, żeby słowo skreślił? I znajdziesz nam flaszeczki? Ja z Jaksą pomówię. Tam w Przeworsku jego zakon i list bezpiecznie przesłać można.
– Raczej z niewiedzy… to rycerz, za którego długi czas myślał jego stwórca. Od niedawna w sumie działa na własną rękę – wyjaśnił pastor.
– Ciekawe obyczaje u was w klanie – przyznała. – Wszyscy tak, czy tylko wybrańcy?
– Musiałbyś Milosa spytać, jego pani też ma przecież ciężką rękę. Co do mnie… nie miałem takiego problemu, ale moje relacje z Rodzicem były specyficzne – wyjaśnił Giacomo.
– Czemu Wilhelm Koenitz nie na sznurku zatem? Skoro wybraniec? – drążyła Marta uparcie obce obyczaje i co jakiś przechylała się na schodkach, by na Wilhelma popatrzeć.
– Jego Rodzic zginął tragicznie… dość niedawno. Wilhelm stracił swego pana – wyjaśnił cicho Giacomo.
– Wnoszę, iż bolało.
– Dla wszystkich to była koszmarna noc… pełna śmierci wielu wybitnych Spokrewnionych – rzekł smutno pastor kalwiński. Zamilkł na moment zamyślony. – Wolałbym… na razie nie mówić o szczegółach. To szczególnie bolesne wspomnienia.
Marta otaksowała go spojrzeniem od góry do dołu. Ręka jej drgnęła odruchowo, więc palce za pasek zasadziła.
– Pewnie. My tu, w Polsce, może wyglądamy wszyscy na dzikusów, szaleńców i wesołków. Aleć też po zmarłych płaczemy. I innym prawa do żałoby nie odmawiamy… To, co ześ rzekł – zmieniła temat. – O tych sztukach waszych klanowych, co to je Małgorzata ma uprawiać. Jako to działa?
– Tu mogę jeno zgadywać. Wszak ledwo ją poznałem. – zamyślił się pastor.– Gdybym wiedział więcej, ale nawet nie wiem… jaki Milos jest naprawdę. Liczyłem że ty ocenisz.
– Kto z nas pokazuje, jaki jest naprawdę? – roześmiała się, tym razem głośno i swobodnie. – Ja oceniłam.
– I… co ci wyszło z tego dedukowania?– zapytał Giacomo.
– Iże choćbyś i rację co do Małgorzaty miał, to jej syn Wilhelmowi szpilę na wiecu wbił. Za często patrząc sobie na ręce na to baczymy, co i po co robią. Za rzadko – dlaczego.
– Tak. Wiec… – machnął lekceważąco dłonią Giacomo. – Podgryzanie sobie kostek. Dziecinada.
– Bywałam na lepszych – przyznała. – Ot, liczy mu się, że coś próbował. Pójdę już. List do jutra napiszecie?
– Liczy… u kogo? – zapytał Giacomo zamyślony, po czym dodał w roztargnieniu. – Oczywiście… po łacinie, gdyż w waszym języku jeszcze nie piszę tak dobrze.
– Zdaje się, iże to Jana Szafrańca mowa ulubiona - wskazała Marta.

Była absolutnie pewna, że pod koniec rozmowy jej obiekt im się rozjechał i rozdwoił. I przy rozważaniach o tym, że komuś figliki na wiecu będą policzone, ona i Giacomo zupełnie inne persony na mysli mieli.


Halszka przy Borutku się trzymała, od kiedy na polankę dojechali i obóz rozkładać zaczęli. Teraz obok szlachcica siedziała na kulbace pledem zakrytej, i bynajmniej na kolana mu się nie pchała. Kozikiem ostrym w skórce pomarszczonego, zimowego jabłka ze spyży, co ją książę dobrodziej wyprawie podarował, wzorki wycinała drobne a misterne jak koronki weneckie, co jakiś czas dzieło swe staremu ghulowi w rączce zgrabnie toczonej do obejrzenia podsuwała.
– Zostaw nas, sikorko. – Marta cebrzyk pełen na ziemi postawiła i na kulbace na miejscu przez Halszkę zwolnionym przysiadła. Jabłko zostawione w dłoni poobracała nie bez zaciekawienia.
– Owoc zakazany to jabłko było, zdaje się? – zamyśliła się. – Wojciechu Borucki, wy ze Swartką znajomki?
– To prawda… poznałem ją wcześniej – potwierdził szlachcic podkręcając siwego wąsa. – Czemu pytacie?
– Bo ghulowi memu do portek, a mnie do serca przypadła – odparła Marta szczerze, kozik własny wydobyła i próbowała naśladować misterną Halszkową robotę. Poddała się zaraz. Co najwyżej w kiju dłubać mogła.
– Jak pewnie wielu innym… lubi się bawić obiadem jak kotka. – Wzruszył ramionami Borutek.– Pokarmisz go trochę, to mu amory przejdą. Swartka ghuli nie poszukuje, więc od niej krwi nie dostanie.
– A czego poszukuje? Poza zabawą?
– Niczego chyba. Nie interesuje się wojenkami między klanami, ani wpływami. Nawet ziemie którą wzięła pod swe panowanie… wzięła tylko dlatego, że nikt inny nie brał. Zapomniała w tej głuszy co ją wiązało z ludźmi.– stwierdził Borucki.– Ponoć tak właśnie twój rodzaj kończy, z czasem zapomina i zmienia się bestyje zwierzętom podobne. Nie wiem, czy to prawda. Ja jeno sługa, nie mnie się tu mądrzyć.
– Ilu nas – tyle dróg. I ich kresów – Marta poruszyła ramionami. – Złego nic o niej nie słyszałeś?
– To zależy.. Co według ciebie jest złe? Nie zabija ludzi, nie diabolizuje Spokrewnionych, nie brata się już podczas Sobótkowych nocy. Nie morduje, chyba że ktoś jej nadepnie na odcisk… ale tak naprawdę mocno – wyjaśnił szlachcic.
– Dziękuję, Wojciechu Borucki. Jabłko dla ciebie? – podsunęła mu owoc.
– Z chęcią.– odparł Borutek i sięgnął po jabłko.– Zafascynowała cię ona?
– Ehe – potwierdziła Marta. – Nie udaje. Czy to nie ciekawe?
– A czemu miałaby? Jest pustelniczką. Co jej można ukraść, co jej można zabrać? Te szmatki którymi okrywa ciało? – zapytał retorycznie Borucki. – Nie musi udawać, bo niczego stracić nie może.
– Obydwoje wiemy, że to nieprawda – skinęła w podziękowaniu za rozmowę i wstała.
– Być może ona nie wie. Być może to jej nie obchodzi – rzekł na pożegnanie szlachcic, spoglądając na beztroską Swartkę.

I niebawem okazało się, że nawet i na łach rozerwany przewodniczki wśród zbójców–niecnotów znajdzie się chętny. Gdy Swartka w cebrzyku jakże uprzejmie przez Martę dostarczonym kąpieli zażywała, widokiem swych wdzięków racząc wszystkich wokół i gadając przy tym zapamiętale, męska ręka świsnęła szatkę obok na krzaczastym głogu kwieciem obsypanym zawieszoną. Po chwili ta sama ręka na gałąź koszuline lnianą zarzuciła, spódnicę z szeroką zapaską z tkaniny rdzawej, podejrzanie podobnej do podszewki szuby jednego z Zosinej hałastry. Na koniec na krzaku zawisł serdak cekinami i muszelkami zdobiony, ani chybi Halszkowy, bo takiego rodzaju, co to piersi niewieście ściska razem i pod brodę podnosi, jak na tacy podając ku przodowi. Zza zarośli wreszcie chyłkiem wysunął się starszy z braci Bileckich, szatkę Gangrelki zmiął i za pazuchę wepchnął, po czym oddalił się nonszalancko, wielce rad z małej zemsty za kradzież na bagnach.
 

Ostatnio edytowane przez Asenat : 16-04-2016 o 06:31.
Asenat jest offline