Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-04-2016, 12:24   #48
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
W LESSOWYM JARZE


Węgier gapił się w dal, gdzieś poza linię horyzontu, dumał obracając przy tem nerwowo pierścień wokół palca. Czekali momentu gdy ludzie skończą doły kopać i wszyscy martwi będą mogli zalec w ziemi, tam gdzie poniekąd miejsce im należne natura wyznaczyła.
- Dojechałaś poniewczasie - postąpił Milos kilka kroków w stronę Zosi. - Czemu nie z wszystkimi?
– He? – wyrwana z zamyślenia wampirzyca odwróciła się do węgra. Od kiedy wyruszyli z bagien wydawała się być nie w sosie. – Ah,t-tak… – uśmiechnęła się nerwowo. - … Przegapiłam wyjazd. – odparła oględnie.
- Nie było cię w obozie - stwierdził. - Lepiej się sama nie wypuszczaj.
– A,ahaha, to w porządku. – Zofia pokręciła głową. - … Potrafię sobie poradzić w lesie… Chociaż zazwyczaj wiążę się to z dużą ilością uciekania… Ale doceniam troskę. – dodała, całkiem szczerze.
- Inna sprawa jeśli nie będziesz miała ochoty uciekać. Czasem instynkt można uśpić.
- … Nie jestem zbyt dobra w walce, więc… – nie dokończyła myśli. Przez chwilę stała w milczeniu. - … Kiedy zobaczyłam te Niksy… Utopce… Sama już nie wiem, co to było… Nie mogłam się ruszyć z miejsca. – kontynuowała cicho. – Żałosne, co nie?
- Wcale nie - obdarzył ją łagodnym spojrzeniem. - Daj sobie czas, przywykniesz.
Wampirzyca przytaknęła, ale bez większego entuzjazmu. Nie była pewna czy chciała przywykać.
- … Jestem Panu winna przeprosiny, Panie Zach. – odparła zamiast tego, uciekając wzrokiem. - - … Chyba.. Źle Pana oceniłam… Więc… przepraszam.
- Nie musisz przepraszać. Choć… ciekawym skąd ta zmiana.
Wampirzyca ścisnęła usta, nie odpowiadając.
- A Koenitz? O nim też zdanie zmieniłaś?
Zofia ścisnęła usta jeszcze bardziej, i spuściła głowę nisko.
- Wyświadcz mi przysługę i trzymaj go na dystans. Jakby ci się naprzykrzał… daj mi znać i się sprawą zajmę.
– To… Nie będzie koniecznie. Naprawdę. – podkreśliła. Miała pewne podejrzenie jak wyglądałoby to rozwiązanie sprawy w Zachowym stylu.
- Niewiele mówisz - skonstatował ale skinął jakby fakt ów przyjął do wiadomości. Głos ściszył jeszcze bardziej choć na uboczu stali. - Jakbyś miała władzę by decydować, uwolniłabyś ich czy zostawiła sprawy jak są?
Choć raz wyglądało na to, że od razu zrozumiała o czym mówił – co dało się zauważyć po tym jak opadły jej ramiona. Było to też jedyną oznaką że go usłyszała, bo i tym razem nie odzywała się przez długi czas.
- … I zmusić go do przymierania głodem? Pozwolić bestii zapanować? ... Jak mogłabym kogokolwiek skazać na taki los?
- A co z nimi? Czym zawiniły? On ma wybór, one nie - ocenił szorstko Tyrolczyka.
Na to nie miała odpowiedzi.
- Gdyby chcieli znaleźliby inny sposób, mniej wygodny ale taki co nie odbiera matkom ich dzieci. Ani dzieciom ich pomyślunku. Źle robią i coś z tym zrobić trzeba. Ignorancja jest jak trucizna, starczy jedna kropla by zepsuć bukłak wody.
- … A co Pan by zrobił, Panie Zach?
- To źle zadane pytanie Zosiu - uśmiechnął się do niej spod wąsa. - Właściwe brzmi, co panie Zach z tym zrobisz?
Po raz pierwszy Zofia odwróciła głowę w jego stronę, wiercąc go wzrokiem. Nie było to przyjemne spojrzenie. Bardziej oskarżycielskie, niż badawcze.
– Proszę, niech pan nie robi niczego pochopnego, Panie Zach. Czy nienawidzi Pan Koenitza aż tak bardzo?
- Dziecko - Węgier kucnął przy dziewczynce. - Koenitz nie ma tu nic do rzeczy, nie rozumiesz? Ale te dzieci nie mogą tak żyć. W wiecznej niewoli ciała i umysłu, służąc za miskę z jadłem. Nie mogę na to pozwolić, przykro mi.
– Ale Koenitza w niewole bestii byś oddał? – zaprotestowała stanowczo, choć z rozpacza wypisaną na twarzy. – I to jest niby sprawiedliwość? Ranienie jednych by pomóc innym?
- Koenitz, jakby miał cień sumienia, zjednałby się z porankiem. Jest potworem. Trzy dowody siedzą w tamtej karocy - wysunął palec w stronę czarnego powozu. - Przed snem zastanów się Zosiu i przelicz, ile lat może żyć, ile stuleci? Wart jego żywot pulchnych rumianych zastępów jakie wysłał na tamtą stronę? Ile dziatek wychłeptał? A ilu takich co dopiero się chodzić nauczyli? Albo niemowląt z kołysek wyrwanych? - wargi skrzywił brzydko, zwierzęco. - Jego ci żal?
Raz jeszcze, Zofia nie odpowiedziała od razu.
- … Pamiętam… – zaczęła cichym głosem. Jak dawno temu… Matka Agata wytłumaczyła Dominice naturę naszej klątwy… I pamiętam… Jak następnego dnia przyszła do mnie i powiedziała, że będzie się za mnie modlić… Za to by pewnego dnia Bóg wybaczył Kainowi i wszystkim tym którzy razem z nim dzierżą na swoich barkach jego grzech. I pomyślałam sobie… Kto, w całej historii… Modlił się za Kaina? – pociągnęła nosem, ale jej głos nabrał siły. – Kto modlił się za tego z nas, który potrzebował tego najbardziej? Kto modlił się w intencji największego grzesznika? Więc ja zaczęłam się modlić. Za Kaina. I za swojego stwórcę. I za tych co zabili moich rodziców! Wszystkich! Więc tak, żal mi Koenitza! I żal mi Pana! I żal mi wszystkich tych, co uwierzyli, że ta klątwa czyni z nich potworów! – podniosła głos, kpiąc ze złości. – I żaden z nas, tych którzy nadal walczą z bestią, z diabłem, nie zasługuje na to by „zjednać z porankiem”! Jak Pan może coś takiego w ogóle sugerować! -Czy nie ma Pan serca?! – dźgnęła go oskarżycielsko palcem. Węgier zachwiał się do tyłu. – Skąd Pan w ogóle wie, jakie grzechy Koenitz ma na sumieniu! Jeżeli znał go Pan wcześniej, to dlaczego nic Pan nie zrobił wtedy?! Bo zaczynam mieć wrażenie, że los tych dzieciaków wcale Pana nie obchodzi, i chce Pan po prostu zranić Koenitza! -
Zakończyła, dysząc ciężko, nie do końca zdając sobie sprawę z tego jak bardzo podniosła głos w trakcie swojej tyrady.
- … Nawet jeżeli jest draniem i kłamcą. - – dodała cicho po chwili refleksji.
Wbiła go w osłupienie wylaną z siebie mnogością słów, nie spodziewał się ich aż tylu. Ani siły z jaką wbiła w niego mały biały paluszek.
- Módl się więc Zosiu. Módl za nasz wszystkich choć śmiem zgadywać, że nic to nie da. Jeśli pośród wieczności my, potwory, mamy swoje miejsce to jest ono niechybnie w boskiej okrężnicy.
Wampirzyca ścisnęła usta, obserwując jak Zach odwraca się powoli.
– … Nawet jeżeli teraz jesteśmy potępieni… To nie oznacza że wciąż nie możemy zostać zbawieni.
- Jestem za bardzo zmęczony na takie rozmowy. Wybacz mi Zosiu - skinął jej zdawkowo i odszedł w stronę kopanych dołów.

Karaut czekał w stosownym oddaleniu, aż krwiopijce konferować skończą. Dopiero wtedy do Zacha potoczył się, zwalisty jak owe niedźwiedzie, które Żmudzini z puszcz wiodą na łańcuchach ku uciesze miastowym, i tak samo złudnie grzeczny a pokorny. Siły ani postury wiek mu nie drasnął, ot, infamis posiwiał tylko mocno i pomarszczył się. A opowiadał Popielski, że Karaut ponad siedemdziesiąt roków już liczy sobie, dziad jego poprzednim ghulem Martowym był i kapłanem w starym kraju, skąd Gangrelka ludzi swoich przywiodła... czymkolwiek i gdziekolwiek „stary kraj” miałby być.
- Rikīs – rzekł warchoł, kołpaka z agatem wpiętym uchylając – My na wylocie mogiłki twej szałas sobie na dzień obstalujem. Zawszeć to się lepiej wypoczywa obsłoniętym z każdej strony, i jak janioły z nieba lubo towarzysze mili z krawędzi górki na kark nie plują. - Szczyt wąwozu wskazał wielką prawicą.
- A pani Marta też tam za dnia spocznie?
- Obok. Osobną kazała wygrzebać. Powiada, że ty się, rikīs, modlisz po przebudzeniu i towarzystwa nie lubiasz o zmierzchu - zrelacjonował infamis z powagą.
- Prawda to - stłumił lekki uśmiech. - Moja religia nakazuje bym po przebudzeniu pokonwersował z bogiem. Tylko ja i moje salam alejkum.
- To jak waści wstanie, my sobie pójdziem - ukłonił się starzec i odwrócił się, by do reszty warchołów poczłapać.

ZA DNIA


Muzyka

Bolało.
Stalowe obejmy wpijały się w skórę po same kości. Nie mógł już stać więc zwisał bezwolnie z kolanami nad podłogą. Próbował się dźwignąć ale gołe stopy poślizgnęły się na rozlanej wokoło kałuży krwi i moczu. Był całkiem bez sił.
Usłyszał ją wpierw. Anielski głos niósł znajomą piosenkę.
Wyłoniła się z cienia taka sama jak ją pamiętał ze snów. W jasnej sukience pokrwawionej od piersi aż po kostki, szła na sztywny nogach zostawiając za sobą wilgotny czerwony ślady. Trzymała się rękami za pusty otwarty brzuch. Gdzieś spod sukienki wystawał lepki sznur pępowiny wlekąc za sobą dwa martwe, oblepione śluzem i posoką płody.
- Legkedvesebb – szepnęła i podjęła śpiew.
Okrążyła jego zwisające okaleczone ciało, przykucnęła z tyłu gładząc Milosa brudny spocony kark.
Pieszczotę szybko zastąpiła tortura. Wbiła mu w plecy krótkie ostrze a później wykrawała w skórze wzorki. Zacisnął zęby, jęki utonęły w piosence. Czuł wszystko w całej przytomności. Każdy pas skóry, który zdzierała z precyzją od łopatek aż po krzyż. Gdy się obudził piosenka nadal dudniła mu w głowie. Ból ze snu przerodził się w ból fizyczny. Miał ochotę krzyczeć ale usta zapychała mu mokra ziemia. Nie mógł przypomnieć sobie ani jednego powodu dlaczego nadal chce mu się żyć owym zatrutym nieżyciem.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 17-04-2016 o 12:55.
liliel jest offline