Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-04-2016, 06:55   #2
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=ST2H8FWDvEA[/MEDIA]
Czerń i chłód. Wilgotne zimno kąsające bose, zatopione w miękkiej trawie stopy. Wszechobecna ciemność wyzierająca z każdego kąta, zza każdego wysokiego, ponurego, pozbawionego liści drzewa. Nagie, ciemne konary odbijały się na tle rozgwieżdżonego nieba, wyciągając martwe ręce ku gwiazdom, jakby chciały je porwać w swe objęcia, zazdrośnie zgasić ich blask, pogrążając świat w ciemności. Ta atakowała zewsząd, osaczając na podobieństwo cierpliwego kata, doskonale zdającego sobie sprawę z bezsilności ofiary. Wyzierała spomiędzy osmalonych pni, tańczyła wraz z szarym, lodowato zimnym popiołem w powietrzu tak ciężkim, że dało się je kroić nożem. Czuła się obserwowana, zaszczuta… otoczona szeptami i pojękiwaniem ni to ludzkim, ni to zwierzęcym. Nie mogła tu zostać, za zwłokę zapłaci najwyższą cenę…
Pierwszy krok, potem kolejny i jeszcze jeden. Powolne, niepewne i rozchwiane, jakby ciało nie do końca pamiętało jak utrzymać się w pionie, przez co potrzebowała rąk aby złapać równowagę. Swąd spalenizny wchodził w nozdrza, wiercąc ścieżkę aż do mózgu, by spowić go dławiącym całunem… i ten wiatr, wpijający się pod ubranie niczym chciwe, brutalne ręce gwałciciela. Odzierały ją z resztek ciepła, kąsały odsłonięte fragmenty skóry, wbijały tysiące mroźnych igieł prosto w serce. Ruch… ruch to życie.
Bieg. Szybko, szybciej! Upadek. Wstać, podnieść się, biec, uciekać! Zapach krwi i słodki swąd palonego mięsa, dusi, mdli. Przerażenie ścina krew w żyłach, zaciska krtań, mąci w głowie. Szybko, szybciej! Obraz rozmywa się, dźwięki rozciągają się w niskie, basowe buczenie, doprowadzające do szału. Szkarłatna łuna zastępuje mrok. Żar bije od płonących domów, słychać trzask belek, dach zapada się. Gorące iskry uderzają w twarz, piętnując bólem. Potknięcie, upadek, wstrząs, Krzyk. Chwila szoku i znów bieg. Ruch, musi być w ruchu! Szarpnięcie, świat wiruje feerią barw, puste, zamglone śmiercią ślepia spoglądają z wyrzutem ze zmasakrowanej twarzy. Żołądek skręca się boleśnie, gorycz i żółć wpełzają na usta, oczy łzawią od dymu, w piersi narasta krzyk. Ogień zostaje za plecami, z przodu czai się ciemność. Szybko, szybciej!
Biegła więc przez zatopiony w nocnym koszmarze las, przed zamglonymi oczami przesuwały się makabryczne obrazy: wnętrzności porozwlekane po całej brukowanej uliczce, kałuże krwi błyszczące szkarłatnym okiem, martwe spojrzenia i usta zastygłe w ostatnim, śmiertelnym uśmiechu. Okrwawiony, pogięty znak drogowy, z przywiązanym do niego kawałem mięsa, który kiedyś był turystą, na co wskazywało jedynie poszarpane ubranie i leżący nieopodal aparat. Jej ciałem znów szarpnęły torsje, lecz już nie miała czym zwracać. Płuca płoną, bok atakuje ostry, przeszywający ból kolki. Brakuje sił, tak bardzo ich brakuje. Nogi przystają, ręka opiera się ciężko o pobliską, czarną od sadzy jabłoń, chwila oddechu i znów bieg. Igły świerków boleśnie ranią bose stopy, ciało potyka się co chwila o wystające korzenie. Gałęzie złośliwie chwytają długie włosy, zaczepiają się o ciernie, złośliwie przytrzymują. Nie zwracała na to uwagi, chciała tylko jak najszybciej uciec od tych wszystkich obrazów, które teraz wydawały się żywym chaosem. Weszła między paprocie i wpadła w chowające się pod nimi krzewy, a jakiś pęd owinął jej się wokół kostki. Runęła na ziemię, raniąc sobie boleśnie ręce o kolce. Ze złością odwinęła pęd i ujrzała paskudne otarcie. Stanęła na zranionej stopie i syknęła z bólu. Kuśtykając niezgrabnie, zagłębiała się w las. Niepokój wywraca żołądek na drugą stronę, uszy z niepokojem wsłuchują się w pohukiwania sów i głośny trzepot skrzydeł jakiegoś stworzenia. Szelest. Szorstki materiał ociera się o wrażliwą skórę. Oczy pieką, łzy zmęczenia i rozgoryczenia zbierają się pod powiekami...
Naraz coś szarpnęło jej ramię i cisnęło w bok niczym szmacianą lalkę, zdążyła jeszcze krzyknąć, a dźwięk ten zlał sie w jedno z obrzydliwych chrobotem łamanych kości i…

Łup! Łup! Łup!

Lauren poderwała się i usiadła na łóżku, pośrodku zmiętej, mokrej od potu pościeli. Resztki koszmaru parowały z przerażonej głowy, serce tłukło w piersi jakby chciało wyrwać się na wolność i uciec jak najdalej. Oczy skakały panicznie, wyszukując w ciemnych katach sypialni potencjalnego zagrożenia. Wszytko zdawało sie być w najlepszej normie: tuż naprzeciwko łóżka stało wysokie krzesło, oświetlone łuna londyńskich neonów, wpadającą przez uchylone okno. Gdzieś z oddali dobiegał wizg syren pogotowia, ktoś krzyczał, ktoś się śmiał. Sąsiad z dołu znów zapomniał wyłączyć telewiora przez co bardzo wyraźnie słyszała transmisję posiedzenia Loży Lordów… czy jak sie to tu w Anglii nazywało. Pościel po lewej stronie poruszyła się, kobieta przez chwilę zmarła ze wstrzymanym oddechem. Zaraz jednak odetchnęła z ulgą i zażenowaniem, gdy spomiędzy satynowych splotów wyłonił się niewielki, puchaty łebek o ruchliwym nosie i parze długich, majestatycznie postawionych uszu. Przez chwile para zaspanych i pełnych wyrzutu, czarnych ślepi przypatrywała się kobiecie z politowaniem, po czym niewielki zwierz fiknął na bok, wyciągając skoki na poduszce, wielce zmęczony sama ingerencją i obrażony nagłym przebudzeniem.
Na widok tej niemej interwencji od razu zrobiło się jej lepiej. Skoro kłapouch bez ceregieli powrócił do przerwanej drzemki, musiało być bezpiecznie. Prychnęła przez zaciśnięte zęby zła na samą siebie.
To tylko sen… kolejny koszmar. Zacisnęła powieki, chcąc przypomnieć sobie detale nocnego majaku, lecz im mocniej się na nich skupiała, tym prędzej rozwiewały się, pozostawiając po sobie zmęczenie, zarówno psychiczne, jak i fizyczne. Bolała ją głowa, mięśnie… i coś, co ponoć nazywano duszą. Gdyby jeszcze wierzyła w podobne bzdety… ale nie wierzyła.

Łup! Łup! Łup!

Ktoś się dobijał… ale co, gdzie, jak? Średnio przytomny umysł znalazł w sobie tyle logiki, by spojrzeć na lśniące zielono cyferki ściennego zegara, wskazujące parę minut po trzeciej. Noc za oknem i statyczny spokój najbliższej okolicy wskazywały na trzecią… w nocy. Albo nad ranem, zależy jak spojrzeć. W każdym razie pora wybitnie nietrafione jeśli chodziło o odwiedziny. Łomot dochodził z korytarza, od drzwi wejściowych.
Czy na pewno je zamknęła?
Jasna cholera! Oczywiście że tak! Tyle sie teraz słyszało o włamaniach...
- Chyba kogoś pogięło - złość powoli wypierała strach, mózg budził się i opornie, ale podjął współpracę z resztą Lauren. Przekręciła się na łóżku, spuściła nogi i postawiła stopy na puchowym dywanie. Zaraz poczuła pod placami coś twardego, cienkiego i podłużnego.
Siano?

Łup! Łup! Łup!

- Zaraz! - wyburczała średnio przyjaźnie, dając sobie chwilowo spokój z analizą czystości pokoju. Wstała, zaklęła siarczyście potykając się o jedna z porozrzucanych po podłodze książek. Definitywnie potrzebowała sprzataczki, albo więcej entuzjazmu i odkrycia w sobie Perfekcyjnej Pani Domu. Mozę jutro.
Na pewno nie o tej nieludzkiej, bluźnierczej godzinie, zarezerwowanej na najgłębszy, najbardziej regeneracyjny sen. Budzik winien ja obudzić dopiero za trzy godziny… trzy cholernie godziny.
- Zapłacisz mi za to - burcząc pod nosem potoczyła się do drzwi i dalej przez korytarz. Wyminęła drugiego królika, śpiącego wzdłuż przejścia, potem przeskoczyła nad kotem, zahaczając przy okazji głową o niską półkę
- Rrrrrwa! - wyrwało się z jej piersi, na co żywy inwentarz nawet nie zareagował. Kwestia przyzwyczajenia.
Na ślepo dotarła pod same drzwi i dopiero wtedy włączyła światło. Blask ledowych żarówek na moment odebrał jej wzrok, znów miała ochotę zakląć. Zamrugała kilka razy, sapnęła z rezygnacja widząc swoje odbicie w lustrze: blada, wymięta twarz o podkrążonych, różnokolorowych oczach i z ustami ściśniętymi w zaciętą kreskę, a wszystko otoczone nieładem stalowobłękitnych loków. Przydałby się grzebień oraz coś innego niż koszulka z Beavisem i Buttheadem ledwo sięgająca uda… ale do diabła! Nikt normalny o tej godzinie nie urządzał sobie wizyt domowych, nie mógł więc też wymagać od wyrwanego ze snu gospodarza pełnego makijażu i uniformu roboczego, tudzież kreacji wieczorowej. Lub czegokolwiek w czym wypadało witać, jakże nieproszonych, natrętów.
- Żeby to było coś ważnego - westchnęła, otwierając po kolei szereg zasuwek i naciskając klamkę.
Gdy drzwi stanęły wreszcie otworem, a ledwo przyzwyczajone do światła oczy, zdołały przyjąć kolejną jego dawkę, spojrzenie Lauren zetknęło się z czujnym wzrokiem stojącego na korytarzu mężczyzny.
Andrew Thompson był kobiecie znany. Nie bardzo dobrze znany, ale wystarczająco by wiedziała, że taka nocna wizyta nie wróżyła niczego dobrego. I faktycznie, potwierdziły to jego pierwsze słowa. Wyjątkowo nie pasujące ani do przyjętego zwyczaju ani samego mówiącego.
- Masz robotę - oznajmił bez przywitania, ani przeproszenia za najście o takiej godzinie. Sam zresztą wyglądał jakby potrzebował paru godzin snu, których to odmawiał Lauren. Zerknięcie na zegarek było raczej gestem ponaglenia niż faktyczną ochotą sprawdzenia co też czasomierz wskazuje.
To tyle jeśli chodziło o zruganie oponenta i posłanie go w cholerę kolejką ekspresową. Po części powinna sie spodziewać czegoś podobnego, mimio to nie przywykła jeszcze. Zbyt krótko tu mieszkała. Do tego Andrew... nigdy specjalnie nie wdawał się w gadki akurat z nim, gwoli ścisłości nie wdawała się w dłuższe pogawędki z nikim na posterunku, jednak jeżeli miała poczuć się zmieszana i od progu wbita w sztywne ramy zawodowych obowiązków… to nie przed pierwszą, pieprzoną kawą, śniadaniem i nie w czymś innym niż powyciągany t-shirt na grzbiecie. Wystarczyły dwa proste słowa, a momentalnie wytrzeźwiała, zapominając o koszmarze, rozterkach natury egzystencjalnej, czy porządkowej. Robota… cóż. Za coś jej w końcu płacili. Przezwyciężając niechęć, kiełkującą gdzieś poniżej splotu słonecznego niczym wyjątkowo dorodny okaz trującego bluszczu, kobieta przesunęła się pod ścianę i gestem wskazała wnętrze mieszkania.
- Nie tutaj, wejdź. I niczego nie nadepnij. - Odpowiedziała, przykładając dłoń do ust aby zamaskować ziewnięcie. Kto wiedział czyje uszy i oczy rejestrowały rozmowę zza pozostałych drzwi na klatce schodowej, a powszechnie powtarzane powiedzenie “im obywatel mniej wie, tym lepiej śpi”, nie brało się z kosmosu. Skoro Lauren została wezwana, znaczy czyjeś życie zakończyło się brutalnie, krwawo i bez jednoznacznego sprawcy. Incydent musiał też mieć miejsce niedawno, miejsce zbrodni pewno dopiero zabezpieczano, czekając na techników. W tym tego jednego, mordującego wzrokiem zmęczonego posłańca złych wieści, wciśniętego w wymięty mundur.
Kobieta prychnęła i kręcąc głową dorzuciła cicho:
- Nie wiem czy słyszałeś o urządzeniu nazywanym telefonem komórkowym, albo pagerem. To taka mała, czarna skrzyneczka dzięki której można wysyłać wiadomości na odległość. Hit sezonu… jak nie masz to wypada go sobie sprawić. Mój numer znasz, a jeśli nie wystarczyło sprawdzić w księgach. Nic trudnego… chcesz kawy? - na zakończenie burkliwej tyrady wyraźnie się rozpogodziła. Kawa działa cuda, nawet w formie idei.
Policjant skrzywił się słysząc jej gadaninę, wyraźnie uważając ją za marnowanie cennego czasu. Kawa jednak… Tu pojawił się uśmiech, lekki co prawda, wyraźnie zmęczony i wciąż bardziej służbowy niż radosny, to jednak gdy się dodało głód w spojrzeniu, można go było uznać za szczery. Widać plotki o tym, jakoby w żyłach And’ego płynęła kofeina zamiast krwi, miały w sobie więcej niż ziarno prawdy.
- Tylko na szybko - zastrzegł, wchodząc i ruszając w stronę salonu, jakby był u siebie. Zatrzymał się jednak na chwilę przy kocie, gdy Lauren zamykała drzwi. Krótkie drapanie później, wyraźnie był gotowy by ruszyć dalej, ale w ostatniej chwili przypomniał sobie widać, że nie jest u siebie i przystanął, czekając aż kobieta go wyminie.
- Nie pali się… a jak pali to nie nasz zakres kompetencji - wzniosła oczy ku sufitowi w teatralnym geście wnoszenia o pomstę do nieba. Niby posługiwali się tym samym językiem… bla, bla bla. Potrzebowała kofeiny, bo bez niej zaczynała zrzędzić gorzej niż stara baba. Ziewnęła i machając ręką w kierunku drzwi, wyraziła niemą prośbę o ich zamknięcie. Sama w tym czasie przeparadowała przedpokojem aż do położonego równolegle do wyjścia z mieszkania, wejścia do kuchni. Po drodze przesunęła stopą wpierw czarnego, spasionego kota, wylegującego się panelach, zgarniając go w rejony inne niż bezczelny środek, następnie to samo uczyniła z futrzanym, długouchym gryzoniem. Przez myśl przeszło jej, że powinna dokooptować do swojego małego ZOO psa - ten przynajmniej jakkolwiek reagowałby na poruszenie w domu, odwiedziny. Stworzył iluzję bezpieczeństwa. Tylko z psem trzeba wychodzić regularnie, a przy tym trybie pracy słowo “regularny” wypadło ze słownika na amen.
Pstryknął kolejny włącznik, wyłożone jasnymi płytkami pomieszczenie przestało odrzucać mrokiem. Szybki rzut oka wystarczył, aby pod farbowaną kopułą począł się układać plan działania na najbliższe minuty. Odpalić ekspres, przygotować kubki termiczne, iść się ubrać i nie zamordować nikogo po drodze. Nic trudnego. W teorii.
- Siadaj. - Wskazała brodą na wysoki barowy stołek, podstawiony pod wyspę na środku kuchni. Może i obudzono ją przed świtem, jednak zasady dobrego wychowania nakazywały chociaż pozory uprzejmości - Jeśli jesteś głodny, wiesz jak wygląda lodówka. Powinno się tam dać upolować coś z aktualną datą ważności, co nie jest kocią puszką. Częstuj się.
Nie czekając na odpowiedź odpaliła kawową machinę i czym prędzej ulotniła się Nickowi z widoku. Nie dało się go uznać za kumpla, ba! Nawet przy kumplach nie chodziła w gaciach, więc sytuacji nie dało się zaliczyć do komfortowych. Zresztą liczył się czas. Im szybciej obskoczy zlecenie, tym prędzej wróci do wyra. Prosta logika.
Drzwi zostały zamknięte, chociaż nie obyło się bez pokręcenia głową. Także zaproszenie zostało wykorzystane do tego by facet usadowił tyłek na stołku. Szybki rekonesans kuchni musiał wypaść pomyślnie bowiem został zakończony skinięciem głową, lekkim, oszczędnym, ale jednak wyrażającym uznanie dla sposobu urządzenia dostępnej w tym celu przestrzeni. Na głodnego nie wyglądał, a jeżeli nawet był, to dobrze to krył. Względnie nie chciało mu się ruszać z miejsca.
- Dzięki - było jedynym komentarzem do tej jakże gościnnej i zachęcającej propozycji. Gdy Lauren wychodziła z kuchni, powiódł za nią wzrokiem, jednak bardziej zaciekawionym niż korzystającym z okazji by lepiej przyjrzeć się jej gołym nogom. Jego uwaga zaraz tez powróciła do ekspresu, z którego zaczął się wydobywać pobudzający aromat kawy, bardziej pasujący do nieco późniejszej godziny niż obecna, jednak bez wątpienia posiadający takie samo działanie. Zdawał się on wabić mężczyznę do tego stopnia, że po krótkiej chwili poświęconej na próby oparcia się, podniósł tyłek i ruszył w stronę tworzącej życiodajny płyn, maszyny.
- Jaką pijesz? - zapytał nieco podniesionym głosem, tak by Lauren na pewno go usłyszała. To, że istniała szansa na to, że sąsiad tez usłyszy, zdawało się go interesować w znacznie mniejszym stopniu.
W tym czasie Irlandka miotała się po pokoju, szukając ubrań bez sierści, kłaków siana i wygryzionych dziur. Grzebała intensywnie w szafie, aż natrafiła na golf, jeansy i kraciastą koszulę - zestaw prawie idealny, a przede wszystkim czysty. Raz jeszcze omiotła Sajgon w jakim koczowała radośnie przez ostatni kwartał. Wróci do domu i zabierze się za sprzątanie, kiedyś trzeba.
- Bez cukru, bez mleka. Dużo - odkrzyknęła mocując się z nogawkami spodni. Zaraz zarzuciła na plecy resztę ubrań i zadowolona wróciła do gościa, przeczesując szczotką zmierzwione siano okalające jej głowę.
-Dobra, to teraz detale. Mów o co chodzi - ziewnęła po raz ostatni, przekraczając próg. Tym razem nawet się nie skrzywiła. Dzięki skarpetkom kontakt z płytkami nie był aż tak nieprzyjemny.
Andy przesunął w jej stronę kubek, do swojego dosypując solidną porcję cukru bez mierzenia, wprawił płyn w ruch po czym nie czekając na nią, ani na to by kawa ostygła, pociągnął solidny łyk. Westchnięcie wyraźnie sugerowało, że smak owej kombinacji kofeiny i cukru jak najbardziej mu pasuje.
- Palm Tree Shisha Lounge na Romford road, jedna ofiara, kobieta - wyjaśnił, krzywiąc się nieco, jednak mógł być to równie dobrze efekt beztroskiego potraktowania gorącego płynu. - Znalazł ją manager lokalu gdy sprawdzał łazienki przed zamknięciem. Brudna robota - dorzucił, pociągając kolejny łyk. - Gotowa?
Brudna robota, jakże Lauren uwielbiała ten zwrot. W tył czaszki zadrapało wspomnienie koszmarnego snu. Cholera, powinna już przywyknąć. Nad niektórymi rzeczami ciężko jednak było przejść do porządku dziennego. O resztę szczegółów nie pytała, woląc na miejscu dowiedzieć się jak bardzo jest źle.
“A mam wybór?” - pomyślała.
- A mam wybór? - odpowiedziała równie entuzjastycznie co bankier ogłaszający upadłość swojej spółki. Mimo tego z uśmiechem przyjęła napitek, wpierw pociągając porządnie nosem, nim pociągnęła z kubka. Przed wyjściem odbębniła na szybko poranny rytuał. Nakarmić kota, nakarmić gryzonie. Nakarmić rybki, żółwia... wyciągnąć z szafki hermetycznie zapakowaną torbę maślanych bułek i wcisnąć Andy'emu nie patrząc na sprzeciw. W biegu zgarnęła torbę ze sprzętem i machnąwszy ręką na mundurowego, wyszła z mieszkania.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 08-03-2020 o 14:50.
Zombianna jest offline