Z deszczu pod rynnę. Bardzo mokrą rynnę. Wdepnęli prosto w bagna. Mimo wszystko lepszego to niż ciemna jaskinia. Mieli pole widzenia wolne od mroku i ścian i przewagę w postaci nie noszenia ciężkiej zbroi ciągnącej w takich miejscach w kierunku dna. Rictor był więc zadowolony. Musieli tylko przedrzeć się przez bagna do… w sumie nieważne gdzie. Byle dalej od miasta.
I właśnie wtedy Shade i Rictor zostali zaatakowani, przez ryby. Duże i z dużymi zębami, ale jednak ryby. Atak stworzonek tych był szybki i niebezpieczny, a ich ugryzienia bolesne. Co Rictor zauważył dość wcześnie. Ale ból zaślepił go gniewem i wściekłością. I atakował na oślep uznając że albo one zginą, albo on…
I miał rację. Wkrótce oślepiający gniewem ból został zastąpiony zmęczeniem wywołanym utratą krwi.
Rictorowi zrobiło się ciemno przed oczami, z trudem utrzymywał równowagę… w końcu upadł i ciemność znów go pochłonęła. Tym razem… nikt go już nie mógł uratować.
Umierał nie potrafiąc jednak wykrzesać z siebie przerażenia z tego powodu. Był zmęczony ucieczką, był zmęczony walką, niesieniem bramy… zmęczony.
Był też poza miastem. Wydostał się z tego piekiełka, wydostał się z niewoli, wyrwał się z tego otępienia w jakim go więziono. Umierał w walce, umierał na własnych warunkach, umierał szczęśliwy. Shade nie zauważył na jego twarzy uśmiechu, zresztą czemu miałby? Shade miał ważniejsze sprawy na głowie, jak choćby własne przeżycie.