Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-04-2016, 23:08   #49
Mi Raaz
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Po walce z Niksami

Jaksa unikał kontaktu z innymi aż do momentu, gdy ich kryjówka na dzień była gotowa. Zajmował się czyszczeniem swojego ekwipunku, choć jego jedno oko przeskakiwało po obozie wyszukując bardzo konkretnie niskiej tatarki. Gdy ją w końcu ujrzał, to wstał bez namysłu przerywając wszelkie zajęcia i ruszył pewnym krokiem.
Obozowisko Tatarów spokojne było, i jedno miejsce zaledwie przygotowywali w ziemi.
Resztę okolicy zajęły prowizoryczne posłania ludzi, cicho rozmawiających między sobą. Część z oddziału mongołów rozlazła się po okolicy na wartę.
Tsogt jak zwykle blisko swej pani, pierwszy zoczył zbliżającego się jednookiego.
Mruknął coś do Sarnai, ta zaś podniosła się z ziemi by choć trochę dodać sobie wzrostu do rozmowy z rycerzem. Stała wpatrując się w niego spokojnie, dłonie schowawszy za siebie.
Rycerz pokłonił się z szacunkiem.
- Jednak ruszyłaś z bezcelową wyprawą na bagna.
Odpowiedziała lekkim skinieniem:
- Po droce s polowania mi było - błysnęła ślepiami wesoło choć minę nadal kamienną miała.
- W każdym razie władza w obozie pozostaje niezagrożona.
- A duma?

- Cóż, szlachta nie ucierpiała zbytnio. Ich duma pewnie też. Jedynie pokorny sługa w błocie leżał. Ale i o tym wnet wszyscy zapomną.
- A duma pokornego szłuki? - drążyła postępując krok do przodu. I kolejny, zbliżając się do Toreadora.
- Nie przystoji słudze być dumniejszym niż jego pan. Zresztą porażka jest tylko wtedy porażką, gdy żadnej nauki się z niej nie wyciągnie.
- A jaka nauka w błota oklondaniu? - i jeszcze krok bliżej się znalazła, niewielka, skośnooka wampirzyca spojrzenia z rozmówcy nie spuszczała.
- Nauka z tego taka, że następnym razem gdy mi tatarka powie nie idź, to niechybnie ma rację. - przechylił delikatnie głowę przyglądając się jej z uwagą.
Stanęła dwa kroki przed nim tak by oko jedno łatwo ją zoczyć mogło:
- To w błoto twaszo wpaszcz muszisz by Tatarki i kopiety poszłuchacz? - uniosła lekko brwi, kąciki ust do góry nieco uniosły się. Głowę podobnie jak Toreador przechyliła i przez włosy lekko spiczaste ucho przebiło.
- A co za różnica? Kobieta? Mąż? Wszak serce nie bije od wieków. Co zaś do Tatarki, to sama rad swoich nie słucha. Z polowania ruszyła na złamanie karku by przyszłemu księciu pomóc. Choc odradzała. Ciekawe prawda? - Zdrowe oko pomrugało z zaciekawieniem
- O rósznicze pytaj innych… czemu kopiet szłuchacz nie chco… - wzruszyła ramionami na powrót poważniejąc - Nie księczu. Póki poczeby nie było, do walki nie ruszyła. Gdy lucze zagroszeni, wtedy tak. - tym razem założyła ramiona na piersi, warkocze na plecy odrzucając.
- Czy zagrożeni? Zdaje się, że bliski twemu sercu Francuz miał wszystko pod kontrolą. Zdaje się że panuje nad płomieniami dużo lepiej niż nad polszczyzną - Obserwował z zainteresowaniem nie tylko mowę ciała Tatarki, ale zerkał również na odbicie jej duszy.
- Francus bliski memu serczu? - nie ukrywała zaskoczenia - Zagroszeni: Marta ranna, Zakch ranny, ty w błocie, Zosza bez ruchu. Wilk jeno cały i lucze… a tych nam poczeba.
Rycerz ujrzał w okół niej aurę złożoną z licznych barw, które niechybnie odczytał dzięki swemu doświadczeniu, nie dając jednak nic po sobie poznać kontynuował rozmowę.
- To z nim spędzasz najwięcej czasu. - Rycerz zrezygnował już ze wszelkich ozdobników w rozmowie z Gangrelką - nie skłamię mówiąc, że darzysz go największym zaufaniem ze wszystkich nie-Tatarów, którzy z nami podróżują.
Zstąpiła jeszcze krok bliżej:
- I czósz s tego? Tyś gadacz se mno nie kchciał do tej pory.
- Choć usta mam jedne i oko jedno, to wolę patrzeć niż mówić.
- A czemu ci francus gadajonczy se mną przeszkaca? -
twarzyczkę uniosła do góry, wpijając spojrzenie w Jaksę.
Rycerz westchnał głęboko i rozejrzał się. Jego oko znalazło sporej wielkości kamień, na którym przysiadł zerkając z dołu na Tatarkę.
- Widzisz… tak właśnie jest ze słowami. Nie mówiłem, że mi to przeszkadza. Po prostu mnie on ciekawi. Okultysta. Mag. A jednak nie odczarował Niksów. Miast tego spalił je żywym ogniem siłę prezentując.
Teraz to Tatarka górowała wzrostem, choć nieco jak dzieco z ojcem czy starszym bratem rozmawiające wyglądała.
- Jak słowa słe, to używacz czeba dobrych - wzruszyła ramionami - I czo, sze spalił? Czeko od niego kchcesz i jak mam czi w tym niby pomócz? - przeszła do sedna ich rozmowy.
Rycerz wzruszył ramionami.
- Niczego. Mam taki uraz, że nie ufam magom. Ale staram się walczyć z uprzedzeniami.
- A do Tatarów tesz uras masz?
- Och, jakby dobrze poszukać do do całego świata coś mam. Dlaczego idziecie do Smoleńska? Jaki jest prawdziwy cel Szafrańcowej Sokoliczki?
- Unikasz otpowieci - stwierdziła - Ksiąsze dał roskas wyruszycz, to jeciemy. - odpowiedziała miękkim i łagodnym tonem jakby zaznaczyć lojalność do Szafrańca chciała.
- Czyliś jako ja Domini Canis… pies pański.
Sarnai szybko pochyliła się kły szczerząc tuż przed nosem jednookiego i wściekłym głosem wychrypiała mu w twarz:
- Psem mnie nasywasz? - spięła się cała do ataku, twarzyczka wściekłością wykrzywiona, dłoń za pasem nóż macała.
Pokręcił głową.
- Słowa… eh. Zatem wilkiem jesteś? A widziała ty kiedy wilka na rozkaz bieżącego? Bo ja też szlachetnie za rozkazem idę. Jako ty. Ale wilkiem bym się nie nazwał.
Sarnai nóż mu do gardła przystawiła by ostrzem powoli ku zdrowemu oku jechać:
- Siepie nasywaj jako chcesz… - warknęła twarzy wykrzywionej gniewem nie odsuwając. Ostrze skórę drasnęło. - Mnie psem nie wasz sze…
- Skoro tak sobie życzysz, to nie będę. Choć… - przerwał w połowie zdania. - W zasadzie dość już słów.
Sarnai przez chwilę jeszcze rzucała mu wyzwanie wzrokiem by z warknięciem odstąpić od rycerza.
- Doszcz. - odeszła dwa kroki tyłem, nóż chowając. Czekała bez ruchu na działania Jaksy.
- Cenię twą rozwagę. I dziękuję za rozmowę - rycerz wstał, pokłonił się na pożegnanie i ruszył z powrotem do swoich towarzyszy.


Przed wyruszeniem do miasteczka

Przyczaiła się za kępą brzózek, do których bożogrobcy na czas popasu krótkiego konie uwiązali. I tak czekała, popatrując na Jaksę z obawą, aż dłużej czekać nie było można. Wilhelm, przechadzający się wzdłuż odpoczywających oddziałów jak kogut po gumnie zaczął zdradzać wszelkie oznaki, że zaraz zbierze się w sobie i rozkaz do wymarszu wyda.
To i Marta się w sobie zebrała i do Jaksy uderzyła. Stanęła w oddaleniu większym niż się przyjmuje do rozmowy…
- Sprawa taka jest, Jakso z Miechowa. Umu twego potrzeba i ludzi twych. Braci owych, co ich w Przeworsku masz.
Jaksa tym razem wyglądał inaczej. Biały płaszcz zastąpił szary, wyraźnie znoszony. Jakby rycerz szykował się do pokuty. Również większość zbroi została pod opieką jego ludzi. Sam miał założoną przeszywanicę, a wygląd jego nie zdradzał ani szlacheckich korzeni, ani też przynależności do zakonu krzyżowców. Skrócił dystans do Marty natychmiast po jej pierwszym zdaniu. Nie przywykł by caly obóz przysłuchiwał się jego rozmowom.
- Po cóż? - brew nad zdrowym okiem powędrowała w górę najwyraźniej ze zdziwienia.
Głową szarpnęła i wyraźnie cofnąć się chciała, ale się siłą woli wrosła w miejsce, ręce na piersi skrzyżowała.
- Jana Szafrańca o tym, co tam na bagnach zalęgło się, i cośmy zrobili powiadomić trza. Koenitzowy ksiądz list pisze w jego imieniu. Ale jego nie było tam. Tyś winien sprawę księciu wyłożyć.
Rycerz zaśmiał się. Marcie zdawać się mogło, że to pierwszy raz gdy poważny krzyżowiec szczerzy zęby jakoby krotochwilę jaką usłyszał. W końcu powiedział:
- Wszak jam nie widział wiele więcej z samej walki. A gdyby nie moi szlachetni współtowarzysze, to pewnie niewiele więcej bym zobaczył kiedykolwiek
- Z tarczą raz, na tarczy innym razem. Zwykła rzecz w boju - Marta uniosła z murawy żółtawe spojrzenie. - Walkę opisać ci mogę.Jam widziała i cóż z tego, kiedym niepisata.
- A dlaczegóż moi ludzie mają służyć w charakterze posłańców? - Dopytywał z ciekawością Toreador.
- A nie uważasz, że Jan Szafraniec wiedzieć winien? - Marta poruszyła brwiami. - Możeśmy wcale tam sprawy nie zamkli do końca. Do tego… - zerknęła przez ramię, czy Koenitzowi przypadkiem akurat obok nich droga przechadzki nie wypadła - … Tyrolczykowi przyda się nieco uznania. Jak już sprawił się. Co?
Spojrzeniem uparcie wisiała na grdyce rycerza.
- Winien wiedzieć - przyznał. - Ale nadal nie wiem dlaczego Bożogrobcy mają robić za pocztylionów?
- Bo… z listami butelka krwi upiorów pójdzie. Pierwszemu lepszemu się takich rzeczy nie daje do ręki. A twoi zakonnicy tobie jak bracia. Czy nie?
- Azali twoi towarzysze nie są ci jak bracia?
- Jakby tutaj stał zaścianek mój, i człeka mogłabym pchnąć z niego bez sił uszczuplania. To bym pchła, i czasu nie zabierała ci. Ale Mordy het, na Mazowszu. Przed nami Przeworsk. A w Przeworsku kościół bożogrobców, zakonu twego.
- Z żalem muszę wyprowadzić cię z błędu. Nie stoję na czele bożogrobców. Ciężko wszak uchodzić za Wielkiego Mistrza będąc martwym od setek.
- To wielkim mistrzem trzeba być u was, bo brat brata o przysługę zwykłą poprosić nie może? I tak pewnie do Krakowa jeżdżą - wskazała Marta, a w jej spojrzeniu pojawiła się podejrzliwość.
- Miechowitom wiele zim zajęło zaakceptowanie prawdy o tym, że sługa boży pije ludzką krew. Nie wiem ile czasu potrzebowali by bracia z Przeworska.
Nagle powód, dla którego Jaksa wyglądał tej nocy zupełnie inaczej stał się oczywisty.
Mrugnęła powoli. Zastanowiła się. A potem dała dowód na to, że plotki o jej braku taktu przesadzone nie były.
- Toć sam tam do nich jechać po temu nie musisz. Ani ze wszystek nocy życia spowiadać się. Listów swoich chyba sobie nie czytacie, pieczęcie zrywając? - drążyła, i na ten użytek spojrzenie wreszcie mu szyi zdjęła.
- Możemy spróbować, choć wiadomość przekażemy dopiero po tym jak nasza wesoła kompanija Przeworsk opuści.
- Tako uczyńmy. Nie uda się, inny sposób najdziem - obiecała.
- Powiedz mi jeszcze tylko, czy walka z utopcami zakończyła się sukcesem?
Przymrużyła oczy w szparki, krok postąpiła, by bok w bok przy rycerzu stanąć, ze wspólnym na obóz i zaczynającego zbierać ludzi Koenitza widokiem, cały czas pewnego dystansu pilnując. Ręce ponownie na piersi skrzyżowała.
- Jakie piękne pytanie - oceniła ze szczerym, acz niechętnym zachwytem, głowę lekko ku Jaksie nachylając. - Iście szeryfa godne.
- Czyli jednak porażka? Oby nie. Nic tak nie szkodzi sojuszom jak porażka -
drążył dociekliwym tonem.
Pokręciła głową pomału.
- Zacha o to pytać prędzęj winieneś niże mnie. Co ja tam wiem…
Nie ruszyła się z miejsca, kołysała się lekko w przód i w tył na obcasach.
- I klęską sojusz zszyć można - rzekła po bardzo długiej chwili i ledwie słyszalnie. - Ale klęski nie było tu. Ot… pierwsze razy zawsze niezręczne mocno. Żadna to i wiktoria wielka, zwycięstwo małe i drobne. Tylko może niektórzy - zagapiła się na moment na Tyrolczyka - więcej mogliby z niego wycisnąć. Lecz nic to… Źle nie było.
- Z tarczą raz, na tarczy innym razem, jak to mi ktoś mądry powiedział. I sojusze stare wnet nowe zastąpią, gdy dotrzemy do celu wyprawy. Mniej ważne jest teraz zyskiwanie sobie przyjaciół, niźli nie robienie sobie wrogów. Przed świtem spiszemy list do Szafrańca, pod twoje dyktando. Wyślę jednego z moich, co by do Przeworska go dostarczył, a stamtąd do Miechowa. Miechowici znajdą sposób, by przekazać wiadomość Szafrańcowi. A tej nocy pozostaje nam mieć nadzieję, że wyprawa do miasteczka nie obróci się przeciw nam - po tych słowach rycerz odsunął się i odwrócił, żeby odejść. Jednak zatrzymał się w pół kroku i spojrzał na Martę swym przenikliwym okiem. - Dziękuję, żeś basiora do mnie posłała gdym leżał w błocie skrywając się za kiecą panny Zosi.
- Jak już zeprze tak, że lec trzeba… to zawszeć najlepiej w dobrym towarzystwie - oznajmiła Marta z powagą śmiertelną. A potem jedno wilcze oko przymrużyła z wolna.


Wesele
Miechowita krążył po okolicy. Przyjechał sam i wróci sam. Taka już jego rola. Tylko w Bogu miał oparcie... I choć pół wieku już mijało, a Bóg nie dał mu żadnego znaku, to Jaksa uparcie wierzył. Na przekór wszystkiemu.

W muzyce dobiegającej z sali weselnej było coś hipnotyzującego. Z jednej strony, gdy Jaksa zobaczył, że w mieście jest wesele, to chciał natychmiast wracać.
Z drugiej strony dźwięk skrzypiec przyciągał go jak płomień świecy ściąga ćmę.

I tak zaszedł do Zacha i Marty, zagadując ich w stajni. Później natknął się na przyszłego księcia i Szafrańcową Sokolniczkę, która wyraźnie uraz do jednookiego jakiś miała, chodź chyba wynikający bardziej z niezrozumienia, niż z prawdziwej niechęci.

Gdy pojawił się w środku szybko odnalazł źródło pięknych dźwięków. Dłuższą chwilę trwało, aż oderwał wzrok od wampira muzyka. W końcu wyruszył do pary młodej złożyć im życzenia jak największej pomyślności, jak nakazywał obyczaj. Później stanął pod ścianą w identyczny sposób jak kilka nocy wcześniej u Szafrańca. Nacieszył ucho muzyką i nie wchodząc nikomu w drogę wyruszył na powrót do obozu.
 
__________________
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych osób lub zdarzeń jest całkowicie przypadkowe.

”Ludzie nie chcą słyszeć twojej opinii. Oni chcą słyszeć swoją własną opinię wychodzącą z twoich ust” - zasłyszane od znajomej.

Ostatnio edytowane przez Mi Raaz : 20-04-2016 o 11:58.
Mi Raaz jest offline