Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-04-2016, 23:44   #50
corax
Krucza
 
corax's Avatar
 
Reputacja: 1 corax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputacjęcorax ma wspaniałą reputację

Rozbójniczka przed tatarskimi namiotami czekała, aż Tsogt zawołan podejdzie. Kiedy Tatar nadciągnął, przy cebrzyku swoim przykucnięta przyglądała się odbiciu oblicza własnego w wodzie. Z uwagą co najmniej nadzwyczajną.
- Sarnai wstała? Rzeknij jej, że pomówić chcę.
Ghul skinął głową by powrócić za chwilę ze swą panią:
- Marta - Tatarka skinęła głową witając Szaloną Wilczycę - z wody wrószysz?
- Ha. Zacnie by było, co?
- mruknęła w odpowiedzi Marta. - O losy rajzy naszej bym zapytała.
Zajrzała jeszcze raz do ceberka, jakby się tam coś faktycznie objawić miało. - Cebrzyk Węgrowi niosę. Przejdziem się? Tam dalej za parowem struga, a nad strugą człek mój bekasy w południe słyszał.
- Woda tajemnicz wiele krywa
- Sarnai uśmiechnęła się lekko - jako i wczoraj pszekonacz nam przyszło. Przejczem. - tatarka skinęła Tsogtowi by w miejscu pozostał.
Szła obok Marty w milczeniu przez czas jakiś by naraz przerwać je:
- Jaksa… czo mu ształo sze? - w oczach błysnęło lekkie rozbawienie - Na walkę jechał, nie wywczasy…
- Apopleksyją trafion
- wytłumaczyła rozbójniczka. - Świętym mężom to rzecz zwyczajna. Boga i aniołów głosu nasłuchuja nieustannie. I czasem coś ich tak trafi od tego słuchania, że padają. Śliny z piana krwawą z ust nie toczył - dodała po chwili. - Znaczy on święty, ale nie najświętszy.
Gestem poprosiła, by Sarnai poczekała. Do szałasu, który jej ludzie wznieśli podeszła, cebrzyk przy zielonej ścianie postawiła i słów kilka z Zachowym ghulem zamieniła, by wrócić zaraz, z rusznicą przeze ramię przewieszoną.
- Tedy chodźmy.
- Szwenty?
- podjęła rozmowę dziewczyna krocząc obok - Jaki on szwenty? - dopytywała z lekkim przekąsem.
- Po lackiemu i katolickiemu. A u was co by musiał uczynić, by świętym być?
- U nas szwentych nie ma… za to wielu bogóf.
- skrzywiła się nieznacznie, nieco zdziwiona pytaniem. Rzuciła lekko podejrzliwe spojrzenie na Martę. - Kaszden za czo insze odpowiada. Lucie nie muszą martwicz sie szwentoszczą.
- To i u nas podobnie drzewiej bywało. Ale kapłanów mieliśmy, mężów i niewiasty natchnione. Kriwe, na wschodzie, żerców i wołchwów bliżej słowiańskich ziem. Dawne dzieje.
- U nasz tesz byli szamani, ale nie tak szwenci jak w Polszczy. Inaksze. To mondrzy ludzie, z duchami mówioncy…
- westchnęła lekko z smutkiem. - Nie brakuje czi tego?
- Martwe moje plemię -
Marta wzruszyła ramionami, To, co kiedyś bolało, zdążyło się już zabliźnić. - Ich brak mi czasem. Gadają księża, że i starzy bogowie martwi. Ja wiem, że całkiem oni żwawi jeszcze.
- Ksiensza wiele gadają… czasem asz hytko słuchacz.
- machnęła dłonią - Ksiensza twe plemie wybili? - nie grzeszyła taktem, ale przykrości sprawiać nie chciała. Raczej skrywaną ciekawością kipiała.
- Zakon. Rycerze z czarnymi krzyżami na płaszczach - Marcie głos drgnął, na woskowej skroni wyszła pulsująca, sina żyła. - A kogo krzyżaki nie wytłukły lub w niewolę nie pchły, to własny nasz obyczaj na śmierć zadusił.
- Jaki obyczaj?
- Sarnai zadziwiły słowa Marty przeczące temu co jej tłuczono do głowy: przeżycie za wszelką cenę.
- Myśmy się śmierci nie bali nigdy. My ręce ku niej sami wyciągali - Marta przymrużyła wilcze oczy. - Ważniejszy był mir na tym świecie i sława na tamtym. To i w dziesięciu, półnagich i z oszczepami, na ciężkozbrojne rycerstwo skakaliśmy. Bali się nas, bo myśmy się nie bali niczego. Długi czas po temu wygrywaliśmy. Tyle że los się odwrócił, jak to na wojnie. A ten obyczaj nie dopuszcza, by się dać pokonać. Tedy… całe osady. Dobytek w ogień rzucali. Zwierzęta pod nóż szły. Matki dzieci zarzynały, potem mężowie swoje niewiasty. Wódz ścinał swoich wojowników. Jak Zakon docierał, to trupy tylko wśród pogorzeliska zębami świeciły. I nadal się nas bali… więc nas zgnietli do reszty.
Tatarka trawiła słowa Szalonej Wilczycy.
- Jako to sze stało, żesz oształa? - spytała szeleszcząc cicho polszczyzną.
- Złamałam obyczaj - uśmiechnęła się ulotnie rozbójniczka. - Kriwe, świętego człeka, tak długo w świętym jeziorku przytapiałam, aż po mojemu zaczął gadać. Rzeź zatrzymałam, ludzi nocami przeprowadziłam na Mazowsze. Stronnikowi Zakonu się poddałam. Wiedziałam, że się prędzej czy później od krzyżactwa odklei. Nie dałam się pokonać. I walczyłam dalej.
- A teraz o czo walczysz?
- Sarnai spojrzała na Martę z nowoodkrytą dozą szacunku.
- Dla ziemi. Dla krwi. Dla bogów. Jako i wtedy.
- Myszlisz nowo ziemie znaleszcz dla swych bogów w Szmoleńszku?
- Ziemia jest dla ludzi, Sarnai.

Tatarka pokręciła głową:
- Pytam czy jako inszi swych bogów tam krzewicz planujesz?
- A po co?
- zdziwiła się Marta głęboko. Aż przystanęła. - Musiałabym straszliwie owych co w Smoleńsku żywią nienawidzieć - zaśmiała się, dziwnie nerwowo. - A zdaje się, żeśmy się jeszcze z nimi nie poznali nawet.
- Z rósznych powodów… zemsty, wiary, czo kcesz. Kszyszowi też po czoś swę wiarę naszuczacz kchco. - wzruszyła ramionami jej towarzyszka. Spojrzała na Martę - Jeszli kogosz nienawiczecz chcesz to nienawiczecz benciesz. Wiara to wymówka jeno. - obserwowała reakcję Gangrelki bacznie.
- Dla tych co władzy chcą - Marta uśmiechnęła się krzywo - a za słabi są i wymówek potrzebują… bywa. Tak jak mówisz. Twoi bogowie odpowiadają, gdy do nich mówisz?
Tatarka zastanowiła się przez chwilę:
- Czaszami. Czaszami nie. To bogowie. - wzruszyła ramionami. - Ich wola czy chco czy nie. Ale czuje ich. W siemi, wiatrze, koniach, szobie. - potoczyła dłonią - wokół. Są se mno. - dotknęła powoli czoła i serca - Tu i tu taksze.
Spojrzała na Martę:
- Nie czuje sze sama. Ty? - aż się zatrzymała by na odpowiedź zaczekać.
- Ja wiem, że sama nie jestem - Marta poruszyła ramionami, odwracając jednocześnie twarz i chowając się za rozpuszczonymi włosami. Spięła się cała, jakby w oczekiwaniu na atak. Spod włosów dobiegał odgłos zaciaganego w nozdrza powietrza.
- Wieciecz a czucz to co insze… - Tatarka nie poruszyła się ani kroczku by Marty nie drażnić ani nie przestraszyć. Ranne zwierze jej teraz przypominała. Choć instynkt mówił, że zraniona zwierzyna uciekać albo atakować zacznie. Czekała.
- Iście - zgodziła się Marta szeptem. Nasłuchiwała jeszcze dłuższy czas w napięciu, ale z ciemności dobiegło tylko podobne koziemu beczeniu nawoływanie bekasów. To rozbójniczkę rozluxniło i uspokoiło. - Prawdę gadał oczajdusza. Chodźmy się w szuwarach zasadzić... i pogawędzić o Małgorzacie. I o wodzu naszym krasnym może…?
Odpowiedzią było skinienie głowy.
- I o Zakchu… - mruknęła idąc za Martą, w plecy wampirzycy rzucając interesujący ją temat.
- O, jakże tłoczno przy tych gaciach węgierskich - westchnęła Marta. - Dobrze.
Miejsce suche pośród szuwarów znalazła szybko i rusznicę zaczęła rychtować, z lubością zapach prochu wdychając.
Sarnai umościła się obok, przyczajając się - dalsza szeptana rozmowa wampirzyc utonęła w odgłosach nocy.

Gruchnął strzał rusznicy i dwie postaci wynurzyły się na nowo.
- To wstępny plan. Będą nowe okoliczności - odparła rozbójniczka i wyciągnęła prawicę.
Mocny uścisk Tatarki dobił umowy.
- Opowiesz mi kiedy indziej. O znikaniu… Diabli nadali - westchnęła Marta, rękę Tatarzynki puszczając i na miejsce gdzie bekasy padły wyślepiając się przez ciemności. - Grząsko tam. Było Dyjamenta wziąć…
Przysiadła na ziemi i trzewiki zaczęła zzuwać.
- Jako ci Wilhelm Koenitz do serca przypadł?
- Butny, szumu dużo robi, chce wartoszcz szwo wykazacz za wszelako czenę. Cosz to z przeszłoszczą jego zwionsek ma. Samotny i uparty. Miejsca swego szuka na szwieczie i tu
- postukała się w głowę. - O snikaniu? - mała Tatarka nie zrozumiała do końca.
- … - cicho mamrocząc uściśliła Marta, a Sarnai pochylić się musiała by odpowiedź zrozumieć, gdy Szalona Wilczyca podkasywała spódnice do połowy ud. Sarnai kiwnęła głową mrucząc coś pod nosem niezobowiązująco.
Marta w strugę wtargnęła i brnąć poczęła w stronę zdobyczy. Do wody Tatarka ani się nie przymierzała, jakby w ogóle jej do głowy to nie przyszło. Marta wróciła po dłuższej chwili, Sarnai bekasa ze strzałą ciągle w szyi tkwiącą podając za bezwładne, patykowate nogi. - Koenitz taki bardzo Ventrue… - mruknęła, rozsiadając się z powrotem i pijawki do łydek pouczepiane zbierając w garść. - Klanu naszego nie pojmuje ani trocha.
- Nie cziwota
- stwierdziła skośnooka ptaka odbierając i oglądając z bliska - Ty dobrze rosumujesz jako insze klany myszlo? - spytała ciekawie przekrzywiając głowę i błyskając skośnymi oczyskami z humorem. - Myszlisz, że menszczyśnie łatwo pojończ kobiete i jeszcze ciką? - uśmiechnęła się, rząd zębów ukazując.
- Po dwóch wiekach w ciemności płeć ponoć liczyć przestaje się. Jam starsza. I Tyrolczyk najpewniej też. On zwyczajnie mało z Gangrelami miał do czynienia. To i wymyślił, co wymyślił - Marta pokręciła głową z niesmakiem. - Na szczęscie my obydwie są rozumne niewiasty. Boby się jatką skończył ten cały wiec.
- Pewnie kiedysz przesztaje. U niego nie
- Sarnai zaśmiała się cicho, usta dłonią po dziewczęcemu zasłaniając - Raczył mnie opowieszczamy o Achillu czo z urody i bitnoszczy sławny. Nawykły on do koszysztania z głatkiej gemby i na insze głatkie gemby wraszliwy. Czeba subtelnoszczi s nim. Nasz klan z tego niesłynny… - westchnęła - … mnie czerpliwoszczi mosze nie starczeć. Alem zadowolena, sze my porosumiecz się zgmokhły.
- Rzeknij mu, jak gawędzić będziecie
- rzuciła rozbójniczka po chwili - jaki błąd popełnił. Próbując wepchać mnie tobie pod rozkazy. Szlag by go trafił. Jeszcze po tym, jak mi ludzi jako łajno potraktował, nie podszedł nawet. Tam w Smoleńsku jeden ze starszyzny Gangrel. Jak tak zręcznie Wilhelm będzie sobie poczynał, to głowy nas wszystkich najdalej drugiej nocy się potoczą. Ty znała kiedyś kogoś naszej krwi, kto miał władzę i moc ludzi pode sobą?
Sarnai pokiwała głową twierdząco:
- Rosmówiem sze z nim. W obozie sostane. I snała, jeno krótko. Długo on nie poszył.
- I to opowiedzenia warte
- w wilczych oczach krótko błysnęło zaciekawienie i napięta uwaga.
Wszystkie pijawki od siebie odczepione rozbójniczka z powrotem w strugę cisnęła, prócz jednej, czarnej tłustej gadziny, co się krwi opić zdążyła i drugi raz przysysać się już nie próbowała. Tej pozwalała przechadzać się po wierzchu swej dłoni, chód robaczy obserwując.
- Jak Koenitzowi o mnie rzekniesz - rzekła pomału, z rozmysłem - to mu rozwiązać pomożesz zagadkę, którą mu wczoraj przez Giacoma zadałam. Dość subtelnie jak na Zwierzę. Wystarczająco wykwintnie dla Patrycjusza. Na razie nic nadto, by ci ucha jego niżej przychylić. Za mało wiem o nim, a co wiem, tegom niepewna jeszcze. Lecz mieczem… gracko macha.
- Jaka zakatka?
- Sarnai obserwowała Martę tak, jak ona opitego robala. - Ja bliszej Koenitza spróbuje tedy. Sam prosził o wincy rosmów, to tylko jego szyczenie spełniacz będę.
- Gdzie on potknął się, dlaczegom ja urażona. Toć z urazy owej kogo innego poparłam może
- wskazała Marta, choć sama możliwości zawierania przymierzy z jeno z powodu urażonej dumy wyraźnie nie brała na poważnie. - Bom Gangrel, krew z krwi ojca mego. Krew ojcowa mi śpiewa, podług niej tańczę. Nie będzie mnie nikt jak psa bezwolnego nogą przesuwał i oddawał w podległość bez zgody mej, tym bardziej innemu Gangrelowi. Toć byśmy sobie na tym czele pierwszej nocy do gardeł skoczyły z pazurami. Same ustaliły, która zwiad cały prowadzić winna - Marta skrzywiła umalowane wargi. - Zbyteczne nam takowe szarpanie zupełnie.
Sarnai pokiwała ze zrozumieniem i po zastanowieniu dodała:
- Ty myszlisz, sze oni tak blisko ze sobo? Ten Giacomo - Sarnai nieco imię przekręciła, miękko je wypowiadając. - i Koenitz?
Pijawka dopełzła na kraj Marcinej dłoni. Rozbójniczka usłużnie gadzinie palec serdeczny drugiej ręki podsunęła.
- Jan Szafraniec to zastrzegał. Jam sprawdzała już. Dwukrotnie. Racja przy nim. Rzadko on myli się. I… - oderwała wzrok od czarnego obrzydlistwa, by Tatarce w oczy spojrzeć. - Ostrzegał przede nimi. Obydwoma. Że nie są tacy, na jakich malują się. Ostrożność zalecał - wskazała poważnie. - Wieści mu przyrzekłam, jeśli przeczucia się sprawdzą. Pomożesz pisać wtedy? W mowie twej?
- Ksienc
- Tatarka skrzywiła się - nie podoba szie mnie. Alem na rósznice nasze to składała. Jak czegosz wincy sze dowiem, pomówim. Pomogę.
W ślepia Marty wpatrzona swym skośnym spojrzeniem ważyła coś przez chwilę by w końcu zapytać:
- Jak tam na Szmoleńszku uspokoi sze… o pomocz cze poprosze. Wincy szeknę bliższe tam. - kiwnęła lekko głową w kierunku “gdzieś tam”.
- Znajdziemy się - Marta kiwnęła na potwierdzenie otwartości wobec tematu - i pomówimy, kiedy czas uznasz stosownym. Na teraz… ważne byśmy wiedziały zawczasu, czy ona za nami nie gna.
Z głośnym klaśnięciem zgniotła opitą swoją krwią pijawkę między dłońmi i zlizała juchę ze skóry.
- Chodźmy.
Gdy zaczęły schodzić w kierunku wąwozu odezwała się nagle, brwi ściągając w jedną czarna kreskę.
- Achillu, powiadasz? Słynny z urody i bitności? Pewnie też jakowyś Patrycjusz cudzoziemski. Bom ja nie słyszała nigdy…

post by corax & Asenat



Większość ludzi pozostała w prowizorycznym obozowisku, narzekając na rozkazy i korzystając z zapasów. Przodowali w tym zwłaszcza ludzie Zofii, ale i grasantom Marty też brakowało dyscypliny. Nad wszystkim jednak panował Wilhelm poprzez swych ludzi będąc jednym z niewielu Kainitów którzy poświęcili się i zostali na posterunku. Zupełnie jakby był ich rodzicem pozwalającym swym pociechom odwiedzenia wiejskiej potańcówki.
Nic więc dziwnego że Borutek nie miał wiele do roboty i ruszył w kierunku Sarnai i jej ludzi z bukłakiem jako “przełamywaczem lodów.”
W drodze do samej Sarnai standardowo zastąpił mu Tsogt.
- Czegoś trzeba, panie?
- Uuu… tak oficjalnie?
- pomachał Borutek bukłakiem.- Jam nie pan, jeno Borucki, albo Borutek… na jednym wozie jedziemy, nie musimy się tak bardzo “panami” i “paniami” oddzielać. A pogadać chcę, ot co.
Do Tsogta Ashok dołączył z szerokim uśmiechem na młodym licu:
- A o czym to gadać moszczi Borucki chcesz? - zmierzył wzrokiem bukłak.
- Ano o sprawach damsko męskich, albo damsko damskich… ooo… tym co się dzieje między wąpierzami na te wyprawie. -wyjaśnił Borucki, ostatnie słowa mówiąc cicho.
- A co się dzieje? - spytał młodzian prowadząc Boruckiego z bukłaczkiem razem bliżej ogniska.
- Nie widać? Gryzą się ogary, a tam gdzie gryzą się ogary to… nasze żywota są zagrożone.- ocenił Borucki pocierając wąsa.- A jak w Smoleńsku będzie? Tam kolejne intrygi, kolejne wampiry… tu monolitu nie ma, więc będzie łatwiej rozbić tę grupę i nikt nic nie zyska.
- I masz plan jak to rozwiązać godnie, drogi Borucki?
- Dośc ryzykowne… acz… podzielić grupę od razu? Tak na kilka dni drogi przed smoleńskiem by sobie Ventrue od siebie odpoczęli?
- westchnął stary szlachcic.- Wiadomo, że będzie im ciężko współpracować, ale niech przynajmniej niech pierwsze wrażenie, będzie dobre.
- Nie od nas grupy dzielenie zależne
- Ashok wskazał bukłaczek. - Jeno od dowódzców.
- Jeno Zofia… nie ma posłuchu, by coś takiego zaproponować.
- Borutek upił nieco z bukłaka i podrzucił Ashokowi.- Na mój nos… jedna grupa mogła by się u szafrańcowej przyjaciółki zatrzymać, druga wprost do Smoleńska wjechać.
- Skoro na wyprawę wysłana, to czas najwyższy by posłuch sobie wyrobiła
- Ashok odszpuntował bukłaczek z obojętną miną i wzruszeniem ramion - a nie dziecko rozkapryszone udawała. - łyknął z bukłaczka i oddał Boruckiemu.
- Dyć z niej nie materiał na wodza.- wzruszył ramionami Borutek.- Twoja pani, posłuchałaby jej?
Łowca nie wytrzymał i parsknął niekontrolowanym śmiechem i klepnął w udo. Otarł łzy rozbawienia:
- Nasza pani jeno siebie słucha.
Tsogt zmierzył go karcącym spojrzeniem:
- Dobrych rad słucha, ale ostatecznie decyzje jej są.
- Wasza pani, to szafrańcowa sokoliczka… trzyma się z boku, ale swoje wie i błogosławieństwo janowe… ma swoją wartość dla Spokrewnionych.
- wyjaśnił cicho Borucki.- I pewnie już ma też swoje plany wobec tej drużyny. I jej członków.
- Pewnie ma, ale zdradzi je dopiero jak przyjdzie na to czas. Jeszcze nie nadszedł.
- Tsogt mimo wielu lat spędzonych w Rzeczpospolitej nie nawykł do bezpośredniego sposobu “nawiązywania znajomości”.
- Cóż… a co wy sądzicie o naszych dostojnych członkach wyprawy?- zapytał zaciekawiony Borutek popijając znów z bukłaka i podając go Tsogtowi.
Ten jednak nie przyjął go, za to Ashok wyciągnął dłoń przejmując napitek.
- Za mało czasu by zdanie sobie wyrobić. Jak na każdej wyprawie, każdy mocny w gębie. Prawdziwe charaktera pokażą się na miejscu. - odpowiedział bardziej gadatliwy młodzian w wilczych skórach. Błyskał wesoło skośnymi oczami na Borutka i na Tsogta, któren z kamienną miną obserwował obozowisko.
- Swartka jest dzika… w każdym znaczeniu tego słowa. Widzieliście co zrobiła biednemu Popielskiemu?- zapytał retorycznie Borucki z przerażoną miną, po czym uśmiechnął się łobuzersko.- Ja mu zazdroszczę tych chwil ze Swartką.
- A stoi Ci coś, Borucki na drodze do tych chwil? - młody uniósł brwi.
- Stary kocur ma twardy ogon… niestety krwi mało i nie tak smaczną.- zaśmiał się szlachcic.
- Zatem słodkości jadaj więcej - posłodzi ci krew - zaśmiał się młody. - Dziwne, że ta bestia aż tak wybredna…
- Jest kobietą… one wszystkie są takie.
- wyjaśnił mentorskim tonem Borucki.
- Zależy w czym… - Ashok otworzył usta by coś więcej rzec, lecz spojrzenie Tsogta skutecznie powstrzymało krasomówcze zapędy. - A Zosi nie smakujesz?
- Czasem… ale dyć to nie taka Swartka
.- zaśmiał się Borutek podkręcając wąsa.- Pewnikiem pewne rzeczy trzeba przeżyć, żeby zrozumieć.
- Kiedyś opowiesz więcej… kto wie, może nauki się przydadzą przed Smoleńskiem.
- stwierdził z niezmiennym uśmiechem na twarzy łowca.
- Ot… nie powinienem… wy żeście nic mi nie powiedzieli nic ciekawego, z życia jako towarzysz waszej pani.- zaśmiał się Borutek i pogroził palcem.- A ja wam niepotrzebnie zdradziłem co nieco o Swartce.
- To po toś po prawdzie przyszedł?
- zarechotał Ashok. - O naszej pani zaspokoić ciekawość? To tego ci się zamarzyło, hm?
- Oj tam… przeca nie oczekuję sekretów.
- zaśmiał się Borucki.- Nie pytam gdzie kosztowności trzyma, ino ciekaw jestem jak wam się u niej żyje.
- Dobrze się żyje. Każdemu jednemu. Księżniczka dba o nas. A my o nią. Krotochwilna, choć uparta.
- Tsogt przerwał tyradę donośnym chrząknięciem.
-No… gładkolica z niej dziewuszka. Może nie Honoratka, ale…- cmoknął z uznaniem Borucki.- Zofia też by była ładniutka… za wcześnie biedaczkę odmieniono. Powinna się była nacieszyć życiem.
Tsogtowi zdecydowanie temat się nie podobał.
Brwi ściągnął i wyprostował ramiona:
- W czymś jeszcze pomóc możemy? - spojrzał na Boruckiego jakoby i łeb mu wyrwać miał. Dłonie w pięści zacisnął i pod ramionami splecionymi na piersi schował.
- Ano chyba… w niczym już… miło było pogwarzyć. Może podpowiecie co rozsądnego komu trzeba, bo z pewnością właściwe uszy o tej rozmowie usłyszą. -odparł Borutek wstając i machając dłonią na pożegnanie.- A bukłaczek… zatrzymajcie.





Tatarka odczekała aż wesoła kompanija do miasta ruszy. Sama swych ludzi wstrzymała i wraz z nimi w obozie pomagać zaczęła. Przy tym szukając okazji by z Koenitzem pomówić, albo… by jemu taką okazję stworzyć. Kręciła się po obozowisku obserwując ludzi Wilhelmowych i Jaksy spod oka, by nie dać im podstaw do podejrzliwości. Wilhelm był zajęty zarządzaniem, ale w końcu zauważył kręcącą się Sarnai i podszedł do niej pytając uprzejmie.
- Czy stało się coś? Dziwi mnie że nie wybrałaś się z innymi do karczmy.
- Dziwi?
- zdziwiła się teraz ona - Czemu? A tysz czemu nie poszetł?
- Ktoś musi stać na straży, kiedy wszyscy się bawią. Najlepiej… przywódca.
- wyjaśnił Wilhelm.- Ktoś musi być odpowiedzialny.
- Czyli czi czo poszli nieodpowiecialni? Czy przywótca nie lubi miastowych zabaw?
- wampirzyca podeszła do Koenitza.
- Czasami przywódca musi cierpieć niewygody, jednocześnie pozwalając podwładnych na chwilę odpoczynku. Sama wiesz to najlepiej.- odparł z uśmiechem Wilhelm.
- Czasz masz na rosmowe czy wolisz czerpiecz niewykoty?
- Z chęcią porozmawiam.-
rzekł ciepło Wilhelm z uśmiechem.
Sarnai skinęła głową i ruszyła przed siebie wolnym krokiem. Mogli wszak rozmowę w ruchu toczyć.
- Snowu lekcje dostaniesz czy teko kchcesz czy nie. - zaczęła z uśmiechem.
- Z pewnością będzie to ciekawa lekcja…- westchnął Wilhelm z lekkim uśmiechem.
- Trokche o nieumarłych s mej krwi. - spojrzała na Koenitza z wyrazem troski i ciepłym uśmiechem


- Z Martą dopsze bysz pomówił boś ją zniewaszył… wiesz ty o tem? A lekcja o tem, sze szaden Gangrel - nazwę wymówiła śpiewnie - pot inszym Gangrelem szłuszył nie bencie. Krew jeno szie poleje… my zasz do Gangrela jeciemy na Smoleńszk.
- A to...ciekawe.
- zamyślił się Wilhelm pocierając podbródek.- My wszak nie wojsko, więc nie sądziłem, by dosłownie ustalić hierarchię. Myślałem… zresztą teraz to już nieważne. Jak przeprasza Gangrelkę, wasz klan ma na to jakieś… specjalne zasady, o których powinienem wiedzieć?
- To znaczenia nje ma. My wolność kochamy, w nas krew cika. Nie usnajemy nad sobo inszych a najmniej inszych Gangreli. Dlatego za Zakchem poszła Szalona Wilczyca. Przy swiatkach ją szesz obraził, przy swiatkach pszeprosz.
- obserwowała jak Koenitz to wyzwanie przyjmie.
- Takoż i zrobię.- stwierdził stanowczo Wilhelm i zamyślił się.- Jakieś jeszcze porady?
- Czekam na tfoje dla mnie
- zaśmiała się zębami błyskając, warkocz odgarnęła na plecy.
- Nie wiem… czy zauważyłaś, ale ci dwoje.. Zach i Marta mają się chyba ku sobie. Coś ich łączy.- stwierdził Koenitz.- Żem ją uraził to pewnie prawda to. Ale wątpię by był to impuls, który pchnął ją w jego ramiona.
- Dyskrecyjo nie grzeszo. Tak to mowicz u was?
- Tak.
- stwierdził Wilhelm i zamyślił się mówiąc.- Kiedy walczych z vozdhem… wybacz, tak z franta zacząłem, ale wojak jestem. A więc… racją jest że warto strzelać w ich oczy, by je oślepić, acz oczu mają wiele… więc to tylko pomoc niewielka dla ciebie. Większość vozhdów jest olbrzymia i spora. Są silni i potrafią łamać drzewa, ale nawet.. One nie potrafią połamać tych drzew szybko i naraz. Wciągnij vozhda w las, przyszpil włóczniami, oślep strzałami… i na końcu rozsiecz. Tak się je zabija. Czy ta rada… jest ci warta coś?
- Jest, cienkuję.

Przez chwilę szła w ciszy obok wampira:
- W Smoleńsku na ksiencia bysz kchciał?
- Z pewnością byłbym chciał, acz… mogę się poświęcić i dać tamtemu Gangrelowi się okazję do wykazania. Jesteśmy nieśmiertelni, mamy czas...
- uśmiechnął się wesoło Wilhelm. - A ty.. Nie masz ochoty być Księżną? Marta chyba tak.
- Nie mam.
- nie udało jej się ukryć smutku w głosie - Ras wystarczy - uśmiechnęła się smutno. - Lecz jeszli chcesz, zdobywaj poparcze u kompaniji. A to znaczy sze i na przyjoncia do miast jeźcij.
- Bolesne doświadczenie? Powinienem unikać pytania o tę… kwestię?
- zapytał ostrożnie Koenitz.
- Bolesne. Minione. - machnęła dłonią - Ale khto z nas takich nie ma? - odpowiedziała ogólnikowo. - Doświadczenie masz w boju, a w szonczeniu?
- Nie. Byłem kiedyś zaufanym rycerzem i mieczem mego pana, ale potem… sprawy się skomplikowały.- mruknął speszonym tonem głosu rycerz.
- Swoim towaszyszom ufasz?
- Tatarka obserwowała Koenitza rzucając spojrzenia to na niego, to na kierunek, w którym szli.
- Mówisz o moich podwładnych?- zapytał Koenitz zamyślony.- Czy pytasz o księdza Giacomo i Marcela?
- Tych twóch ostatnich.
- Księdzu Giacomo ufam jak mało komu. Jest z niego niewielki pożytek w boju, ale zna się trochę na dworskich gierkach. Francuz… jemu nie ufam. Co więcej, został nam narzucony i mam wrażenie, że ciągnie za sobą jakieś fatum, które prędzej czy później uderzy w nas w najmniej odpowiednim momencie. Niemniej widziałaś co potrafi… byłaś podczas walki z Utopcami.
- wyjaśnił swoje wątpliwości Wilhelm.
- Naszucony przes kogo?
- Przez księcia Wiednia. Też Tremere.- odparł z kwaśną miną Wilhelm.
- Mosze chcze kontroli nad nowym terytorium dla swego klanu?
- Widziałem wystarczająco wielu zbiegów, by stwierdzić że nasz Tremere przed czymś ucieka, lub chowa. Prędzej bym podejrzewał, że… cóż… nie chcę urazić ciebie, więc nie powiem o co podejrzewam Jana Szafrańca.-
uśmiechnął się kwaśno Wilhelm.
Sarnai brwi zmarszczyła:
- Jusz zaczołesz winc móf wprost. - zatrzymała się w pół kroku, Koenitza jednako stopując.
- Nie wiemy jakie wampiry są w Smoleńsku, poza jedną szlachcianką, która jest jego wysłanniczką. Może się jednak okazać, że jest ktoś… jeszcze. Kolejny Tremere czekający aż mu grzecznie oczyścimy drogę do książęcego tronu.- uśmiechnął się ironicznie Koenitz, po czym szybko dodał. - Jednakże… to tylko wróżenie z kart. Nie znam wszak twego księcia pani, możliwe że jest bardzo honorowy i uczciwy względem nas. Twoja obecność tutaj świadczy o tym.
- A jako wicisz swoje szoncenie?
– Sarnai zmieniła temat - Masz plan jako włace sdobycz i uczymacz?
- Sprawiedliwe królestwo. Budowanie bogactwa żywych, by i nieumarłym dobrobytu starczało.
- stwierdził bez namysłu Koenitz.
Sarnai spojrzała na niego raz i drugi zastanawiając się czy on taki idealista czy tylko próbuje zdać się takowym.
- Brzmi nieprawdopodobnie? Może.- stwierdził Wilhelm niezrażony jej rzucającym się w oczy sceptycyzmem.- Ale my wszyscy porzuciliśmy nasze rodzinne strony, by zbudować nowe siedziby na następe wieki. To może nas złączyć mocniej niż klanowe więzy.
- Nie wiem, czo sztaczby sze muszało, Wilhem.
- Sarnai wcale jego odpowiedź nie uspokoiła - Tu luci cikich masz, tam cikisz takosz. Kaszden inne czele ma, butowanie sieciby nie muszi pierwszym wczale bycz…
- Mamy jednak siebie na obcej ziemi, czy nam się to podoba czy nie. Nie zrealizujemy naszym celów osobno
.- stwierdził Wilhelm.- Musimy się wspierać nawzajem czy tego chcemy czy nie.
- Tedy choć - Sarnai uniosła brew ku górze i wyciągnęła dłoń. Malutką, jasną, z zaskakująco zadbanymi palcami i wnętrzem. - Dasz pszykład sze nie osobno chocisz.
- Prawda to…- z wyjątkowym pietyzmem uchwycił jej dłoń i… z pewnością planował uczynić jakiś gest, który nakazywała mu kultura, ale był na tyle bystry, by pochamować swe nawyki i uniósł jedynie lekko jej dłoń swoją.
- Prawta co? - Tatarka zaś nie przejęła się ani pietyzmem ani delikatnością. Dłoń Ventrue mocno schwyciwszy, zacisnęła na niej drobne palce i pociągnęła go ku koniom. - Wsiataj… - wskazała rumaka Wilhelma. Swoim ludziom w ichniej mowie krzyknęła by baczenie mieli na obóz.
Wampir wsiadł na swego konia, przy którym tatarskie koniki przypominały kuce i ruszył tuż za nią. - Prawdą jest iż dobry przykład buduje posłuch lepiej niż najlepsze słowa. Tako prawi Giacomo, a to mądry uczony.
Tatarka parsknęła:
- To tego uczonym nie czeba bycz, Wilhelm. - konia spięła by krok wydłużył i przyspieszył. Poczuła śpiew wiatru wokół i roześmiana do karku końskiego przylgnęła, lekko nad siodłem się unosząc. Oglądała się za rycerzem czy pościg podjął, czy również zew wolności nocnej posłyszał. I gnała… w rytm koński wpisana jak nici w wyszywaniach deeli.
Oglądać szybko się przestała i przyspieszyła, słysząc za sobą “burzę”. Ciężki ogier wolno się rozpędzał, ale gdy już nabrał tempa to pędził jak ucieleśnienie Yer Ata jednego z wichrów jej rodzinnej ziemi, hałasując kopytami równie głośno i wzburzając chmury dymu. Wilhelmowy rumak był szybki, a Ventrue był znakomitym jeźdźcem.
Tym większa radość, tym głośniejsza pieśń wolności w uszach dzwoniła, gdy do Przeworska Ventrue jak na nitce prowadziła.
- No to ciałaj - rzuciła Koenitzowi z konia zeskakując i roześmianymi oczyskami łyskając na rycerza. Warkocze wokół szyi niczym korale owinęła i do karczmy skierowała.
Szlachcic ujął dłoń dziewczyny w swoją i poprowadził wprost do wejścia głównego karczmy budząc pod drodze zdziwienie wszystkich gości.



To co się wydarzyło dzwon po północy, wzbudziło w karczmie olbrzymie zdumienie i zaskoczenie, bo czyż można się było spodziewać, że ktoś taki odwiedzi ten przybytek. W żadnej pijanej głowie się to pomieścić nie mogło. Otóż wysoki przystojny młodzian w srebrzystej zbroi wszedł przez główne wejście do sali tanecznej, mając za towarzyszkę swoje własne przeciwieństwo. Niziutką i drobniutką Tatarkę ubraną w typowy dla swego ludu strój. Tak egzotyczna para przyciągała spojrzenia i to bez użycia klanowych sztuczek. Wilhelm wszak wyglądał jak książę z dawnych ballad, a uroda Sarnai przyciągała również wzrok. Nic dziwnego, że składane przez nich życzenia młodej parze przypominało błogosławieństwo królewskie, niż tylko uprzejmość gości wobec gospodarzy.
Sarnai kątem ust szepnęła Wilhelmowi by do tańca pannę młodą poprosił. Na twarzy jej zaś krotochwilny uśmieszek wykwitł:
- Dla pszykłatu, Wilhelm, dla pszykłatu - kiwnęła lekko na zachętę sama pana młodego spojrzeniem mierząc. Dłoń wyciągnęła ku mężczyźnie, kątem oka Koenitza obserwując.
- Nie wypada by pierwszy taniec… odbył się z damą inną niźli z tą z którą się przyszło. Ujmę to jej honorowi i urodzie przyniosłoby.- wyjaśnił Wilhelm Sarnai prosząc do tańca.
Nie znając wymogów dworskiej etykiety innej niż rodzima, Sarnai przyjęła zaproszenie. W tych drobiazgach wszak zaufać mogła Ventrue. Ponownie tej nocy dłonie złączyli i do tańca ruszyli:
- Jeno nie szypko bo tańczycz nie umim. - mruknęła wampirzyca tonąc niemalże w ramionach partnera.
Koenitz ostrożnie ruszył w tan, jedno jego surowe spojrzenie sprawiło że grajkowie przerzucili się z szybikiego obertasa, na wolnego mazura. W każdym razie na wolnego dla Koenitza, bo dla Sarnai i tak taniec był za szybki i wręcz czuła się porwana niczym listek na wichurze. Mimo że już od dawna nie oddychała, poczuła jak tchu jej brakuje. Wilhelm tańczył ze pewnością siebie, będąc przewodnikiem dla Sarnai po kolejnych figurach i pokazując jej radość jaką tutejsi czerpali z tańca.
Obroty, przejścia, kolejne figury… Tatarce w oczach się mieszało i zdać się na Wilhelmie przewodnictwo musiała. Zwracać uwagę na innych przyjezdnych i gości szybko przestała, chcąc uniknąć potknięcia i tańca zepsucia. Śmiech rodził się jej w gardle i przez te parę chwil poczuła beztroskę zamkniętą w krótkich mgnieniach oczu.
Roześmiana z warkoczami fruwającymi za nią w końcu przystanęła i za taniec podziękowała.
- Niewygót czerpiecz nie czepa zawsze, hmm? - wzrok kpiący uniosła na Koenitza. - Dalej, icz w tany ze swobodniejszo tanczerko.
- Tak uczynię.- odparł Wilhelm kłaniając się dworsko i rzeczywiście po chwili porwał w tan inną pannicę. Gorzej że do Sarnai też zaczęła ustawiać się kolejka młodzianów, których egzotyczna uroda Sarnai i jej bajkowe zjawienie się… przyciągały.
Rozbawiona, dała się porwać kolejnemu i po chwili przejmować się przestała, że tańca nie zna. Błyskała zębiskami, strzelała skośnymi, ciemnymi ślepami spod kosmyków ciemnych jak heban, gładkich włosów co to się z warkoczy wysmyknęły niewdzięczne. Dzika radość gości weselnych i jej się udzieliła gdy wraz z pannicami piski i okrzyki wydawała, tupiąc ile wlezie miękkimi butami Tatarów.
W końcu i na Zacha spojrzała. Z dzikim uśmiechem na obliczu stanęła przed Węgrem, rączkę swą drobną nastawiając zachęcająco. Milos dłoń ujął i z powrotem w tłum Tatarkę powiódł w rytm dźwięczącej piosenki. Prowadził na tyle wprawnie by się nie pogubiła gdyby kroków nieopatrznie nie znała. Tempo narzucił zdrowe a i od siebie trochę spontaniczności dodał, od czasu do czasu to Tatarkę obracając jak frygę to znów pod boki łapiąc na wyciągniętych ramionach w górę podnosił. Niezrażon, że piosenka jedna się skończyła i rozbrzmiewała kolejna Sarnai wcale nie oswobodził a w kolejnego kujawiaka porwał.
Z kolejnym kujawiakiem łatwiej jej szło i dumać nad krokami nie musiała. Gdy w tańcu mężczyźni od kobiet się rozdzielili, zawirowała miękko z pozostałymi tancerkami, naśladując ich gesty po czym lekko, zgrabnie podskakując furknęła z powrotem w ramiona Węgra. Z uśmiechem oczu sięgającym, dłoń wczepiła w ramię jego. Zaczarowaną chwilę radości z obcym dzieliła. Namiastkę życia ulotnego z Milosem smakując.
- S Martą nie satanczysz? - mruknęła gdy chwila spokojniejszych dźwięków się nadarzyła.
- Z tobą tańczę - obrócił ją giętko, przyklasnął.
Zatupała piętami ujmując się pod bok:
- Tak. - kiwnęła głową - Dobsze bafisz zatem? - obiegła go dokoła.
- Piłaś już tu coś? - ramieniem oplątał jej ramię, wokoło pociągnął śmiejąc się w głos. - Trudno się źle bawić z takim podkładem.
- Nie piłam
- pokręciła przecząco głową - od wczora. Ale samymi oparami opicz sze moszna - zaśmiała się głowę do tyłu odrzucając z wesołości - tak tu zaczadżone alkoholem.
- Zapach może nie najlepszy, ale zyskuje na ocenie po spożyciu - w górę podskoczył, na zgięte kolana opadł, młyńca wywinął przyklęknąwszy na jednym kolanie i dłoń w górę wyciągnął by go obtańczyła. - Przerwa na jednego?
- Skota - obtańcowała drobiąc kroczkami wokół jego klęczącej postaci i pociągnęła na kosztowanie - Masz ty jakiesz preferenczje? - zerknęła w górę, w twarz Węgrowi.
- Dla siebie? Czy tobie co bym zlecił? - pociągnął ją ku stołom.
- Mnie za jetno, wam nie - zdziwiła się nieco, brew unosząc.
- Tyle, że ja już wypiłem nieprzyzwoicie dużo - do stołu w zaciemnionej części ją zaprosił gdzie twarzami w talerzach leżało kilkoro kmieciów. - Trochę mnie musisz pani dogonić.
- Pani? - kolejna brew powędrowała do góry - Na czeźwo Tatarka, po napitku pani? - kpiąco rzuciła mu w twarz spoglądając na gości upitych. Wybrała pierwszego z brzegu za nic mając wygląd czy stan. - Benciesz paczył? - drapieżny uśmiech towarzyszył pytaniu.
- Mogę się odwrócić… - wąsa podkręcił. O stół ręką się zaparł bo lekko nim zachybotało.
- Nie muszisz… mi za jedno - po czym nie czekając na gest dyskrecji kły szybko zanurzyła w szyi nieprzytomnego gościa weselnego. Oczy przymknęła lekko i smakowała okowitę zmieszaną z posoką. Po chwili oderwała się z westchnieniem zadowolenia i usta zakrwawione oblizała ze smakiem. - No i jusz… jeno … - zaczęła z namysłem dumając czy alkohol już śpiewać zaczął - efektu chyba jeszsze nie ma… - mlasnęła językiem cicho. - Mosze jeszcze jetnego czeba…
Wskazał tego drzemiącego obok.
- Się rozgość… Sarnai - na próbę wypowiedział jej imię. Formalnie się sobie nie przedstawili. - Coś to znaczy po waszemu?
- Sarrrnaj - wypowiedziała swe imię poprawiając wymowę - Snaczy… kfiat… nie… rósza… z kolczamy - spojrzała i wzroku nie spuszczając wgryzła się w kolejnego gościa chłepcząc szkarłatną strugę - Rosumiesz? - oderwała się z mlaskiem.
- A pewnie. Tam gdzie bywałem trudno o takie bez.
- Samesz nimi obrosznienty, to innym nie szałuj
- wyszczerzyła się włosy odgarniając. - I … mosze troszkę lepiej - zamrugała szybko wzrok koncentrując na rozmówcy. - Wracamy? - z ciekawością Węgrowi się przyglądała blisko, coraz bliżej podchodząc i w twarz zaglądając.
- Nie wolisz z kimś… śliczniejszym teraz pląsać? - wymownie zerknął na stojącego pod ścianą Koenitza.
Uśmiechnęła się:
- Kaszten wracza do szwojego?
- A on twój?
- kącik ust na środek policzka pociągnął.
- Na cisziaj - pokiwała głową radośnie - na teraz - i wzruszyła ramionami - a ona twoja na dłuszej?
- Jeszcze mi się zdaje nie zdecydowała.
- A tyś sze zdecytował?
- Tatarka ramiona na piersi złożyła, oczy na chwilę zmrużyła. Warkocze na szyję zarzuciła.
- Czy ty mnie czarujesz? - dłońmi żupan wygładził, kciuki o pas z bronią zahaczył.
Sarnai obserwowała jego pięknoszenie by cicho spytać:
- A kchciałbysz? - skośnookie spojrzenie wpiło się w twarz Zacha.
Zanim jednak odpowiedzieć zdążył roześmiała się w głos, głowę w tył odrzucając. Dłonią machnęła:
- Dajsze pokój… bawicz sze ić - furknęła w tłum zostawiając Węgra samego. Przez tańczących się przedarła by Wilhelmowi drogę zastawić.
- Sostajesz czy wraczasz?
- Nie wypada mi zostać zbyt długo. I nie wypada mi wracać do osady, bez ciebie moja pani. Przybyłem z tobą, honor więc nakazuje dopilnować bezpieczeństwa twego powrotu i wiem… że jesteś w stanie sama zapewnić sobie bezpieczeństwo.
- stwierdził dwornie Koenitz. - Niemniej nie zmienia to faktu, iż wstyd by mi było pozwolić ci wracać samej.
- Ja kotowa… jeciemy żatem?
- dłoń ponownie wyciągnęła ku niemu. - Prować, ryceszu.
- Tak jest moja pani.
- rzekł rycerz kłaniając się w pas i podając dłoń Tatarce, by zaprowadzić ją do ich koni.

post by corax, liliel & abishai
 

Ostatnio edytowane przez corax : 20-04-2016 o 14:32.
corax jest offline