Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-04-2016, 16:14   #158
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
Mikołaj, Connor

Ruszyli w stronę majaczącej w oparach postaci, z pochodnią, łapaczami snów i nożem. Zdezorientowani, lekko już oszołomieni dymem unoszącym się nad okolicą. Gryzącym w gardło, osadzającym się w płucach smrodliwym i metalicznym posmakiem.

Dym zdawał się gęstnieć. Wyciskał łzy. Zapach ozonu ustąpił miejsca innej woni. Smrodliwemu odorowi gnijącego mięsa, ropiejącej jamy ustnej – głębokiemu, mięsistemu, próchniczemu fetorowi.

Za ich plecami huknął piorun, lecz jego odgłos był odległy, mniej intensywny, jakby… jakby robiąc te kilkanaście kroków oddalili się o kilometry od rzeźby. Jakby... przestrzeń rządziła się zupełnie inną fizyką od tej, na której oni opierali swoją percepcję.

W końcu dotarli do postaci. Był to młody mężczyzna. Pozbawiony ubrania, umazany zakrzepłą krwią niemal od stóp do głów, ale nadal rozpoznawalny.
Bruce Parquet którego przecież, na ich oczach, nieznana siła rozerwała na strzępy.

Bruce stał… bezwolny, zagubiony, jak człowiek, który pogrążony w głębokim śnie wędruje ścieżką lunatycznego transu.

I nagle z ust chłopaka wyrwał się przeraźliwy, niemal nieludzki wrzask. Krzyk agonii, bólu, cierpienia, męczarni. Straszny! Potężny! Krótki i intensywny.

A kiedy przebrzmiał, Bruce spojrzał na nich świadomie.


Bruce

… Zamrugał powiekami…

Otworzył oczy. Licząc, że obudzi się w namiocie, ujrzał jednak koło siebie zupełnie inny widok. Widok przerażający i obcy.

Wokół niego kłębiła się gęsta, podbarwiona żółtym pyłem i popiołem mgła. Wirująca onirycznie, jak żywa istota, pozbawiona ciała lecz nie świadomości. Gdzieś tam pośród tego… tego… całunu – to było dobre słowo – tego całunu majaczył jakiś kształt. Rogaty. Złowieszczy. Zły i plugawy co Bruce wyczuwał … ba! … wiedział, jakoś tak, bezwiednie, jakoś tak podświadomie.

Czuł się tak, jakby budził się ze snu.

A potem sobie przypomniał! Moment umierania… Rozdzierania na strzępy. Potwornego bólu, którego nie wyraziłyby nawet najlepiej dobrane słowa i przymiotniki.

Moment agonii. Katusze rozrywanego ciała i chyba, rozrywanej duszy.
Wrzasnął. Popłynął z tym wrzaskiem na fali… wspomnień… wizji.
Nie miał pojęcia czym były obrazy, które ujrzał w swojej głowie.

Jaskinia. Drzewo. Na nim jakieś ciała. Szczątki ludzi, zwierząt i istot, które były jednym i drugim na raz. Rzeka czy też raczej potok wijący się pomiędzy kamieniami. Wodospad pełen krwi. I głaz a na nim siedzącą postać. Kobietę, z której pleców wyrastały dziesiątki pajęczych odnóży.

I był tam. W tej jaskini. Pośród grzybów i pleśni o kolorze krwi i konsystencji kisielu. Jak w tandetnym horrorze. Wpatrzony w pomarszczoną, starą twarz i oczy pozbawione gałek – czarne studnie oczodołów.

Był tam, w jaskini, która wydawał się kluczem do rozwiązania zagadki. Kluczem do ocalenia. Tylko dlaczego?!

I nagle, tuż przed sobą, ujrzał dwie znajome twarze. Koledzy ze spływu. Ten Polak, jak on miał na imię. I ten drugi. Jak on miał na imię?

Dziury w pamięci. Miał w głowie dziury.

Skąd się tutaj wziął? Przecież…. Przecież umarł. Rozdarty na strzępy.


Frank

Odszukać jaskinię. Uchwycił się tej myśli, jak tonący rzuconej liny.
Łatwo jednak było powiedzieć – odszukać jaskinię. Trudno było jednak to zrobić.

Ale Frank był uparty. Potrafił być uparty.

Krążył, szukał, rozglądał się. Ale każda przebyta mila, każda godzina nie przybliżała go do celu. Co więcej, miał wrażenie, że kręci się w kółko. Że krąży wokół tych samych drzew, tych samych kamieni, tych samych łapaczy snów.

Gdzie ukrywał się szaman z wizji? W jaskini! Gdzie była ta jaskinia? Wszędzie i nigdzie!

W pewnym momencie poczuł zmęczenie. Usiadł pod drzewem, wpatrując się w niebo.

Ile czasu już tak krążył? Szukając i próbując trafić na jaskinię, która przecież mogła nie istnieć! Spojrzał na zegarek i uświadomił sobie fakt, że … godzina cały czas jest ta sama. Niezmienna. Co do minuty, sekundy!

Czas, przestrzeń, kierunki – to wszystko nie miało znaczenia.
Frank czuł się samotny, zagubiony, zrozpaczony, chociaż tej ostatniej emocji nie poddał się jeszcze do końca.

I wtedy ujrzał… ognisko. Tak. Płomień. Przebijający się gdzieś pomiędzy drzewami, niczym światełko odległej latarni na pełnym, czarnym morzu udręki.

Arisa

Jakimś cudem, czy też może kierując się opaskami na drzewach, udało jej się wrócić do ogniska. Namiotów nie było. Wypalona ziemia – krąg z którego wyszedł kolczasty demon – była tam, gdzie to pamiętała. Ciało Johna gdzieś znikło. Podobnie jak ciało Aarona.

Za to łapacze snów były wszędzie. Nawet chyba więcej, niż to zapamiętała.
Ich zachowanie przykuło jej uwagę. Część wirowała wokół swojej osi – jedne szybciej, inne wolniej. Część zwisała nieruchomo. Wokół części migotały jakieś niewytłumaczalne cienie. Kształty. Tak. Drobne, jak nieporęcznie rzucane cienie przez niezbyt uzdolnionego prestidigitatora. Czy wręcz pozbawionego talentu.

Rozpoznawała jednak część z nich. Zające. Wiewiórki. Pająki. Skrzydlate motyle. Ptaki. Nietoperze.

I wtedy go zobaczyła. Mężczyznę wychodzącego spomiędzy drzew. Powoli, ostrożnie, jakby z niedowierzaniem, że ją tutaj widzi.

Męski typ urody. Twardy. Twarz znajoma. Pamiętała, że widziała jego zdjęcie w schronisku, z którego wyruszali na spływ. No i widziała go przecież nie tak dawno na nagraniu. Bart Calgary.

Widział ją! Tego była pewna.

Przyglądał się jej nieufnie. W jego ręku widziała karabin – jakiś archaiczny chyba eksponat. Ale nie mierzył do niej. Wydawał się być … zaintrygowany.

Angelique, Bobby

Ruszyli w dół rzeki – w tej kwestii bardziej musiała wierzyć Bearowi.
Droga nie była łata. Brzeg był stromy, kamienisty, często musieli wchodzić w głąb lasu, aby ominąć jakiś nabrzeżny głaz, popękaną skałę lub zwalony pień drzewa. Rzeka szumiała tuż obok nich. Przewalała się z łoskotem. Pieniła na zdradzieckich skałach wystających ponad toń wody. Rwąca i dzika, prowadziła gdzieś w dół, w doliny, być może nawet do jezior, na spokojniejsze wody. Szlak Pojebańców.

Krzyk ucichł. Bębny i muzyka też. Teraz towarzyszył im tylko ten odwieczny łoskot toczącej się wody.

Nie raz i nie dwa ślizgali się na nierównym terenie, potykali, ale nie dawali za wygraną. Oddalali od obozowiska i przyczajonego tam monstrum. Chociaż, jeżeli przeczucie nie myliło Beara, to Bobby był pewien, że za chwilę ujrzy znów znajomy brzeg i obozowisko.

Mylił się.

Rzeka przyśpieszała. Nabierała prędkości do szaleńczego, nieludzkiego wręcz tempa. Spływ kajakiem tą p[piekielną kipielą naprawdę byłby wejściem w gardziel piekła!

Najpierw usłyszeli szum. Huk narastał. A potem rzeka opadała w dół. Gwałtownie. Potężnym wodospadem. A brzeg kończył się urwiskiem. Nierównym, postrzępionym, śliskim. Wiodącym w czerń. Światło latarek pokazywało tylko przestrzeń, nie sięgało do dna urwiska.

- Tam jest ścieżka. – Powiedziała Angie, która pierwsza ujrzała wąską, prawie niewidoczną drogę prowadzącą w głąb lasu i oddalającą się od nie mającego końca wodospadu.

Mogli ryzykować życie i podjąć się karkołomnej próby zejścia w dół przepaści. Mogli zawrócić po własnych śladach lub podążyć ścieżką, której Bear prawie nie widział, za to dziewczyna widziała bardzo wyraźnie.

To też było dziwne, jak wszystko od pewnego czasu. Nie mające tak naprawdę zbyt wiele racjonalnych wyjaśnień.
 
Armiel jest offline