| Należy iść za głosem bogów, powtarzał zawsze ojciec Sklavius podczas okresu próbnego w Vis Coelestis. Ze zdziwieniem stwierdziłem, że coś z tych jego "wykładów", których większość z nas używała jako wymówki do dyskretnej drzemki, zostało mi w głowie. I nie dość, że zostało, to pozwalało uspokoić rozbiegane przed bitwą myśli. Bo skoro idę za głosem bogów, to sławę i bogactwo zdobęde przy okazji i w godny sposób. Nie mam w sobie niskich pobudek.
Czas podróży statkiem nie dawał zbyt wielu okazji do refleksji. Dwa konie, pełny ekwipunek, brak giermka – w efekcie cały czas było coś do roboty. Nie mówiąc o tym, że pobudzający do "karmienia ryb" odór pełnego ludzi i zwierząt statku przez pierwsze dni dawał mi inne zajęcie.
Szlachetni panowie z czwartej kompanii mieli podobnie mi historie. Trzeci i czwarci synowie, herby z belką bastarda, dziedzice dumnych historii podupadłych rodów, raubritterzy o zaszczutych obliczach, nie mogący jeszcze uwierzyć, że listy gończe za nimi zostały na stałym lądzie. A z drugiej strony nuworysze, których dziadkowie pędzili żywot pospólstwa, chcący czynem legitymizować nadanie szlachectwa ojcu, wieczni giermkowie, szukający swych ostróg poza politycznymi układami, i łże-rycerze, kopijnicy i szlachta, których szlachetne pochodzenie mogłoby zostać poddane rewizji przez dysponujących zbyt dużą ilością czasu i pieniędzy heraldyków. Ciekawe osobowości.
Naturalna kolej rzeczy sprawiła, że podzieliliśmy się na grupki – wszak łatwiej uwarzyć owsiankę na kilku, niż na jedną miskę, łatwiej trzymać pieczę nad wierzchowcami we dwóch przez pół nocy, a nie samemu przez całą, łacniej w końcu czyścić pancerz przy zajmującej rozmowie, niźli ponuro milcząc jako ten kołem w płocie samemu stojąc. I tak w kompanii, która się zaczęła zawiązywać, obok mej skromnej osoby, zasiadał Cecil de la Vere, Longinusem przezwany od wielkiego wzrostu i mikrej wagi, skromny rycerz bretoński z łataną kawąłkami blachy kolczugą. Dalej, był Tobias von Perne, averheimski obieżyświat z fantazyjnym herbem, językiem ze złota, z ręką dobrą do dziewek (jak się chełpił) i zbyt ciężką dla koni (co widać było). Dalej, najbogatszy z nas, z giermkiem i dwoma sługami, Hans von Koepke, któren to ukradkiem na kupieckim abakusie cosik ciągle przeliczał, jak myślał, że tego nie widzimy. Rynsztunek jego zacny i bogaty, jeden z najlepszych na naszym statku. I w końcu Hugon von Payne, mnich z sigmaryckiego klasztoru (na tyle ojcu starczyło, by uposazyć syna), który dla szerzenia imienia swego pana do krucjaty dołączył.
Z nich wszystkich najbardziej mi do serca Hugon przypadł, bo dzielił wszak los mej nieszczęsnej siostrzyczki najmłodszej, Beatrice, patrzył na szczęścia i smutki świeckich, mając ich nigdy nie doznać. Widać w nim jednak było krew szlachetną, bo z końmi jak prawdziwy szlachcic sobie radził. Przy Skoczku i Rougemoncie mi pomagał, swojego wierzchowca nie posiadając, i żeśmy się zmówili, że podjezdka mu będę użyczał, jak kompania bez taborów konno będzie musiała iść. Sigmarem a prawdą, poza habitem, młotem i ognistą wiarą, to braciszek szlachetnego pochodzenia nic nie posiadał, tym bardziej jeszcze jego waleczne serce wzbudzało szacunek. Tym bardziej złość mnie ogarniała, gdym słyszał przytyki Hansa, który to z tego i innych powodów zaczynał mnie mierzić.
Nadszedł w końcu kres nasze próby i udręki – kres rejsu. Znajdowaliśmy się na ziemi, która domagała się wyzwolenia. Po wyokrętowaniu się z czwartą kompanią ruszyłem wraz z towarzyszami broni niezzwłocznie do ataku, z tarczą i korbaczem w dłoniach i podziękowaniami dla Vereny na wargach. Za koniec rozmyślań, zwątpienia i refleksji nad odcieniami szarości – walka, która mnie czekała, była prosta. My byliśmy wyzwolicielami, wróg - zakałą tych ziem. |