James na miękkich nogach wyczołgał się z kokpitu, z największym trudem powstrzymywał się by nie upaść i nie zemdleć. W tej chwili na nogach utrzymywała go tylko wściekłość, on naraża własne życie by uratować jakiś tam statek przed olbrzymim smokiem, a ten półgłówek Huzzar ma do niego jeszcze pretensje? Młodzieniec nawet nie zamierzał odpowiadać, jak mały dzieciak, z zadartym nosem, milcząc, wyraźnie obrażony zasiadł za sterami dźwigu.
Może to był przypadek, może celowe działanie Jamesa, ale statek deamonitów z łoskotem wbił się w pokład. Młodzieniec na wpół się uśmiechnął, na wpół skrzywił. Potem mu się za to dostanie ale teraz mały sabotaż sprawił mu przyjemność.
- Dobra, koniec zabawy – mruknął do siebie i zeskoczył z dźwigu by pomóc Zcirwowi. W dwójkę przenoszenie statku powinno im pójść dużo łatwiej. - Jasne, Cage, jasne. Zaraz się za to wezmę, tylko pozwól, że najpierw załaduje ten statek, potem odeprę zmasowany atak chińczyków, a na końcu smok, nie zapominaj o smoku. – James rozejrzał się po pokładzie i momentalnie odeszła mu ochota na sarkazm – Wiesz co, zmiana planów, już do ciebie idę.
Młody naukowiec odstawił statek deamonitów i ruszył do transportowca. Większe naprawy nie były w tej chwili możliwe ale liczył, że uda mu się chociaż na chwile przywrócić maskowanie samolotu, przynajmniej na tak długo by zdążyli uciec. |