Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-05-2016, 23:49   #8
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Chmura czystego przerażenia, spowijająca Londyn na podobieństwo całunu. Oplatał ludzkie ciała i dusze, uniemożliwiając zaczerpnięcie głębszego oddechu. Zmuszał mięśnie do rozpaczliwego biegu, byle dalej. Szybko… szybciej…
Metr za metrem, kolejne ulice, skrzyżowania i niekończąca się wstęga popękanego chodnika. Kto mógł przypuszczać, że w tym pieprzonym mieście wszędzie jest tak daleko? Na co dzień Lauren nie odczuwała tego, w każdej chwili mogąc wsiąść w autobus, lub rozkrwawić portfel wzywając taksówkę. Teraz jednak bardzo dobitnie przyszło się jej zorientować, że na piechotę wszędzie robi się cholernie daleko, zaś podróż zajmuje zdecydowanie więcej czasu, niż aktualnie posiadała. Kolejne cenne sekundy przelatywały przez palce, a ona nie mogła zrobić nic, poza skupieniem na najprostszych czynnościach. Wdech, wydech, lewa noga, prawa. Nie patrzyła na korowód mijających ją twarzy, woląc wbić wzrok w beton pod stopami. Nie mogła się potknąć, ani zostać w tyle… po prostu nie wolno jej było ponownie okazać słabości. Wystarczająco dołujące było przejęcie przez Thompsona bagażu i jego wzrok. Nie musiał nic mówić, oboje doskonale zdawali sobie sprawę z kłopotu jakim MacReswell była - nieuzbrojony, nieprzeszkolony cywil, do tego nikt, kogo glina uznałby za druha. Dość siary narobiła sobie jak na jeden ranek. Zresztą jeśli zacznie narzekać i robić pod górkę, glina najzwyczajniej w świecie ją tu zostawi. Samą w obcym praktycznie mieście na skraju histerii. Truchtała więc za przewodnikiem i eskortą jednocześnie, próbując wytrzymać ostre tempo marszu.
Co jeśli na posterunku napotkają to samo szaleństwo? Już chciała podzielić się z towarzyszem wątpliwościami, w porę jednak ugryzła się w język. Złośliwy los wrzucił ich do wspólnego kotła i ostro w nim zamieszał. Mogli się nie znać, nie przepadać za sobą, lecz skoro już tkwili w owym bajorze razem, wypadało się wspierać zamiast jeszcze mocniej dołować.
Przynajmniej przestało jej być zimno.
- To jakiś obłęd - mruczała pod nosem, wciąż mając przed oczami zakrwawioną twarz kierowcy Forda… i te jego oczy: puste, bezmyślne, nieskalane bardziej złożoną myślą, za to wypełnione najpierwotniejszym z pierwotnych instynktów.
Patrzył się na Lauren jak krwisty stek, który złośliwy psychopata podsuwa konającemu z głodu zaraz poza zasięg.
Wzdrygnęła się wyraźnie. Słowo umierający nie pasowało do kogoś, kto już nie żył.
O co tu chodziło, co się działo? Czyżby rzeczywiście nadszedł Armageddon? Niby każda kultura i religia miała swoją wizję jak winien on wyglądać? Może gdyby bardziej uważała na kazaniach, przeczytała biblię jak zalecała rodzina...ale ona od zawsze wolała komiksy Marvel’a. Była więc złym człowiekiem, z perspektywą na szybkie potępienie? Kim był “dobry człowiek”? Gdzieś w skołowanej głowie pojawiło się nieśmiałe pytanie, a za nim kolejne i jeszcze jedno i następne.
Czy czytała Biblię codziennie? Czy modliła się codziennie sercem? Czy błogosławiła, chwaliła i uwielbiała Go codziennie? Czy dziękowała Mu codziennie za to, że dał jej życie, oraz Jego opatrzność i miłosierdzie, Jego miłość i pokój? Czy mówiła ciągle, że Go kocha?
Raczej nie… ale kto powiedział, że to chrześcijańska apokalipsa? Równie dobrze zaraz na niebie, zamiast statku kosmitów, pojawi się drakkar zbudowany z trupich paznokci.
Gusła, wizje, wieszczenia, przesądy… najbardziej znanymi przepowiedniami o końcu świata i o zdarzeniach, jakie miały miejsce lub dopiero się wydarzą były, te pisane przez Nostradamusa… tylko czy było coś tam o ożywających zmarłych?
Zamknięta w labiryncie narastającej paranoi i strachu, Irlandka zorientowała się co widzi dopiero, gdy kilkuletnie dziecko obróciło w jej stronę okrwawioną twarzyczkę.
- Jezu Chryste - wymamrotała, a żołądek po raz enty tego poranka podjechał kobiecie do gardła. W odruchu paniki chwyciła gliniarza za rękę, ściskając ją z całej siły. Może chodziło o podświadome działanie munduru, gwarantującego przecież spokój i bezpieczeństwo, a może o zwykłą obecność kogoś, co do kogo nie miała wątpliwości czy żyje i zachował rozsądek w chociaż minimalnej ilości.
Z piersi technik wyrwało się coś pośredniego między piskiem a szlochem. Gapiła się szklanym wzrokiem na scenę z pogniecionej blachy, ciał i posoki...oraz jednego, małego aktora na samym środku. Czy był podobny Mary Ann, też już… był martwy? Nie tak powinien się zachowywać małoletni chłopiec, biorący udział w wypadku… do tego widzący na własne oczy śmierć być może matki, albo starszej siostry. Nie powinien też trzymać przy buzi czerwonego ochłapu, wydartego z większego ciała...i go zapamiętale żuć.
Trzeba było to sprawdzić, upewnić się, ale rozsądek nakazywał zostanie w bezpiecznej odległości. Sparaliżował tkanki, odcinając kobiecie władze nad kończynami, by w przypływie altruizmu i odruchu człowieczeństwa, nie zrobiła tego, o co wrzeszczało jej serce. Podejść, objąć dzieciaka i zabrać go z tej jatki - każdy normalny przedstawiciel homo sapiens uczyniłby podobnie.
- Może być chory, a-autystyczny… albo w szoku. Nie… nie wie co się dzieje, widok zwłok i śmierć najbliższych przestawiła mu klepki. - szukała na siłę logicznych wytłumaczeń, nie potrafiąc oderwać wzroku od brzdąca. Biorąc pod uwagę wydarzenia ostatnich paru godzin, brzmiało naciąganie nawet w jej głowie.
Andrew w międzyczasie spróbował ponownie połączyć się z posterunkiem, jednak próba ta zakończyła się niepowodzeniem.
- Po prostu udawaj, że tego nie widzisz - mruknął, starannie omijając wzrokiem malca, który dokończywszy zajadać trzymany w dłoni ochłap, zainteresował się obojgiem. Jego niezdarne ruchy, mające na celu wstanie, mogłyby uchodzić za słodkie, gdyby nie spływająca z brody krew, która brudziła także cały przód ubranka, które po bliższym przyjrzeniu okazało się być piżamką. Wyciągający przed siebie łapki miś, z rodzaju znanych i lubianych “Me to You”, zachęcał do przytulenia. Podobnie jak i rączki malca, które skopiowały pozę pluszaka. Jeden krok, za nim następny. Byle bliżej nowej atrakcji. Uśmiechał się przy tym radośnie, słodziutko i krwawo. Szkarłat wylewał się z na wpół otwartych ust, płynąc po brodzie i skapując na głowę misia by dołączyć dot tej, która się już tam zadomowić.
Thompson pociągnął Lauren, wyraźnie zamierzając zostawić berbecia. Widać strach przed konsekwencjami takiego zaniedbania był u niego mniejszy niż chęć dotarcia na znany sobie teren. Miało to swoje podstawy. Posterunek był dobrze chroniony, pod ręką byli przeszkoleni policjanci, którzy posiadali odpowiednie uprawnienia by korzystać z broni palnej. Przede wszystkim jednak istniała pewna szansa na to, że uda się im czegoś dowiedzieć. Czegoś pewniejszego niż majaki uciekających ludzi.
Zanim jednak zdążył zrobić więcej niż parę kroków, drzwi pobliskiego pubu stanęły otworem, wypuszczając na światło dzienne, wyglądającą na wyjątkowo rozgniewaną kobietę.
Udawaj, że nie widzisz. Obróć głowę i idź w swoją stronę, nie wdając się w szczegóły… jakież to wygodne i bezproblemowe. Zlać temat, przecież nie dzieje się nic niezwykłego prawda? Komfort i higiena psychiczna, a także bardzo potrzebny w podobnym chaosie spokój ducha. Lecz jak niby to zrobić? Lauren nie potrafiła… najzwyczajniej w świecie nie potrafiła oderwać wzroku od kilkulatka, żywcem wyciętego z najgorszych koszmarów, lub filmów grozy. Takich, o których oprawę dbają ludzie zwykle zajmujący się badaniem ludzkich lęków w szpitalach psychiatrycznych.
Czysty obłęd – nazwa pasowała jak ulał. Może, z naciskiem na „może”, Thompson miał rację, zaś w jego zachowaniu dało się znaleźć sens… tylko do jasnej cholery, spojrzeć potem swojemu lustrzanemu odbiciu prosto w oczy bez obrzydzenia?
Każdy mięsień, kostka i ścięgno, każda pojedyncza synapsa i krwinka w ciele kobiety krzyczały ze sprzeciwu.
Wedle gliny nie wolno … być człowiekiem?
Z drugiej strony jak niby mieli się dowiedzieć co tu się dzieje, jeśli z własnej, nieprzymuszonej woli zamontują sobie klapki na oczach i wetkną w uszy stopery ? Sytuacja sama z siebie zapewne się nie rozwiąże, mieli za malo informacji, by pokusić się o jakąkolwiek próbę analizy sytuacji.
„Wdech, wydech… po kolei” – znów musiała się upomnieć, a głos rozsądku powoli, lecz sukcesywnie stłumił narastający atak paniki.
Z przyczyn na razie nieznanych osoby zmarłe wykazywały aktywność fizyczną, pozwalająca im na stworzenie zagrożenia dla osób hm, w pełni żywych. Przejawiali też coś w rodzaju inteligencji… pamiętali coś z dawnego życia, czy działał zwykły instynkt?
Odpowiedzi na to pytanie Lauren będzie musiała poszukać na własną rękę.
- Udawaj że nie widzisz? Tego was uczą w akademii i na kursach? – warknęła oschle, lecz nim doczekała się odpowiedzi, pojawił się drugi problem: większy i zapewne jeszcze bardziej morderczy .
- Jej oczy… coś jest nie tak z jej oczami . Pomijając krew i… i kurwa mać – Irlandka mocniej ścisnęła dłoń policjanta, traktując ją poniekąd jak kotwicę trzymającą umysł w rejonach dopuszczalnej normy. Szybko obrzuciła rozbieganym spojrzeniem okolicę wypadku. Potrzebowała czegoś, co pozwoli jej trzymać przeciwnika na dystans – rurę, kawał płachty, osi. Coś co będzie w stanie podnieść. Wybór dupy nie urywał… w sumie to nie było żadnego.
– Biegnij, będę zaraz za tobą.
Pokręcił głową w odpowiedzi na jej słowa. Jeżeli myślała, że pozwoli jej zostać za nim, to się grubo myliła. Tym bardziej że maluch nabrał wyraźnej ochoty na przytulanie się. Bez znaczenia czy do Lauren, czy do towarzyszącego jej mężczyzny. Jakby na to nie spojrzeć, mięsko było mięskiem.
Kobieta, która wyszła z pubu także wyglądała na chętną do namiętnych uścisków, chociaż w jej wypadku widać było od razu, że na przyjemne chwile się nie zapowiadało. Jej otwarte usta ukazywały dwa rzędy zakrwawionych zębów, a palce dłoni wykrzywiły się, tworząc coś, co najprędzej dałoby się porównać ze szponami. Lub grabki ogrodnicze. Takie małe, jednoręczne…
Bliżej przyjrzeć się nie mogła. Silne szarpnięcie zmusiło ją do stawiania kolejnych kroków. Szybszych, oddalających się od zagrożenia kroków, które kierowały ją na drugą stronę ulicy i dalej, uparcie podążając w kierunku posterunku. Thompson nie rezygnował. Jego myśli w sposób nader widoczny skupiony były tylko i wyłącznie na celu. Tak jak i ludzi, którzy uciekali w panice, czy to pieszo czy za kierownicami. Wśród panującego chaosu obudziła się pamięć Lauren. Przypadkiem usłyszane zdanie. Andrew miał syna. Czterolatka. Gdzie był teraz? Co się z nim działo? I czy mężczyzna zobaczył jego twarz w zakrwawionym brzdącu pożerający ofiarę wypadku?
Zanim jednak jakakolwiek odpowiedź pojawiła się w jej umyśle, policjant gwałtownie przystanął, przez co miała tą nieprzyjemność zderzenia się z jego plecami. Kolejny zakręt, kolejne widoki, których oczy kobiety wolałyby nie oglądać. Mężczyzna pochylający się nad wciąż drgającym ciałem drugiego mężczyzny. Usta pełne krwi, dłonie pełne flaków.
Powoli unosił je w górę i wpychał do gardła. Raz po raz. Byle więcej. W końcu pochylił się mocniej i porzuciwszy pomoc dłoni, wgryzł się w ciało, szarpiąc je zębami niczym dzikie zwierzę.
Nie to jednak wstrzymało Andrew, a to co działo się na przystanku przed sklepem Salvation Army.
Ofiara i jej oprawcy wybiegli zza zakrętu, jednak pościg nie potrwał długo. Jedno potknięcie o wystawione przed sąsiadującego z charity shop’em fast food’a worki ze śmieciami, zakończyły całą sprawę. Oprawcy w liczbie dwóch, nie czekali aż młody mężczyzna się podniesie i znowu zacznie uciekać. Ich zęby były gotowe na to by wbić się w jego ciało. Ich ręce trzymały mocno, nie pozwalając się wyrwać. Nie pomagały krzyki i wołanie o pomoc. Nie pomagały przekleństwa. Hałas jednak… Ten miał szczególną moc nad owymi istotami, które mimo iż podobne do ludzi, zdawały się być bardziej bestiami w ich skórze. Zarówno kobieta jak i dziecko zmieniły obiekt swego zainteresowania. Za nimi zaczęli nadchodzić kolejni. Wyłaniali się zza zakrętów, z rozbitych witryn sklepowych. Niczym szczury wiedzione przez muzykę szczurołapa.
- Dasz radę biec? - Zainteresował się Thompson, szepcząc tak, że ledwie go słyszała.
Lauren nie widział się ten pomysł, tym bardziej że do pokonania pozostał jeszcze szmat drogi. Z trudem, ale oderwała wzrok od rzeźni i przekręciła pozieleniałą twarz ku policjantowi. Poruszała niemu ustami podobna wyrzuconej na brzeg rybie, równie niemej co mobilnej i samodzielnej. Ograniczyła raptem zbędne ruchy do minimum, zamierając bez ruchu. Wyjść...biec… pośród nich?! Dobry Boże, równie dobrze mogli od razu położyć się na chodniku i podciąć żyły.
Przytaknęła energicznie głową, by zaraz pokręcić przecząco. Poznała Londyn na tyle, by wiedzieć, że bez Thompsona nie dotrze do celu… a jeśli się rozdzielą lub wpadną w pułapkę? Wątpiła żeby altruistycznie wrócił się ją ratować. Za mało się znali… ba! Prawie w ogóle się nie znali. Instynkt przetrwania zaś nakazywał dbać przede wszystkim o siebie i bliskich. Szkoda, że MacReswell się do nic nie zaliczała.
- Dam, ale posłuchaj… Andrew - wzięła głęboki oddech i podjęła wątek nerwowym szeptem - Spójrz na nich. Są szybcy… nie wiemy na ilu zdążymy się natknąć, nim dotrzemy do końca ulicy. My się męczymy… a oni? Jeżeli są jak Mary Ann, albo ten biedak w rozbitym Fordzie? Jeżeli… jeże… - głos się jej załamał. Przełknęła ślinę, skupiając się na oczach mężczyzny, jednak od krzyków nie dała rady się odciąć - Co jeśli nie żyją? Wiem, to brzmi jak szaleństwo, może to jakiś wirus, albo broń biologiczna. Nie zmienia to faktu, że umarli nie chcą… nie żyć. Spróbujmy się przekraść po cichu. Ostrożnie. Nie mamy broni, zresztą to ludzie. Do ludzi nie wolno strzelać… reagują na dźwięk, hałas je przyciąga. Tak… tak mi się wydaje. Jak nie wypali cicha droga, będziemy biec. Proszę, posłuchaj mnie. - Zakończyła i wstrzymała oddech. Siłą go do niczego nie zmusi, mogła tylko tłumaczyć, tyle że na długie pogaduchy nie czas był, ani nie okazja.
Andrew wydawał się być mocno niezdecydowany, co w zaistniałej sytuacji nie było szczególnie bezpieczne. W końcu jednak skinął głową.
- Trzymaj się blisko - dorzucił tylko, nad wyraz spokojnym, wypranym z emocji głosem.
Wyraźnie widać było, że woli nie zastanawiać się czy to, co im obecnie zagrażało było żywe, czy też martwe. Był niczym robot, który poruszał się głównie dlatego, że tak go zaprogramowano.
Gubili się oboje, nie wyrabiali psychicznie. Za dużo pytań, niewiadomych. Za dużo makabry, szaleństwa. Postawiono ich naprzeciwko czegoś nieakceptowalnego, niewyjaśnionego. Puszki Pandory zawierającej połączenie mokrych od krwi snów Charles'a Mansona i chorych wizji Romero, doprawionych legendami wyciętymi żywcem z Czarnego Kontynentu. Maman Brigitte, Baron Samedi... lub inne postacie świata voo-doo. Tyle, że to nie były historie, legendy, czy film. To działo się naprawdę. Na coś takiego nie szło się przygotować w żaden sposób. Jedyne co pozostawało to... przetrwać.
Irlandka zdobyła się na to by, poklepać Thompsona po ramieniu dla dodania otuchy.
- Dziękuje Andrew. Damy rade, cokolwiek by się nie działo. Obiecuję - szepnęła i nawet uśmiechnęła się blado, choć poczucia radości nie potrafiła sobie w tej chwili przypomnieć.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline