Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 11-05-2016, 14:07   #7
Grave Witch
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
Mroźne powietrze niosło ze sobą drobiny śniegu, porwane z zalegających wokół stert gruzu. Atakowało zarówno z góry, jak i boków, przez co człowiek nie był pewny, czy przypadkiem nie rozpadało się ponownie. Na razie jednak nic nie zapowiadało kolejnej śnieżycy, choć z każą mijającą godziną robiło się coraz chłodniej… a może Teri tylko sie tak wydawało? Skryta w miarę bezpiecznej norze, zyskała chwilę na odpoczynek tylko po to, by znów musieć wyjść na otwarty teren. Zamykali pochód raptem we dwójkę - niby najmniejsza z grup, najprostsza do przemycenia przez zrujnowaną strefę wpierw podmiejską, gdzie wedle plotek i zapewnień zarówno Simmonsów, jak i Ortegi, nie groziło im szczególnie niebezpiecznego. Większe drapieżniki trzymały się dalej, w głębi strefy miejskiej, gdzie rozkładające się truchła dawnych wieżowców, dawały im wystarczająco miejsca do polowań, jak i ukrycia, dodatkowo hojnie pokrywając cieniem i tak czarny asfalt. Mniejsze… cóż. Ponoć bały się ognia, światła.

Stawiali na szybkość, mobilność i dyskrecję, w razie kłopotów skupiając na salwowaniu ucieczką, zamiast otwartej walki - przegranej już w chwili, w której przystaną aby ją podjąć. Z tego co Teri zrozumiała w przydziale przypadła im najdłuższa trasa, okrążająca punkty zapalne na mapie szerokim łukiem. Rola zamykających pochód przypominała zabezpieczenie, by w razie kłopotów pogoń nie ruszyła za dwoma środkowymi składami. W jednym eskortowano mechanika, w drugim lekarza - z racji doświadczenia i umiejętności, osoby priorytetowe. Dlatego też dostali lepszą ochronę, więcej broni i ludzi. Jej zaś przypadł w udziale Aidan, o którym wiedziała że nie jest w swojej szczytowej formie. Do tego jeden rewolwer i jeśli dobrze policzyła, sześć kul w bębenku. Z drugiej strony mogla trafić znacznie gorzej.
Przykładowo zostać w Czyśćcu.

W przeciwieństwie do niego, tutaj miała w końcu czym oddychać. Ilość powietrza, jego zapach pełen obcych, nieznanych dotąd nut niesionych podmuchami wiatru, przeszywającymi ciało na wskroś. Skąd pochodziły, co je wydawało?
Powierzchnia oferowała o wiele więcej fascynujących, nowych niewiadomych, niekoniecznie śmiercionośnych. Część z nich miała w sobie po prostu coś magicznego.


Ruszyli jako ostatni, dzięki czemu zyskali doskonały widok na plecy pozostałych, schowane pod ciepłymi kurtkami, zasłonięte ciężkimi zapewne plecakami lub torbami z resztą sprzętu… prócz Chester. Ona akurat nie niosła nic co by ją spowalniało, targany wcześniej przez nią tobół wylądował u Dietera. Odciążona wystrzeliła niczym z procy, biegnąc ile sił w nogach pozornie pustym przyjściem. Dwieście - trzysta metrów z pozoru pustej, spokojnej przestrzeni, otoczonej sypiącymi się ścianami i równie popękanym sufitem. Z podłogą pełną zdradliwych dziur i pułapek, teraz zakrytych szarą, śniegową pierzyną, zrównującą każdą wypukłość oraz grudę w jeden dywan, przypominający twarz pryszczatego małolata. Nie ubiegłą pięćdziesięciu metrów, gdy fałszywy spokój przejścia został zburzony. Hałdy śniegu zafalowały, plamy cienia przyczajone pod ścianami zatańczyły niecierpliwie, wypluwając ze swych objęć istoty o wrzecionowatych, porośniętych sierścią, rogatych pyskach i podłużnych ciałach, wielkości czteroletniego dziecka.

Chude, czworonożne sylwetki wydawały się zabiedzone nawet przy porastającym je gęsto futrze. Gdyby nie ono, zapewne dałoby się policzyć im przez skórę wszystkie kości. Mimo tego poruszały się niepokojąco sprawnie. Szybko.
Kolejne zaś opadały z sufitu, próbując w locie dorwać uciekającą kobietę. Ta jednak uskakiwała, nie oglądając się za siebie.
Gdy tylko uwaga miejscowej fauny skupiła się na przynęcie, pierwsza grupa ruszyła wpierw powoli i ostrożnie, lecz zaraz i oni zerwali się do biegu, obierając tę samą drogę aż do pierwszej odnogi pozwalającej obrać kierunek przeciwny do pogoni.
- Biegniemy - krótkiemu rozkazowi Aidana towarzyszyło ponaglające szarpniecie za ramię i patrząc uważnie pod nogi, rzucili się pędem przed siebie.

Zatrzymali się dopiero, gdy walący się wiadukt został daleko za ich plecami, majacząc na horyzoncie podobny nie większej od kciuka czarnej, pokręconej kupce szmelcu. Przypominał barmance zwinięty niedbale motek drutu, wyrzucony przez lewe ramię jako element kompletnie zbędny. W przeciwieństwie do pozostałych, im przypadł w udziale sprint po otwartym terenie, równie płaskim jak poprzednie dziesięć kilometrów. Tym razem jednak przed sobą widzieli nie płaską patelnię, a pierwsze, pokraczne zabudowania, skryte wśród śniegu i gruzu. Sprawiały wyjątkowo ponure wrażenie - szare, zdewastowane. Straszyły oczodołami wybitych wiek temu okien, pordzewiałymi szkieletami zbrojonych drutów, wyciągających pogięte ręce prosto ku ołowianemu niebu.


Wokół panowała cisza, mącona tylko przez przyspieszone, chrapliwe oddechy dwójki ludzi, stąpających ostrożne pośród popielnego puchu. Ich ciała stygły, owiewane lodowatymi oddechami zimy, złośliwie trzymającej świat w objęciach, niepotrafiącej go wypuścić. Pory roku, zupełnie jak kobiety, były niezwykle kapryśne. I zazdrosne.
Idący tuż obok blondyn westchnął, a może sapnął, poświęcając więcej uwagi okolicy niż partnerce. Ukryta pod kapturem głowa ruszyła się nieustannie, lustrując okolicę z prawa, lewa, środka i z góry. Czasem obracał się i parę kroków zmierzał tyłem, by mieć pod kontrolą również teren za ich plecami. W jego dłoniach pojawił się łuk, choć nie napinał go jeszcze, tylko trzymał w pogotowiu.
W pewnym momencie poczuła jak chwyta ją za ramię i osadza w miejscu nim zdążyła zrobić kolejny krok. Kucnął i bez słowa pociągnął za sobą. Nieprzygotowana zaryła kolanami w śnieg, trafiając łydką na coś, co zapewne było kamieniem.

- Spójrz - wyszeptał dziewczynie prosto do ucha. Aby to uczynić musiał się nad nią pochylić, a strumień wydychanego powietrza załaskotał odsłoniętą małżowinę. Położył rękę na śniegu, tuż obok wgłębienia które Teri w pierwszej chwili przegapiła, biorąc za kolejna nierówność terenu i nic poza tym. Dopiero w zestawieniu z ludzką ręka, zrozumiała co ma przed sobą.


Ślad, odcisk łapy, tudzież innego rodzaju kończyny… spory. Dwukrotnie większy od dłoni, nieregularny. Zwierzęcy.
Zauważywszy jeden, łatwiej przyszło jej dostrzec resztę. Ciągnęły się sznureczkiem mnij więcej równolegle do obranej przez Ortegę trasy, przeplatała z pieczątkami butów jakie zostawili za plecami.
Nie musiała być ekspertem od tropienia by wiedzieć, że odciski łap, które widzieli, świadczyły o kłopotach. Niewiadomą zaś było to nie czy nastąpią, a kiedy. Teri zmierzyła czujnym wzrokiem otaczający ich teren. Miała wiele pytań, jednak wolała się najpierw upewnić czy aby na pewno są sami. Cokolwiek zostawiło te ślady musiało być duże, nawet idiota byłby w stanie to stwierdzić. Czy jednak szybkie? Bo że agresywne, to mogła przyjąć za pewnik.
- Nie podoba mi się to co widzę - mruknęła pod nosem, tak cicho, że ledwie sama była w stanie zrozumieć wypowiadane słowa. - Zmieniamy kierunek czy idziemy dalej?
To w końcu on przewodził, on decydował i on znał się na tych terenach. Ona była tu obca. Ponownie rozejrzała się wokoło, nie chcąc by cokolwiek zaskoczyło ich gdy debatują na otwartej przestrzeni. Nagle poczuła się jak zwierze, na które się poluje i nijak to wrażenie nie przypadło jej do gustu.
Miała wrażenie, że Ortega się uśmiechnął, choć nim zdołała jednoznacznie zidentyfikować przecinający jeg otwarz grymas, odwrócił głowę w stronę majaczących w niedalekiej już odległości pierwszych zabudowań. Szarość murów idealnie komponowała się z kolorem śniegu. Gdzieś z oddali doleciał ich głuchy, basowy pomruk, przechodzący płynnie w wyższe, bardziej skrzekliwe tony, aż finalnie zakończył się ochrypłym skowytem. Przypominał skargę torturowanego upiora, zamkniętego za karę na tym nie najlepszym ze światów. Po kilku sekundach dźwięk powtórzył się, a zaraz po nim zapanowała głucha cisza. Nawet wiatr, do tej pory wesoło gwiżdżący wśród gruzu i sypiący śnieżnymi drobinami w oczy, umilkł, czekając na dalszy rozwój wydarzeń.
- Jest jeden. Idzie powoli, nie spieszy mu się… znaczy prędko słońca nie zobaczymy. W przeciwnym razie albo by nie wychodził spod ziemi, albo narzucił szybsze tempo. Te kreatury wyczuwają zmiany pogody. - Powiódł wręcz pieszczotliwie palcami po krawędzi odcisku, obrysowując go dookoła i mruknął pod nosem coś, czego Teri nie dosłyszała. Brzmiało jakby potwierdził którąś ze swoich teorii.
- O ile będziemy trzymać rozsądną odległość, wypłoszy nam mniejszą zwierzynę - otrzepał w końcu dłonie i przystawił je do ust, by paroma oddechami przywrócić palcom utracone ciepło - Jeśli nadłożymy jeszcze więcej drogi, możemy nie wyrobić się do zmroku z dotarciem do celu, a tego oboje nie chcemy. Ewentualnie powielimy część trasy drugiej grupy, choć to wiązać się może z masą komplikacji. Ich przejście wzbudzi zainteresowanie… którym my oberwiemy - westchnął i dokończył wyjątkowo poważnym tonem - Daj sobie spokój z brakiem doświadczenia, nie czas i miejsce na jałowe narzekanie. Jesteś tu, umiesz walczyć o swoje, chcesz przeżyć. Patrz, myśl. Od tego ostatniego nic nigdy nie zwalnia. Jeden przeciwnik, chmara mniejszych, a może ryzyko nie wyrobienia się w czasie? Chyba że widzisz to inaczej.
Teri nie patrzyła na niego. Słuchała, i to słuchała bardzo uważnie. Aidan zdawał się czytać w jej myślach, co bynajmniej się jej nie podobało. Nie podobało się także to, że miał rację. Jeżeli chodzi o przeżycie, jej instynkt był całkiem dobrze wyrobiony. Był to jednak instynkt ćwiczony w zamknięciu, w pieprzonej Trupiarni. Tu, na otwartym terenie, nie ufała mu aż tak, jak tam. Tu zasady były inne, chociaż mogły wyglądać na takie same. Jeden, wielu, spóźnienie…
- Jeden - zdecydowała w końcu.
Decyzja ta była jak najbardziej uzasadniona. Z większą ilością ich szanse były zerowe. Jeżeli by się spóźnili… Mogła nie chcieć się do tego przyznać, jednak pozostanie na zewnątrz po zmroku, budziło w niej zimny dreszcz, który nieprzyjemnie przypominał strach. Jedna bestia, nawet jeżeli duża, wciąż dawała większe szanse na to, że uda się im ją pokonać. Gdzie zaś polował duży drapieżnik, tam nie pchały się mniejsze. Przynajmniej miała nadzieję na to, że ta zasada obowiązywała także w tutaj. Gdyby zaś wszystko inne szlag trafił, miała jeszcze prezent od Podłego. Na wspomnienie o nim i o mężczyźnie, który wsunął jej to cacko do kieszeni, na jej twarzy pojawił się drapieżny uśmiech.
- Idziemy?
W odpowiedzi mężczyzna parsknął i uniósł dłoń na wysokość jej twarzy. Ujął ostrożnie drobną brodę i stanowczo obrócił w swoją stronę, zmuszając aby dziewczyna spojrzała mu prosto w oczy. Chwilę przyglądał się badawczo, przeskakując spojrzeniem po poszczególnych detalach jej twarzy, aż skrzywił lewy kącik ust ku górze, przekrzywiając blond łeb na bok. Przypominał w tym dużego, ośnieżonego ptaka, któremu ktoś obciął skrzydła i okręcił watowaną kurtką.
- Ufasz mi? – spytał nagle, w bezruchu czekając na odpowiedź.
Co było nie tak z tymi facetami? Najpierw Rhys, teraz Aidan. Jakby nie dało się pogadać bez tego całego trzymania za brodę, odwracania twarzy i otoczki przymusu. Bez względu na to czy delikatnej, czy nieco mniej… Nie skrzywiła się jednak, chociaż miała na to ochotę. Jego pytanie skutecznie wybiło ją ze stanu zrzędzącego, w który wpadła na tą jedną, czy dwie sekundy. Znowu to zaufanie… Nie miał innych tematów do pogaduch na świeżym powietrzu? Przeżycie dla przykładu. Czyhająca na nich bestia. Pogoda chociażby… Nie, on znowu o zaufaniu.
Przymknęła na chwilę oczy. Nie długo, uderzenie serca, może dwa. Zaufanie było taką cholernie skomplikowaną sprawą. Czy mu ufała, że dociągnie ją całą na miejsce? Tak. Czy ufała ogólnie? Jako drugiemu człowiekowi? Mężczyźnie? Cóż, z pewnością bardziej niż innym. Czy jednak było to zaufanie, czy po prostu ostrożna zgoda na jego ewentualne pojawienie się? Nad tym będzie się musiała zastanowić, gdy znajdzie na to czas.
- Na tyle, na ile potrafię - odpowiedziała w końcu, otwierając oczy i odpowiadając na jego spojrzenie. To była prawda. Nie skłamała mu, a to już samo w sobie było chyba dobrą oznaką. Mogła śmiało powiedzieć “tak” lub “nie” i to pewnie też by było prawdą, tyle że nieco bardziej oddaloną.
Kolejny krzywy uśmiech i cień zadumy tańczący w głębi czarnych źrenic. Czy Teri sie wydawało, czy Ortega robił się coraz bledszy? A może to tylko dziwne, brudne światło powierzchni, jakże inne od sterylnych, jasnych i ostrych halo tworzonych przez żarówki. Nie ruszał się z miejsca, pozwalając by poziom frustracji, czy też złości zdążył wypuścić blade kiełki, kotwicząc we wnętrznościach Sydney odrobinę poniżej splotu słonecznego.
- Nie wymagam od ciebie niczego, czego sam nie jestem ci w stanie zagwarantować - westchnął w końcu, płynnym ruchem sięgając do kieszeni kurtki i wyciągnąwszy rewolwer, podrzucił go w dłoni łapiąc za lufę. Uchwyt zachęcająco skierował ku towarzyszce - W bębenku jest sześć kul, nie marnuj ich. Jest głośny… i stary, ale Dietrich dobrze o niego dbał. Traktuj go jako ostateczną linię obrony. Strzelaj tylko i wyłacznie, jeśli jesteś absolutnie pewna trafienia. Działa lepiej, niż najlepszy nóż. Musisz zgrać muszkę ze szczerbinką na celu, odciągnąć kurek i pociągnąć za spust - wskazywał po kolei poszczególne części broni, robiąc dziewczynie przyspieszony kurs obsługi broni palnej… prowizoryczny i bardzo przyspieszony. Czas i miejsce nie sprzyjały dłuższym konwersacjom - W zależności od tego, co podejdzie, celuj w miękkie, odsłonięte części ciała. Brzuch, gardło, oczy. Otwarta paszcza… o ile będziesz mieć na to szansę. Obserwuj, szukaj słabych punktów i zdaj się na instynkt. I one i my jesteśmy zwierzętami. Różnica polega tylko na tym gdzie żyjemy - przestał się uśmiechać, jego twarz przeciął cień rozgoryczenia i tajonej złości. Zamilkł na parę sekund potrzebnych do szybkiego rozejrzenia się dookoła - Dasz sobie radę.


Słuchała go w ciszy, zapamiętując każde słowo, które padało z jego ust. Instrukcja obsługi rewolwera nie było szczególnie trudna i wydawało się jej, że nie powinna mieć problemu z wykorzystaniem tej wiedzy w praktyce. Nie podobał się jej jednak wydźwięk słów Aidana. To, czego nie mówił wprost.
- Damy - poprawiła go, nie spuszczając z niego oczu. Jego stan ją niepokoił. Jego słowa także. Jego postawa. On. Co też ubzdurał sobie w tej tępej łepetynie?! Jeżeli uznał, że ona go zostawi tutaj lub pozwoli mu zostać to… Będzie się nad tym musiała poważnie zastanowić.
Jej odpowiedź musiała przypaść do gustu Ortedze, a przynajmniej Teri uznała, że tak musiało być. Jego twarz zmieniła nieco wyraz, sprawiając wrażenie ciut pogodniejszej niż chwilę wcześniej. Nie była pewna czy przypadło jej to do gustu czy nie. Sprawianie przyjemności innym nie było jej specjalnością, więc i jakoś szczególnie się nie starała by iść w tym konkretnym kierunku. No, chyba że miała w tym swój cel. Czy miała go teraz? Tego nie była jeszcze pewna, jednak uznała że pozastanawia się nad tym problemem później.
Machnięcie ręki, które nastąpiło zaraz po owej zmianie u Ortegi, było znakiem do podjęcia drogi, na który odpowiedziała skinięciem głowy. Tkwienie w miejscu może i dawało okazję ku temu by odpocząć, jednak Teri chciała już być na miejscu. I to nawet nie przez wzgląd na siebie, chociaż bez wątpienia jej dobro leżało jej bardziej na sercu, co przez wzgląd na Aidana. Ostatnie czego potrzebowała to to, żeby się jej wysypał na otwartym terenie, z dala od bezpiecznych murów.
Na brak tych ostatnich nie musiała w szczególny sposób narzekać. Nie były one co prawda bezpieczne, i to pod żadnym względem, jednak były. Zrujnowane, wypalone, tkwiące niczym szkielety dawnego życia. Skorupy, które porzucono, wcześniej wyżerając z nich to, co było dobre.
Podążali za bestią, która ich wyprzedzała. Jej ślady zdawały się dokładnie pokrywać z trasą, którą wyznaczył dla nich Ortega. Cisza, która panowała, zdawała się wwiercać w jej głowę niczym jedno z narzędzi Kit’a. Drażniła, działała na nerwy, wręcz zmuszała by coś powiedzieć, odchrząknąć, złamać ją. Byłoby to jednak skrajną głupotą, a Sydney do głupich się nie zaliczała. Była ostrożna, kalkulująca, niekiedy stawiająca wszystko na jedną kartę, ale zdecydowanie nie była głupia. Jej wzrok wędrował wokoło, od czasu do czasu omiatając Aidana, w celu sprawdzenia jego stanu. Musiała, po prostu musiała mieć wszystko pod kontrolą. Ład i porządek. Tak potrafiła funkcjonować w pełni swoich możliwości. Wyłapywać elementy, które wybijają się z obrazu i zajmować nimi w odpowiedni sposób, tak, by obraz z powrotem wracał do stanu, który jej odpowiadał. Każdy z takich elementów uczył ją czegoś nowego. Jak drobne poruszenia wśród śniegu, które Ortega nakazał jej zignorować. Zadanie nad wyraz trudne, bowiem poruszenie oznaczało zagrożenie, a zagrożeniem trzeba było się zająć jak najszybciej. Rozumiała jednak, że w tej chwili oznaczałoby to utratę cennych minut. To zaś oznaczało pojawienie się większego zagrożenia.
Sznurek do sznurka…
W obserwowaniu otoczenia nie pomagał śnieg. Drobny i słaby, jednak sprawiający problemy. Cokolwiek spadało wraz z nim, powodowało swędzenie skóry w miejscach, w których zimne płatki się z nią stykały. Ortega nie musiał jej powtarzać by się lepiej zakryć, ani nie musiał jej zmuszać do przyspieszenia.
W końcu dotarli do czegoś, co Teri kojarzyło się z jedną z alei w Trupiarni, tylko w wersji powierzchniowej. Popękany asfalt ulicy pokrywał śnieg. Po jednej i drugiej stronie znajdowały się resztki czegoś, co kiedyś musiało być jednopiętrowymi budynkami. Teraz zostały już tylko ruiny, ledwie pozwalające na to, by dało się określić to, czym kiedyś były. Sydney niemal mogła zobaczyć uśmiechnięte mordy bachorów, biegających po chodniku albo jeżdżących na jednych z tych trójkołowych rowerów, które widziała w jakiejś książce. Rzygać się chciało. Dzieci jednak były przydatnym tworem, gdy się je odpowiednio pokierowało. Nikt tak nie potrafił kraść, jak te małe gnojki. Były też całkiem przydatnym źródłem informacji. Oczywiście, gdy już się przesiało te brednie, które potrafiły wymyślić, i to na poczekaniu. Teraz jednak nie było żadnego pod ręką, z czego Teri bez wątpienia była zadowolona. No, jeśli nie liczyć Ortegi, który bez wątpienia potrafił zachowywać się nawet ciut gorzej niż bachor. Jej spojrzenie ponownie opuściło okolice i spoczęło na facecie, który miał ją bezpiecznie przeprowadzić przez to cholerne miasto. Była ciekawa czy faktycznie przyjdzie jej go zostawić i czy to zrobi. Już sam fakt, że się nad tym zastanawiała był dość niepokojący. Aidał był zagadką, której rozwiązanie kusiło bardziej, niż chęć pozbycia się kolejnego trupa. Jednak, póki co, był jej sposobem na przetrwanie i tylko to się liczyło. Skrzywiła się… Bycie zależną od kogoś nie leżało w jej interesie. Jak nisko była w stanie upaść by zyskać szansę na nowe życie? Kolejne pytanie, które będzie musiało trochę poczekać, nim otrzyma odpowiedź.
 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”

Ostatnio edytowane przez Zombianna : 29-12-2016 o 03:48.
Grave Witch jest offline