Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-05-2016, 09:12   #186
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
CONNOR

Connor skoczył w dół, w objęcia kipieli.
Rwąca rzeka porwała go zachłannie, szarpiąc, miotając dziko, gniewnie, wściekle.
Ratownik walczył ze wszystkich sił, by nie utonąć, by znaleźć się na powierzchni, nie zadławić, zaczerpnąć oddechu. A rzeka chciała go utopić, przytrzymać pod powierzchnią, roztrzaskać o skały. Zgnieść, zmiażdżyć, wydusić z niego życie.
Stracił rachubę czasu, walczą z rozszalałym, lodowatym nurtem! Walcząc o każde wynurzenie, o każdą chwilę życia, aż nagle poczuł, że więcej nie da rady, że zmaltretowany i podtopiony leci gdzieś w dół, spada w przepaść, jakby z wielkiego wodospadu!
Uderzenie! Ból! Ból łamanych kości! Rozrywanego mięsa, gdy ciało trafiło na wystające pod wodospadem kamienie. Gdy uderzyło w gładkie co prawda, bo wyoblone przez wodę skały, ale jednak twarde jak głaz!
Obudził się gwałtownie! Z urywanym krzykiem w ustach czując, że leży w śpiworze, w namiocie, obok Mikołaja. Polak poruszał się niespokojnie, jakby śnił jakiś koszmar i mamrotał coś niezrozumiale pod nosem.
Zza poły namiotu Connor słyszał jęki innych, ciche, kojarzące się z bólem, strachem lub rozkoszą. Zobaczył jakiś cień rzucany na namiot. Cień kogoś z rogami i z siekierą w rękach. Zadrżał z przerażenia.

FRANK

Szaman milczał. Wpatrując się w niego z nieodgadnionym wyrazem twarzy. Nie odpowiedział na żadne z zadanych przez Franka pytań. I kiedy już wydawało się, że tego nie zrobi w końcu odezwał się cichym, przypominającym szept głosem.
- Musisz naprawić to, co ktoś zepsuł. Wszystkie duchołapy muszą znaleźć się na swoich miejscach. Możesz albo się o obudzić i to zrobić, o ile Śniący pozwoli ci tego dokonać, albo odnaleźć go schwytanego w sen bestii i zakończyć ów koszmar. Do tego celu musiałbyś jednak odszukać broń we śnie. Jego broń. Topór, włócznię, albo sztylet. Możesz też zapuścić się do jaskiń koszmarów, odnaleźć jaskinię i tam przejść do pajęczyny snów. Lecz wtedy to nie Śniący będzie twoim największym problemem, lecz władczyni, której nawet on się lęka. Bo Śniący, był kiedyś człowiekiem, podobnie jak ty lub ja, ale ona. Ona nigdy nim nie była i nie czuje, nie myśli i nie kieruje się ludzkimi emocjami. Jej sługi w koszmarach są czystą formą nienawiści, bezcielesną, kolczastą i niszczycielską. To pomioty Chaosu i Zniszczenia, podobnie jak ona. Musisz być ostrożny, zagubiony we śnie. Tak w czynach, jak i w słowach, bo wszystko co czynisz i co mówisz, zwróci się na konie przeciwko tobie.
Znów zamilkł. Wsłuchał się w szum puszczy. W pohukiwania sów.
- Musisz iść. Jedno z wyśnionych przez władczynię pajęczyny stworzeń idzie twoim tropem. Nie możesz pozostawać w jednym miejscu, bo znajdzie cię i naznaczy lub zgładzi.


ANGIE i BEAR

Angie poczuła najpierw chłód, potem wręcz lodowate zimno bijące od strony poruszających się dłoni, a potem, nagle – szarpnięcie. Jakby niewidzialne ręce zacisnęły się na jej nadgarstku, pociągając w stronę ściany, chociaż tej już nie było.
Była za to przestrzeń.
I ciemność wokół niej. Rozlewająca się przestrzeń, przecięta ogromną … pajęczyną. Pajęczyną utkaną z cienia i dymu, który kojarzył się dziewczynie z tym, co poprzedzało dziwaczne istoty, które miała okazję spotkać w tym… w tym… no właśnie, w tym śnie.
Chociaż mylące porównanie. To nie była pajęczyna, lecz plecionka. Taka, jaką widziała w łapaczach snów mijanych w lesie, czy w sklepach. Tylko ta był tysiąc roś bardziej złożona i zawiła oraz tysiąckroć bardziej rozległa.
Dlatego Angie poczuła się, jak mucha schwytana w pajęczą sieć.
Ścieżka, na której stała, ów splot pajęczyny miał jakieś półtorej metra szerokości, a należał do takich o średnich rozmiarach. Angie ujrzała jakąś postać splątaną cieniami, przywiązaną do miejsca, gdzie przecinało się kilka wątków. Złapaną przez węzeł.
Nagle do wrażeń doszło uczucie wiatru. Wiejącego szaleńczo wiatru, który – jak uznała – miał za zadanie zrzucić takie osoby jak ona, gdzieś w przepaść, z plątaniny nici. A na to, jak sadziła, pozwolić sobie nie mogła.
Była sama. Bear znikł, mimo ze trzymał ją za rękę, Opiekuńczo i z oddaniem, jak to on.

MIKOŁAJ

Pobiegł w las, szukając schronienia miedzy drzewami, pośród ciemności i cieni.
Jak najdalej od cholernego obozu! Jak najdalej od pokus! Od szaleństwa.
Gonił go śmiech i jakieś nieokreślone, rozciągnięte na całej gamie dźwięki. Głos, który go nawoływał. Szyderczy i demoniczny głos, którego Mikołaj nie chciał i nie powinien słuchać.
Pobiegł pomiędzy drzewa i biegł tak długo, aż nie potknął się coś i nie upadł, w błoto i gnijące liscie zalegające jakiś niewidzialny podczas biegu wykrot.
Jak w kiepskim horrorze klasy B błyskawica rozświetliła niebo i wtedy, w jej blasku, Mikołaj dostrzegł ciała zalegające w rowie. Właściwie użycie słowa „szczątki” byłoby lepszym pomysłem, bo wykrot pełen był szkieletów. Czaszki szczerzyły się do niego szczerbatymi uśmiechami, puste oczodoły wpatrywały obojętnie. Poza jednym!
Bo w jednym szkielecie, w oczodołach nadal były oczy. Ciemnobrązowe, poruszające się na boki. Dwie studnie rozpaczy, szaleństwa i grozy!
Wiatr poruszył konarami. Gdzieś za swoimi plecami Mikołaj znów poczuł tą obecność. Coś tropiło go, ścigało, niczym dzikie zwierzę. Niczym drapieżnik. I Mikołaj wiedział, że nie powinien ryzykować konfrontacji z tym łowcą, czymkolwiek lub kimkolwiek jest.
Oczy wywróciły się na boki, a potem brązowe tęczówki zatrzymały się na Mikołaju. Błagalnie i rozpaczliwie.

BRUCE

Uzbroił się w pistolet na flary z jednym ładunkiem, mocną latarkę paramilitarną z włączanym pasmem ultrafioletowym, nóż i krótkofalówkę wojskową. Poza tym za pasek włożył solidny czekan do wbijania śledzi namiotowych i zarazem górskiej wspinaczki. Doskonały jako improwizowany toporek, gdyby zaszła taka konieczność.
Ruszył wzdłuż brzegu rzeki, zabierając ze sobą jeszcze jeden łapacz snów. To dodawało mu pewności siebie.
Brzeg rzeki był kamienisty, nierówny i Bruce często musiał omijać jakieś przeszkody terenowe. Szedł i szedł, trzymając kierunek lecz gubiąc poczucie czasu, aż usłyszał przed sobą coraz większy łoskot i dotarł do przepaści. Potężnej, nie wiadomo jak głębokiej przepaści na dnie której szalała rozbijająca się woda.
Zejście wydawało się karkołomnym wyzwaniem. Powrót, irytującą i frustrującą alternatywą. Odbicie w bok, w las – to też wchodziło w rachubę. Przebrniecie rzeki tak blisko wodospadu równało się samobójstwu.
Musiał zdecydować, co robić.

ARISA


Uzbrojony Indianin spojrzał na nią, jakby próbował zrozumieć, co mówi. I chociaż żaden mięsień nie drgnął na jego pomalowanej twarzy, to jednak Arisa wyczytała to z jego spojrzenia. Przez chwilę wojownik stał nieruchomo, a potem jakby podjął jakąś decyzję.
Spojrzał na boki, raz, drugi i trzeci. Schował tomahawk i wyciągnął do dziewczyny rękę. Jej palce otaczały dziwne smugi, jakby wydobywał się z nich dym. Jego smugi unosiły się w górę, niczym opar lub popiół. W jakiś sposób, podświadomie, Arisa czuła lęk. Obawę, by ująć tę dłoń. Z drugiej jednak strony Indianin nie wydawał się być wrogo nastawiony. Schował broń. Oferował pomoc? A może ciągnął ją w pułapk?
Musiała zdecydować.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 14-05-2016 o 21:50. Powód: uzupełnienie fragmentu dla Proxy
Armiel jest offline