Oskar przejrzał się w lustrze. Od pewnego czasu próbował stworzyć nowego dopalacza. Całkiem nowego, a nie kolejnego mefedrona, mofodrona, mefodrona, czy mofedrona jakie poniewierały się po ulicach, w szkołach podstawowych, czy na parkingach centrów handlowych. Coś jednak co by było tak popularne, a może i bardziej. Eksperymenty narkotykowe doprowadziły go do wniosku, że powinien spróbować zabrać się do zadania od nowej strony. Całkiem nowej, ale równocześnie bardzo starej. Nakupował różnych książek okultystycznych, o szamaniźmie i mitologii i w ten sposób próbował wskrzesić pewne specyfiki opisane w tych źródłach jako naturalne.
Sukces osiągnął na kilka chwil przed błędem konstrukcyjnym kolejki podziemnej. Budynek zatrząsł się w posadach i to wystarczyło, żeby kilka fiolek jego zbiorów upadło na podłogę. Jakby był trzeźwy to zdążyłby zareagować, ale lawirując pomiędzy latającymi drobinkami kurzu ciężko mu było skupić się. Chmura psychodelicznej podróży otoczyła go, a następnie wchłonęła łącząc się z tym co już krążyło w jego żyłach... tym co zatruwało jego umysł (lub w jego mniemaniu "otwierało mu nowe ścieżki myślenia"). Dalsza część tej historii opiera się na mocno wzruszonej normalności odbieranych bodźców przez Oskara. Nie chodzi o to, że jego pamięć została uszkodzona, bo ta działała bez zarzutu - inaczej w zakresie jego percepcji.
Ostatkiem racjonalnych myśli skierowała się do okna, aby je otworzyć i przewietrzyć w pomieszczeniu. Dopadł do klamki i szarpał nią, aby chociaż uchylić okno. Ciągnął, a powinien przekręcić w bok i w górę. W końcu urwał ją i upadł do tyłu uderzając w stołek i upadając na ziemię. Cały czas wdychał świństwa, które były w powietrzu. Ze stołu porwał nóż i zwrócił uwagę, że był cały we krwi. Z przestrachem, że sam siebie dziabnął odrzucił nóż i skierował się w kierunku drzwi na klatkę schodową. Pustka.
Następne co pamiętał to to, że wkroczył do mieszkania Pana Ryszarda Bimbromanty, aby pomógł mu z podjęciem decyzji co powinni zrobić ze zwłokami Jaśka Śnieżynki. Liczył na obecność Złomoklety, bo z Panem Ryszardem to tak super raczej nie znał się, zbyt wysokie progi w tym światku. Niestety nie zastał nikogo, więc Jaśka Śnieżynkę schował do szafy, gdy usłyszał krzyki na klatce schodowej. Pobiegł do klopa, gdy budynek po raz drugi zatrząsł się. Chmura z jego mieszkania opanowała całą klatkę schodową. On sam włożył głowę do umywalki i wylewał sobie zimną wodę. Wiedział, że miał przejebane. Pustka.
Ocknął się w swojej piwnicy, a czuł jakby tonął. Łapczywie złapał powietrze i poczuł niesamowity smród przemieszany z tym jego dymem. Usłyszał głos -
Uspokój się, bo oni zaraz przyjdą. Staraj się, kurwa, zamknąć mordę. - i posłuchał go. Ciemno było jak u murzyna w dupie. Przez chwilę wydawało mu się, że był w osławionych tunelach Vietkongu, a później, że to były kanały Warszawy z końcówki 1944 roku. Tak naprawdę to była piwnica. Wiedział to. W pewnym momencie pojawiły się światła. Kilka osób przebranych w żółte kombinezony przechodziło i szukało niewiadomo czego. Jakby to nie on odpowiadał za zagrożenie chemiczne jakie krążyło w powietrzu tego budynku to by się zgłosił po pomoc. Pustka.
Biegł, a światła goniły go. Pustka.
Ponownie był w łazience. Czuł się jakby lepiej. Przynajmniej zdawał sobie sprawę z istnienia swoich dłoni i nóg, bo wcześniej odczuwał jedynie efekt latającego mózgu w jakiś dziwny sposób połączonego z resztą ciała, które nawet niekoniecznie mogło być jego. Usiadł na klopie, żeby chwilę pomyśleć. Chwilę zastanowić się. Wtem otworzyły się drzwi (nie zamknął ich) i pojawił się Jasiek Śnieżynka ze wszystkimi swoimi ranami.
-
Powinieneś być martwym. - powiedział Oskar i wtedy zorientował się, że jedna z postaci w żółtym kombinezonie to był
Pan Ryszard "Bimbromanta" Kocięba. Oskar był już na tyle przytomny, żeby poprosić o pomoc i równocześnie nie przyznawać się do tego, że za ten dym to on jest odpowiedzialny. Z drugiej strony zdawał sobie też sprawę, że Bimbromanta nie sprzeda go na psy, więc jemu by się przyznał o ile nie spodziewałby się jego gniewu. Gdziekolwiek były pozostałe żółte kombinezony to nie było ich w pobliżu i można było zwyczajnie pogadać.
DZIATKI
Jadwiga Bass tym czasem miała zupełnie inne problemy niż Ryszard. Dzieci były niezwykle ożywione i rozbrykane i już po dwudziestu minutach zajmowania się nimi miała ich serdecznie dość. Wchodziły jej na głowę, na żyrandol, do szafek, a nawet do kanalizacji. Były wszędzie i kompletnie brakowało im dyscypliny. Tym czasem Wołkowa wciąż zajmowała się krojeniem zwłok męża i próby przeszkadza jej sprowokowałyby jedynie pobudzenie w niektórych mieszkańcach bloku zachowania jakie w czasach minionych reprezentowali działając w ORMO. ORMO czuwa, a milicja kury kradnie. Jednakże... Jadwiga Bass jako nauczycielka i mentorka znała odpowiednie metody wychowawcze. Czy jednak użyje je na tych dziatkach? I właściwie jak chce je uformować? Wszystko zajmie niewiele czasu, żeby zmienić ich sposób myślenia...