Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-05-2016, 18:33   #9
Grave Witch
 
Grave Witch's Avatar
 
Reputacja: 1 Grave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputacjęGrave Witch ma wspaniałą reputację
Skinięcie głową. Ruch, który pomimo swej prostoty, wyrażać mógł tak wiele. Damy radę. Masz rację. Będzie dobrze. Rozumiem… Jednocześnie mógł także być zwyczajnym zbyciem drugiej osoby. Jako że Andrew nie dodał werbalnej odpowiedzi, Lauren mogła mieć do czynienia zarówno z pierwszym sposobem wykorzystania tego gestu, jak i z drugim.
Czas zaś, ów nieubłagany przeciwnik, płynął dalej.



Londyn oszalał, i nie był to pierwszy raz. Miasto, w którym na jednym obszarze stłoczono przedstawicieli tak wielu ras, religii i języków, nie mogło zbyt długo tkwić przy zdrowych zmysłach. Szaleństwo tliło się tu na każdym kroku. Czyhało za każdym zakrętem, oczekując na odpowiedni moment. Snuło się od człowieka do człowieka, wnikało do domów i mieszkań. Z pozoru niegroźne, skutecznie omijane wzrokiem, wybuchało okresowo, by po owym wybuchu powrócić do stanu względnego uśpienia.
Cykle były dłuższe i krótsze, rozładowania bardziej, lub mniej gwałtowne. Zależały one od stymulacji i naturalnych warunków, które dominowały w miejscu, w którym dochodziło do kumulacji. Wiedzieli o tym ci, którzy w nim żyli. Tym zaś, którzy odwiedzali go jedynie w formie skoku w bok, czy przygody na jedną noc, wiedza ta została oszczędzona. Bo po cóż ostrzegać ewentualną ofiarę? Kto wie, może następnym razem to od niej zależeć będzie kolejne wyzwolenie napięcia. To ona stanie się dłonią, która uwolni strumień zniszczeń, jaki następnie zaleje dzielnicę, ulicę czy podwórko, na którym ów akt się rozegra.



Teraz, w ów wtorkowy poranek, szaleństwo osiągnęło niespotykany do tej pory poziom. Było wyraźne i krwawe. Nie skryło się w mroku nocy, a w blasku dnia wylazło na ulice. Już samo to świadczyło o tym, że tym razem będzie inaczej. To i posoka, która - miast deszczu - rosiła beton chodników. Wrzask pełen bólu i cierpienia zastąpił krzyki mew. Armagedon uderzył, wrota piekieł się otwarły, a martwi powstali, by stąpać po ziemi.

Powstali głodni, z jedną tylko myślą tlącą się w umysłach. Tą pierwotną, tą podstawową i tą, która pozbawiona otoczki cywilizacji, czyniła z nich istoty gorsze nawet od zwierząt. Bestie. Ich otwarte usta straszyły rzędami zakrwawionych zębów. Nie bały się, bowiem śmierć wyprała z ich głów uczucie strachu. Nie posiadali sumienia, bo nie było im ono potrzebne. Nie kochali, bo miłość była siłą, która pochodziła z serca, a to wszak tkwiło nieruchomo. Byli więc tylko skorupami, robotami zaprogramowanymi w jednym tylko celu.

Całkiem, zdawać się mogło, jak Andrew w momencie, w którym wraz z Lauren ruszył do przodu. Jeden cel, jedna misja, jedna myśl. Dotrzeć do posterunku. Wpierw powoli, noga za nogą. Cicho niczym myszy, które wiedzą, że droga do sera wiedzie obok miski kota.
Pochłanianie ofiary zdawało się, na szczęście, skupiać całą uwagę napastników. Krzyki mężczyzny powoli nikły, zamieniając się w jęk, zagłuszony z kolei przez mlaskanie. Wpierw skóra, później mięśnie... aż wreszcie zachłanne zęby i palce dotarły do wnętrzności. Długie zwoje jelit po raz pierwszy ujrzały światło dnia. Za nimi w łapy bestii wpadła wątroba, żołądek, a wreszcie i serce. Otoczone obłokiem pary, wciąż pulsowało, uparcie nie poddając się wyrokowi losu. Ciało drgało, jednak ruch ten nie był owocem tlącego się w nim życia, a ruchów szczęk i rąk. Struga krwi spłynęła z chodnika do studzienki kanalizacyjnej. Śmierć zgarnęła kolejną duszę. Czas był zatem odpowiedni, by poszukać kolejnej…

Takich zaś nie brakowało. Spóźnialscy, ci którzy zaspali sam początek tragicznych wydarzeń, wyłaniali się z mieszkań, w naiwnej nadziei, że wciąż mają szansę. Nadziei, którą nie bez powodu zwano matką głupców. W momencie jednak, w którym kolejne życie odchodziło w niepamięć, a szkarłat krwi wsiąkał w szczeliny chodnika, Lauren znajdowała się w miejscu, które zdawało się względnie bezpiecznym. Andrew nie pozwolił jej zatrzymać się, ani próbować powstrzymać owych głupców, którzy parli w przeciwną stronę, wprost w objęcia losu, który tylko czekał, by się na nich zemścić. Żywa, i z pewnością niewinna, zapora zdawała się wręcz cieszyć Thompsona. Im więcej było ludzi między nimi, a chodzącymi trupami, tym lepiej. Widać to było w jego postawie, w wyrazie jego twarzy, w upartym, nie zwalnianym tempie, w którym jego stopy pokonywały dystans dzielący go od posterunku.

Gdy do niego dotarli, gdy znaleźli się nie więcej niż kilka metrów od budynku, Andrew przystanął. Drzwi prowadzące do środka stały otworem. Nie zamykały się, bowiem nie mogły. Ubrane w mundur ciało skutecznie blokowało tę funkcję. Brama prowadząca na parking, zwykle zamknięta i skutecznie chroniąca zarówno prywatne jak i służbowe pojazdy, teraz była w dwóch trzecich otwarta. Owe dwie trzecie stanowił radiowóz, wbity w nią pod skosem, straszący artystycznymi rozbryzgami krwi zdobiącymi jego szyby.


Od strony ulicy dobiegł ich dźwięk tłuczonego szkła i zgniatanego metalu. Kolejna stłuczka, objaw chaosu, jaki zapanował w mieście. Nie brakło i krzyku, i nieodzownych przekleństw. Para nastolatków minęła ich w biegu, zdążając do przejścia podziemnego, które wiodło w kierunku szkoły. Za nimi podążali kolejni, którzy widocznie uznali, że ta właśnie droga zapewni im bezpieczeństwo. Robiło się coraz tłoczniej, w miarę jak kolejne sekundy umykały, przechodząc z teraźniejszości w przeszłość. Thompson tkwił jednak w miejscu, niczym zawieszony. Jego wzrok powoli i metodycznie badał obraz, który miał przed sobą. Jego mózg trawił informacje, które docierały za pomocą oczu, i próbował dostosować do odpowiedniego schematu postępowania.
- Idziemy - zdecydował w końcu, ruszając w stronę drzwi prowadzących do wnętrza posterunku. Zanim tam jednak dotarł, z budynku wyłonił się człowiek, którego Lauren znała.
Olivier Morris, czterdziestoparoletni Szkot, mieszkający w Londynie od piętnastu lat i który większość tego czasu spędził patrolując ulice tego miasta. Wygadany, wesoły i do rany przyłóż. Naturalnie gdy miał dobry humor, a osoba, z którą miał do czynienia, należała do grona tych lubianych. Z jakiegoś powodu niebieskowłosa Irlandka właśnie w tym gronie się znalazła. Teraz jednak…
Krew na koszuli nie mogła pochodzić tylko z rozcięcia na szyi. Podobnie jak ta, która zdobiła jego twarz i skapywała z dłoni. Zwykle ruchliwy i energiczny, poruszał się jakby w zwolnionym tempie, niemrawo.
- Morris?! - Ostrożne, aczkolwiek głośne z konieczności zawołanie, wyrwało się z ust Andrew. Głowa Oliviera uniosła się, a oczy wbiły w Thompsona. Wargi drgnęły, jakby chciały się ułożyć w powitalny uśmiech, tak właściwy u tego człowieka, jednak sztuka ta nie do końca im wyszła. Grymas bowiem, który pojawił się na jego twarzy, z uśmiechem miał niewiele wspólnego.




 
__________________
“Listen to the mustn'ts, child. Listen to the don'ts. Listen to the shouldn'ts, the impossibles, the won'ts. Listen to the never haves, then listen close to me... Anything can happen, child. Anything can be.”
Grave Witch jest offline