Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 17-05-2016, 00:04   #35
Nami
INNA
 
Nami's Avatar
 
Reputacja: 1 Nami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputację


Skorpiony, które czyhały na życie podróżujących skonały po dwóch strzałach Shade’a, potężnym i celny uderzeniu toporem Rognira oraz z pomocą sprawnej Bazylii. Dzięki dzielnym wojownikom, tej nocy mogli już tylko odpoczywać, dzielić się strawą, trunkiem i porozmawiać. Odkrywali nowe, łączące ich szczegóły, rozmyślali nad niecodziennymi widokami jakimi obdarzał ich nieznany im świat. Niebo obsypane było gwiazdami, co półorkowi przypominało piegowatą twarz zmarłej żony. Dla niego koniec tego dnia był zasnuty przykrym wspomnieniem, które uderzyło w niego jak zbłąkana na polanie błyskawica. Bazylia i Roland wciąż niewiele o sobie wiedzieli, a dzień ten nie przyniósł im wiele nowego. Diabelstwo wciąż pałała uwielbieniem do broni i kuźni, a Wiedźmiarz do kobiet. Nie było to jednak wspomnienie, które mogłoby mu przynieść jakiekolwiek informacje. Gdy wszyscy już spali, Roland, korzystając z nowo odkrytych zdolności leczniczych, postanowił większość nocy opiekować się poszkodowanymi w walkach i zająć się ich ranami. Zajęło mu to wiele godzin i większość nocy nie przespał, widząc nawet jak Shade podczas snu porusza niespokojnie powiekami, drży i oblewa go zimny pot jak i gęsia skórka. Podejrzewał, że może być to gorączka. Podczas tych zmagań, Wiedźmiarz dostrzegł błąkającego się między śpiącymi jeża. Zwierz czujnie obserwował rannych, zupełnie jakby pomagał mężczyźnie w ich leczeniu. Blondyn poczuł silną więź łączącą go z tym kolczastym stworzeniem, zupełnie jakby od zawsze go znał, jakby był jego.
Nad ranem Roland zdołał przysnąć już znacznie bardziej twardo, mając niedosyt popisu swych umiejętności, gdyż ran Bazyli i Shade;a nie potrafił porządnie opatrzyć.



Żona i dwie radosne córeczki, bawiące się w sadzie, to było całe jego szczęście. Piękna kobieta i śliczne, małe dziewczynki, które nigdy nie narzekały na biedę panującą we własnoręcznie zbudowanym przez ich ojca domu. Shade wylał wszystkie poty i siły, trojąc się, aby zapewnić rodzinie jak najlepsze warunki, aby wszyscy mogli żyć blisko siebie, beztrosko i z uśmiechem na ustach. Każdy szczegół idealnego życia nosił znamię jego wysiłku i miłości. Na jego niemłodej już twarzy ząb czasu oznaczył zmarszczki, a w bruzdach po nich często pojawiały się krople potu, jakie wyciskał z siebie, aby dać najwięcej jak tylko mógł. Dla nich zrobiłby wszystko, a nawet i oddał własne życie.

Rysa w wyidealizowanym życiu skutecznie zniszczyła obraz starannie malowany przez Shade’a. Do tej pory doskonała w jego oczach, urocza i troskliwa żona, nagle stała się obcą mu osobą, której nie potrafił zaufać. Atmosfera w czterech ścianach stawała się coraz bardziej napięta, co źle wpływało na jego dwa, słodkie blond skarby, które chciał chronić za wszelką cenę. Zdrada ukochanej była drzazgą w jego sercu, a jej łzy i błaganie o wybaczenie, jedynie raniły go bardziej. Nie widząc innego wyjścia z sytuacji, postanowił opuścić dom na jakiś czas i spędzić samotne tygodnie wśród natury lasu.

Poruszanie się po puszczy nie stanowiło dla Shade żadnego problemu. Jego chód był cichy i ostrożny, a zadomowione w lesie zwierzęta zdawały się nie odczuwać wobec niego żadnego lęku. Podróż mężczyzny trwała długo, jednak mógł przez ten czas wyciszyć się i przemyśleć wiele spraw, zadecydować co dalej. Żyjąc w samotności i ciszy czuł spokój, opanowanie i harmonię duszy, jednak z dnia na dzień pustka w sercu jakby się pogłębiała. Kiedy ta zdawała się być nieznośną wyrwą, Shade zrozumiał, że niczego nie kocha bardziej niż całej swojej rodziny i bez względu na to, co się stało, albo jeszcze stanie, powinien wciąż przy nich być.

Gdy ruszył w drogę powrotną, czuł się zaniepokojony. Zwierzyna jakby przycichła, pochowała się, a w ogół niego panowała podejrzana cisza. Żadna sarna, dzik czy też wiewiórka, nie grasowały po leśnych zakamarkach. Całe dzikie otoczenie, które znał wręcz na wylot, dawało mu sygnały. Shade przyspieszył, chcąc wrócić do domu jak najszybciej, z nadzieją, że odetchnie z ulgą.

Złe sny stały się rzeczywistością, gdy przed jego oczami wymalował się obraz zrównanej z ziemią wioski. Dym i kurz opadł dosłownie parę dni temu, ogień jedynie tlił się delikatnie, nie mając już nic do wchłonięcia na swojej drodze. Jego rodzinny dom był szary, ponury i martwy, zniszczony w każdym calu. W losowych miejscach na lichych konstrukcjach powieszone były ciała, inni po prostu leżeli w morzu własnej krwi, często jeden na drugim, a ich ciała dopiero dosięgnął wczesny rozkład. Wioska musiała paść atakiem orków lub innych złych istot. Wszędzie latały zaczepne, małe muszki, gdzieniegdzie jeszcze osunęła się zwęglona belka. Z uderzającym głośno niczym grom sercem, Shade unosząc nogi wkroczył na teren pochłonięty przez zniszczenia.

Łowca żałował, że odszedł. Nie zdążył powiedzieć im, jak bardzo je kocha. Nie miał kiedy przytulić, nie miał szans obronić. Choć przeczucie go nie myliło, dotarł tutaj zdecydowanie za późno. Nie było już kogo ratować, nie było już co odbudować. Nie miał niczego. W jednej chwili stracił wszystko, co miało jakiekolwiek znaczenie. Jego dwie córeczki miały na sobie nasączone krwią, niegdyś białe, sukieneczki. Smutne twarzyczki otoczone brudnymi, blond włoskami, na których zakrzepła ich własna krew. Obok nich matka, jego żona, do której nie potrafił czuć urazy, a której widok toczył do oczu ogrom łez. Rozpacz, jaka wtedy ogarnęła Shade’a, nie była do opisania. Cichy, spokojny i dobry człowiek, który nigdy nie odmówił pomocy, który zawsze starał się postępować słusznie, kochać, miłować, być wiernym. Tej nocy nie chciał być już nikim. Pusta w jego sercu pożarła całą duszę, wypełniając ciało jedynie mrokiem. Ucałował ostatni raz swoje skarby, z nadzieją, że niedługo do nich dołaczy. Jeszcze tylko jedna pętelka ….




O pewnej, nieznanej godzinie zaczynało przygrzewać słońce. Nie tylko raziło po oczach, nie dając porządnie wypocząć mięśniom i umysłowi podczas snu, ale i grzało. Przebudzeni czuli, że tak zimnej nocy, godzina na lekkim, porannym słoneczku to jak los zesłany od bogów. Koce zebrane z miasta oraz znalezione tutaj, nie były wystarczającym przykryciem, aby nie odczuć chłodu jaki panował na tej wysuszonej ziemi. Niektórzy byli niechętni do wstania, a inni - jak na przykład Roland - po prostu jeszcze się nie obudzili. To mógłbyć dobry i spokojny dzień, mógłby nawet zacząć się uśmiechem na ustach i słodkim wyciągnięciem rąk nad głowę, aby móc rozciągnąć obolałe ciało, gdyby nie cień, który nagle przysłonił promienie poranka. Pierwszą osobą, która zareagowała na to podejrzane zjawisko, była Bazylia. Otworzyła oczy i parę metrów nad swoją leżącą w poziomie głową dostrzegła obcą jej, orczą twarz. Krzyk zaskoczenia jaki wyrwał jej się z ust, gdy gwałtownie podniosła się do pozycji siedzącej i odskoczyła w stronę Rognira, zbudził wszystkich stawiając ich w do pozycji bojowej. Wojowniczy półork odruchowo objął Diabelstwo, które to w kilka sekund odzyskało rezon. Pierwszy efekt zaskoczenia przeminął szybko.
- Widzę piękną kobietę w waszej grupie, kłaniam się nisko - potężny, większy od Rognira ork i o wiele bardziej szeroki, ukłonił się delikatnie w waszym kierunku.
- Ojtam, od razu piękną… - Johanna skromnie machnęła dłonią, a tajemniczy przybysz uniósł brew i cofnął głowę w zdumieniu.
- Nie mówiłem o Tobie, dziecko. Ludzkim niewiastom akurat daleko do piękna, wszystkie wyglądacie tak samo, strasznie nudne i ciężko was rozróżnić. - odparł uśmiechając się półgębkiem i przeniósł swój wzrok na Bazylię, aby wzrokiem wskazać istotę, w której stronę rzucił komplement.
- Czerwona skóra, rogi, kopyta… Aż dziwne, że zadajesz się z tymi ludźmi.... Nie powinni Cię aż tak źle traktować w Utrapieniu, żebyś chciała uciec… - zamyślił się na chwilę, a jego spojrzenie zawędrowało na półorka. Uśmiechnął się pod nosem i pokiwał znacząco głową, jakby sam sobie odpowiedział na nurtujące go pytanie.
- Przepraszam za brak kultury, należałoby się najpierw przedstawić. Nazywam się Tugr Yren, jestem wędrownym czarodziejem. Podróżuje to tu, to tam, zwiedzam okolicę, wracam na stare śmieci i obserwuję co się teraz dzieje. Ten skrzat na moim ramieniu, to Um - wskazał głową na siedzącą ni to małpę, ni nietoperza. Roland się domyślił, że był to jego chowaniec - Dorabiam sobie przy okazji sprzedając mikstury, magiczne przedmioty, a nawet i zwykły koc czy najprostszy miecz, posiadam też mały trunek i jadło. Specjalizuję się jednak bardziej w alchemii i zwojach - zamyślił się drapiąc się po brodzie - Z tego, co jednak widzę, raczej na nic was nie stać. Ale i tak przyjemnie mi było z wami porozmawiać i przy okazji nacieszyć wzrok tak piękną istotą. Mógłbym jeszcze poznać Twoje imię, Diablico? - uśmiechnął się sympatycznie. Przez cały czas zaledwie raz zerknął na ludzi, cała uwagę jednak skupiając i poświęcając Rognirowi jak i Bazylii - Byłbym ci naprawdę dozgonnie wdzięczny - zakończył szarmancko, aby zaskarbić sobie przychylność kobiety. Przy okazji nie spuszczał Rognira z oka.



 
__________________
Discord podany w profilu
Nami jest offline