Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-05-2016, 02:35   #118
Gveir
Banned
 
Reputacja: 1 Gveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumny
Wiadomość o orkach zelektryzowała wszystkich i ponownie wywołała pewne podziały. Gdyby liczby były mniejsze, Yrseldain i Algrim postulowaliby za cichą ale skuteczną eliminacją wrogów. Układ może byłby i dobry, ale w lesie byli mocno ograniczeni. Horst doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Jedyną wartościową siłą w takich warunkach był płomiennowłosy elf. On sam, pomimo niesamowitych umiejętności, musiałby ulec bandzie. Ilu zdołałby wybić przed ostatecznym zgonem? 50? 60? czy może nadludzki wysiłek doprowadziłby go do 100? Nie chciał się o tym przekonać. Książę von Walfen powierzył mu właśnie tych, a nie innych ludzi. Był ciekaw jakie zadania dostały inne grupy.

Ragnwald nie zajął stanowiska. Słuchał uważnie, zupełnie zdając się na osąd innych, czekając na okazję do adaptacji. Ta polegała na tym, że sprawdził uprząż konia, po czym wskoczył na siodło. Byli gotowi.
Pochód prowadził Yrseldain z niemal oczywistych względów. Jako Świetlisty był niemal dzieckiem lasu, urodził się w lasach północy Imperium, toteż czuł się doskonale na łonie natury. Inna sprawa, że obecność zielonoskórych napawała go odrazą i chęcią wyczyszczenia plugastwa. Podobnego zdania był i Algrim, którego nienawiść do wszelkiej maści orków, goblinów i innego gówna z dużej rodziny zielonej skóry, była zakodowana w genach. Czuł ich smród, prymitywna i dławiący odór pomieszany z debilizmem i brutalną siłą.

Gdy zapadał zmierzch, a oni podążali okrężną drogą, wśród drzew mogli dosłyszeć echa okrzyków bojowych i bębnów. Najwyraźniej coś się szykowało..

***

Dopiero popołudnie przywitało ich pięknym widokiem rzednącego lasu. Z każdym krokiem zbliżali się do granicy Drakwaldu, a pokonanie tej puszczy na przełaj zajęło im ponad 5 dni. Nie dziwiło więc, że każdy dziękował bogom za tą zaskakująco spokojną podróż. Przerażające, zwłaszcza dla Horsta i Edgara był jeden fakt - na swojej drodze nie spotkali żadnej bandy zwierzoludzi Chaosu, a przecież było to niemal naturalne dla Drakwaldu. Oboje mieli doświadczenie w walce z tym przeciwnikiem. O ile orki były wrogiem licznym, silnym pod względem tężyzny fizycznej, to byli jednak potęgą tylko w przeważającej liczbie i nie byli tak brutalni jak zwierzoludzie. Pomioty Chaosu były inne. Niemal zwierzęcy upór, połączony z inteligencją drapieżnego zwierzęcia (a wszyscy wiedzieli, że pies jest mądrzejszy od przeciętnego orka) i ogromną brutalnością stanowiły o wyzwaniu. Zwierzoczłek prędzej rozerwie ofiarę na strzępy, wyrwie członki, niż wzorem orka, zastanowi się pięć razy nad odwiecznym pytaniem "Żrem gom teraz czy puźnij przypic nad ogniem?"

Wyszli w okolicy wsi Rosche, dokładnie tak jak przewidywali. To właśnie tam postanowili zrobić postój, mimo niezbyt przychylnych spojrzeń, bowiem kto normalny wychodzi z Drakwaldu? Chaotysty jakieś, kultyści, agenci dziwni i banici!
Właściwie skończyłoby się na drace, gdyby nie dwa fakty - dziarskich wieśniaków, z rosłym bednarzem na czele, która to grupa w sile ludu równej 6 uzbrojona w widły i kosy, odstraszył skutecznie Algrim. Jego posępny wygląd, świdrujące oczy oraz masywna postura mówiąca o tym, że w pojedynkę napierdoliłby wszystkich. Bez wyciągania prawej pięści z juka przytroczonego do siodła kuca. Drugim faktem był medalion Edgara. Grupka, widząc solidny medalion z głową wilka, cofnęła się w tył uniżenie przepraszając i gnąc się w ukłonach. Horsta nie zdołali rozpoznać, co bardzo go uradowało. Co zaś tyczy się medalionu... cóż, najwyraźniej wzięli kawalera von Duneberga za kapłana Ulryka podczas podróży w eskorcie wojowników. Może jakaś święta misja wypleniania plugastwa z Drakwaldu? A może krewienie wiary? Świątobliwy zawsze ma racje!
Konie zdołały odpocząć i napić się wody z koryta znajdującego się domostwie służącym im za przystanek. Suchy prowiant został wzbogacony o miły gest ze strony starowinki, bowiem ta przyniosła spragnionym... chłodnej maślanki. Była odpowiednio gęsta, acz nadal w stanie ciekłym. Przyjemnie chłodna, rozlewała się po gardle przyjemną drogą.

Czas jednak naglił. Musieli ruszyć, jeśli chcieli przenocować w kolejnej wsi.

***


W Fintel zdołali zostawić wiadomość dla oddziałów Sternhauera. Za niewielką opłatą przekonali sołtysa, by przekazał wiadomość dla któregoś z patroli przemierzających trakt pomiędzy wsiami. Horst był pewien, że jeżeli do Grimminhagen wiadomości nie dostarczą ludzie grafa, to zrobią do strażnicy dróg.

Nie to jednak przykuło uwagę naszej drużyny. W miarę podróży do serca Middenlandu, czyli Middenheim, atmosfera panująca w każdym ludzkim skupisku była wysoce napięta. Ludzie chodzili poddenerwowani, wyczekując czegoś co było nieuniknione. Middenlandczycy byli zamknięci w sobie, szorstcy, nie lubili obcych, toteż bandzie najmników z brodaczem, krasnoludem i elfem nie udzielano informacji.
Dawało zauważyć się zmożony ruch strażników dróg, a nawet oddziały milicji. Nie byli pewni czy może orkowie zaatakowali gdzieś za ich plecami, w stronę Kastof, czy działo się coś innego.

O prawdzie mieli przekonać się już niedługo..

***

Dzwony biły w niemal całym mieście. Praag opanowała panika. Mówiło się o czarnym morzu pełnym Zwierzoludzi, najeźdźców z dzikich plemion, wojowników Chaosu prowadzonych pochód, oraz demonach, które wiedzione wizją zniszczenia dołączyły do inwazji.
Mer Praag zarządził powszechną mobilizacje, choć każdy mieszkanie tego pięknego miasta wiedział co oznacza to w praktyce - długie i wyczerpujące oblężenie miasta.
Forty-stanice nie zatrzymały na długo Inwazji, a lotne pułki Ungołów mogły tylko szarpać wojska Chaosu. Car zbierał armię, szykując się do starcia z wrogiem. Powszechny pobór przetoczył się po kraju z niebywałą wprawą. Każdy mężczyzna od 16 do 50 roku życia musiał odpowiedzieć na wezwanie. O ile miasta zapewniały jako takie wyposażenie, a czasami nawet jednolite umundurowanie w postaci jednolitego chałatu, to wsie rządziły się własnymi prawami.
Nie mniej, Kirył Stiepanowicz Budanow, musiał otrząsnąć się z tego marazmu. Jako dowodzący milicją w Starym Mieście , odpowiadał za przygotowanie swoich ludzi do obrony. Inną kwestią było to, że miał dosyć dobre położenie od obserwacji. Stare Miasto stało na znacznym podwyższeniu, otoczone murem posiadało pięć bram wychodzących na pozostałe dzielnice. Jemu i jego ludziom przypadło w udziale obstawienie części patrzącej na północ, na czoło Inwazji.

A to majaczyło już na horyzoncie. Czarna kreska z każdą minutą powiększała się i falowała coraz wyraźniej. Dzwony nie przestawały bić. Kapłani Ursuna błogosławili wojowników. Kirył był o tyle szczęśliwy, iż pod jego komendę dostały się w większości oddziały złożone z strażników miejskich. Mało było poborowych. Gorszą sytuację przedstawiało miasto poniżej. Nie zazdrościł kolegom.
Na murach Praag wysypywały się tabuny obrońców. Szykowano się do oblężenia.



Inną perspektywę zdarzeń dostrzegano w jednej z drewnianych budynków mieszkalnych. Panika rozlewała się po ulicach, ludzie biegali w amoku, niektórzy padali w modlitewnym tchnieniu, część korzystała z okazji do łupienia. Miasto oszalało.
To stanowiło idealną pożywkę dla Pietra, niespełna 18 letniego chłopaczka o piegowatym nosie i wiecznie rozczochranych włosach koloru jasnego brązu. Właśnie szybkim truchtem przemierzał ulice, raz za razem oglądając się za sobą. Miał wrażenie, że ktoś go śledzi.
Skręcił w bok, klucząc wśród ciasnych uliczek. Domy budowane bardzo blisko siebie, niekiedy niebezpiecznie pochylając się nad drogami. Ciasne rozmieszczanie budynków dawało pole do popisu dla kryminalistów oraz miejscowej ludności, stanowiąc o piekle straży miejskiej. Bywało, że ci nawet nie interweniowali w takich miejscach... z resztą, każdy z nich brał w łapę. Biednych ludzi potrafili zatrzymać, a potem zakatować w cyrkule za byle przewinienie. Nie było przebacz.
Pietia skręcił w pobliską bramę podniszczonej ale murowanej kamienicy. Skinął głową drabowi, który z cienia jaki rzucało wejście do budynku, filował okolicę. Najwyraźniej znali się. Podwórze, potem zejście do piwnicy. Tam już czekali..
Liczna grupa, ubrana w długie szaty o krzykliwych kolorach, inkantowała słowa w dziwnym i odrażającym języku. Otaczali krąg, wewnątrz którego narysowano pentagram. Mówiło się, że użyto do tego celu kredy z kości porwanych dzieci, ale Pietia miał to gdzieś. Liczyło się to, że obecność wojska Chaosu tylko wzmagała pulsowanie energii. Czas nadchodził. Zarzucił na siebie szatę by dołączyć do pozostałych. Począł przemawiać w podobnym języku, wyrzucając z siebie słowa rytuału.
Wszystko byłoby piękne, gdyby nie to, że całą ceremonię przerwał drab. Wpadł do środka, trzymając w swoich masywnych dłoniach szamotającą się dziewczynę. Pietia poznał ją od razu - to była Irina. Młoda jak on, piękna dziewczyna o słomianych włosach. Delikatna buzia, koralowe pełne usta kontrastowały z nieco chudą sylwetką, ale wszystko rekompensowały dwa przaśne jabłuszka z przodu wypychające prostą sukienkę. Z tego co pamiętał i tyłek był niczego sobie..
- Co z nią? - warknął ochroniarz. Przy gardle dziewczyny błyszczała klinga noża, odbijając światło zapalonych świec. Powietrze pachniało dziwnymi olejkami, kadzidłem, potem oraz ogromnym podnieceniem.
Przywódca, wyróżniający się czarną szatą o fioletowych zdobieniach i szkarłatnym kapturze, podszedł do draba. Chwilę sprawdzał złapaną ptaszynę, po czym skinął na niego. Wszedł w krąg, na środek pentagramu. Osiłek przytrzymywał dziewczynę, która zaczęła drzeć się w poszukiwaniu pomocy. Kultysta rozpostarł dłonie i głośno zaczął skandować jedno zdanie. Wszyscy poczęli po nim powtarzać, a krąg zaczął pulsować dziwną energią. Jakby czekał na ten moment..
Błysnął nóż, a z rozciętej szyi Iriny popłynęła krew. Drab odskoczył w tył, zostawiając ciało i przywódcę w kręgu.
- Ghatal, fae'ram, sherhaaag bred! Ghatal, fae'ram, sherhaaag bred! Ghatal, fae'ram, sherhaaag bred! Przybądź Elifiaszu, przybądź..
Młody kislevczyk powtarzał. Mógł obserwować jak energia kręgu pulsuje i wypełnia pomieszczenie. Nie zamykał oczu, chciał aby to wydarzenie go wypełniło.
- Ghatal, fae'ram, sherhaaag bred! Pow-


Gdy wydawał rozkazy swoim ludziom, instruując ich co do strzelania z łuków w zależności od położenia wroga, całym miastem wstrząsnął wybuch. Wszystko w okół zaczęło się trząść, a powietrze przepełnił donośny świst połączony z rykiem podobnym do skrzeku ogromnego potwora, który to dźwięk narastał.
W miejscu bliżej nie określonym, w jednej części Nowego Miasta, bliżej Bramy Gargulców, w niebo wystrzelił słup jasno purpurowego światła, które zrównało z ziemią teren o okręgu półtorej wiorsty. Energia bijąca od tego była niesamowita, podwyższając temperaturę powietrza o kilka stopni. Słup zaczął mienić się różnymi barwami. Gdy niebieski przechodził w żółty, Kirył dostrzegł sylwetkę. Z tego pokazu światła wystrzelił najpierw kształt skrzydła - było to skrzydło nietoperza! Zaraz potem pojawiło się kolejne, podobne do sokoła. Z wnętrza światłą wychyliła się dziwna postać, o poskręcanej sylwetce pełnej mięśni. W jej strukturę ktoś powbijał jaskrawozielone kamienie, połyskujące w świetle odbijanym. Pysk? Cóż.. miało dziób ptaka zakończony ostrymi kłami. Z zdeformowanej czaszki wystawało troje oczu oraz para potężnych rogów byka. Łapy demona były dwojakie - prawa, umięśniona i przypominająca ludzką o ostrych pazurach, mieniła się barwą wściekłej czerwieni w otoczeniu z czarnych plam. Druga była znacznie cięższa, naszpikowana kostnymi wypustkami i zakończona czymś co od biedny można było nazwać ostrzem. Długi, jaszczury ogon i nogi zakończone orlimi szponami dokańczały obrazu.
Najdziwniejsze było to, że demon zaśmiał się ludzkim głosem po czym runął z powietrza na miasto pełne ludzi..

***

Malstedt. Małe miasteczko usytuowane pomiędzy lasami, w sąsiedztwie pagórkowatych łąk pełnych upraw chmielu. Mieścina piwem płynąca, w chwili przyjazdu była niespokojna. Ludzie niemal biegli, a patrole straży miejskiej były już na przedmieściach.
Gdy wjechali na rynek o kształcie koła, ich oczom ukazał się obraz zapowiadający jedno.
Wśród gwaru i ruchu, oficer rekrutacyjny usadowiony za solidną skrzynią, czynił czynności należne jego profesji. Za jego plecami rozbił się cały obóz regimentu. Edgar zdołał szybko odgadnąć, że był to regiment halabardników, podstawy armii imperialnej.
Kolejka była sporawa, a zaciągnięci oddawani byli w łapy kwatermistrzów i sierżantów. Jak szacował Horst, nie będzie to pierwsza mieścina w której przyjdzie do zaciągu..

Nie mniej, zaczepiony przez Algrima wąsaty jegomość ubrany w mundur straży, na pytanie "Co tu się odkurwia, panie oficerze?" spojrzał na drużynę niczym na wariatów.
- Skąd się urwaliście? Z Marienburga?! Wojna idzie. Chaos wlał się do Kisleva. Imperator zarządził mobilizacje.
Nie czekając na reakcje, odszedł od nich, dołączając do patrolu. Pobór trwał w najlepsze. Towarzyszyło temu wiele różnych scen, czasami dramatycznych gdy ojciec musiał opuścić swoją rodzinę, a samotna matka oddawała armii swoich dwóch synów, ale Imperium takie było. Wymagało tego. Jako najpotężniejsze państwo Starego Świata i jedyne mogące realnie walczyć z Chaosem, musiało posiadać silną armię. Dla bretończyków, estalijczyków czy tileańczyków Chaos był abstraktem. Mitem. Co odważniejsi wyruszali do Imperium czy Kislevu w poszukiwaniu chwały, bogactw i weryfikacji mitów. Najczęściej kończyli marnie, w rynsztokach miast z ostrzem noża pod sercem czy konając w gęstym lesie pod ciosami orków bądź zwierzoludzi. Może tylko tileańscy najemnicy przedstawiali jakąś wartość, czasami Ci śmieszni szermierze z Estalii, ale co znaczyły ich fikuśne umiejętności w prawdziwej walce? Nic.

Sama wiadomość wywołała niemałe poruszenie w drużynie. Nie spodziewali się takiego obrotu spraw, nie tak szybko. Najwyraźniej była to inwazja większa niż za czasów Magnusa Pobożnego. Jako najemnicy mogli poruszać się całkowicie swobodnie po mieście. Patrole nie zajmowały się grupą najmitów, wojsko miało swoje sprawy. Nieliczne uliczki, bowiem Malstedt było małym miasteczkiem o budowie okolnicy jak mianem tym określano by wsie. Po środku zabudowań leżał plac, o dziwo z względnie wyślizganych kamieni i ubitej ziemii, co dawało pewny grunt. Na środku stał sporej wielkości słup, do którego przybijano ogłoszenia bądź listy gończe. Z prawa stała niewielki podest, możliwe, że służący za miejsce dla kata bądź herolda. W okół placu zgrupowane były budynki - kilka chat, jakaś mała kamienica z fachwerku, oraz solidna, dwupiętrowa gospoda. Za tego wszystkiego wyglądały inne domostwa, nieco skromniejsze. Malstedt nie wyróżniało się zupełnie niczym, poza tym, że przez miasteczko biegł trakt do Middenheim co stanowiło o źródle dochodu dla tej mieściny.

Gdzie indziej, jak nie do gospody udała się nasza drużyna? Szybka narada utwierdziła ich w przekonaniu, że po ponad tygodniowym przeciskaniu się przez Drakwald należy im się luksus łóżka, dobrego jadła oraz kąpieli.
Konie zostały sprowadzone do konikowej krainy lotosu czyli małej stajni, a wszyscy udali się do gospody, odgrodzonej od świata solidnymi drzwiami o metalowych okuciach.
Lokal robił wrażenie: przestronny, pełen ław i stołów w nawet dobrym stanie, było kilka alkierzy dla gości ceniących prywatność. Za sporym kontuarem stał wysoki jegomość o tęgiej aparycji. Znaczy się, gdyby był niższy jego tusza na pewno byłaby widoczna, ale wzrost dorównujący Yrseldainowi niwelował sporą wagę. Długie wąsy, w magicznym sposób zakręcające się ku górze kontrastowały z lekką zaczeską do tyłu. Mężczyzna podwijał rękawy koszuli wystającej z spodni w błękitno-niebieskie pasy. Najwyraźniej gospodarz był lokalnym patriotą nosząc barwy Middenlandu.
Widząc nowych gości zaprosił ich gestem wskazując na salę główną. Ta była w połowie pusta. Była tu masa różnych ludzi - mieszkańcy pijący piwo po trudzie pracy, przejeżdżający kupcy z jakieś gildii, jakiś samotny mężczyzna o aparycji miejscowego łowcy głów. Taki wyrywał chwasty z powołania, jeszcze z uśmiechem biorąc kasę za swoją działalność. Idealiści byli potrzebni, ale stanowili też o wrzodzie na dupsku władz.

Drużyna zajęła miejsce. Algrim bezceremonialnie wytoczył beczułkę piwa, a było to sączone niedawno piwo z Nordlandu o przyjemnym aromacie i smaku czegoś palonego, o sporej goryczy. Nie minęła chwila, jak do stołu podszedł do sam gospodarz.
Skinął głową i przemówił z twardym akcentem.
- Co mogą podać? Jadło, napitek? Może coś innego?
Zamówiona micha grochu wymieszanego z kapustą i skwarkami, oraz udźcem dzika troszkę kosztował, zwłaszcza dzik, ale było warto. Pokoje były tanie, wynajęliście dwa: jeden dwu osobowy, drugi trzy osobowy, a podział zależał tylko od was. (niech któryś z was odpiszę sobie 2 zk jako koszt posiłku i noclegu oraz kąpieli.. czekajcie, k6 i wypadło 4 czyli Algrim)

Noc była spokojna. Spaliście jak zabici, wymęczeni podróżą przez mroczne gęstwiny Drakwaldu. Nie mniej, poranek był dla was rześki. Wstaliście równo. Wypoczęci, wykąpani wczorajszym wieczorem, ruszyliście z samego rana. Czas naglił, a po drodze było jeszcze kilka wsi.
Jak pokazało przyszłość, sceny z Malstedt nie były niczym niezwykłym, a im bliżej do Middenheim, tym robiło się gęściej od wojska.

***

3 dni później..

Middenheim było przepełnione ludźmi. Ominęli je rzecz jasna, bowiem sytuacja nie zwiastowała niczego dobrego. Wszędzie pełno wojsk w barwach Middenlandu. Do wojny szykowali się Rycerze Panter i Rycerze Białego Wilka, zadając szyk oraz siejąc respekt w szeregach wojska. Edgar musiał ukrywać twarz, bojąc się o wykrycie. Jeszcze tego brakowało, by któryś z braci rozpoznał go tutaj, wśród kompanii najemników. Powinien być wśród nich! W zbroi!

Wieści nie napawały optymizmem. Praag zostało zdobyte, a sceny rozgrywające się w tamtym mieście napełniały grozą. Wojska cara zdołały osłabić prawe skrzydło wojsk inwazyjnych, wydając im brawurową bitwę na otwartym polu otoczonym lasami. Szarże Skrzydlatej Kawalerii rozbijały kolejne natarcia wojska Chaosu. Wały były bronione przez regularne wojsko, lekko wyposażone ale nadzwyczaj mobilne. Tabory wozrów połączonych łańcuchami spełniały swoje zdanie, raz po raz rozbijając fale ataków. Co z tego, skoro przewaga, brutalność oraz rzucenie do walki znacznej ilości Rycerzy Chaosu przeważyły o szali. Wojska musiały ujść, by przegrupować się. Kislev również szykował się do oblężenia, jednak jego możliwości były znacznie większe niż Praag. Bojarowie z zachodnich prowincji graniczących z Imperium ruszyli do walki, formując wcześniej oddziały z pospolitego ruszenia i szlachty. Gromadząc imponujące siły, wydały walkę podjazdową większym siłą, skutecznie nękając wroga. Mimo strat w wojskach inwazyjnych, mniej liczne siły kislevczyków były zdane na łaskę i niełaskę walki partyzanckiej. Raz za razem kurczące się zapasy i tereny tylko uniemożliwiały przeprowadzenia konkretnego ataku, toteż ta część wojsk Chaosu skupiła swoje spojrzenie na Imperium. Ostermark i Ostland stały na pierwszej linii... Książe-Elektor von Raukov przeprowadził mobilizację w chwili gdy padały forty-stanice na północy Kislevu. Jego szpiedzy w tym mroźnym kraju okazali się bezcennym źródłem informacji. Oczywiście, nikt oficjalnie nie przyznał tego, że dzięki organizacji von Walfena informacje te dotarły tak sprawnie, zachowując zasady poufności, integralności i dostępności.
Nie mniej, inwazja szła do Imperium.


Takie wieści krążyły po okolicach, takich nowin dowiadywaliście się w kolejnych wsiach i miastach. Mieliście jednak jedno zadanie - kontakt z łącznikiem. A ten znajdował się w Salzemund. Nordland dał się wam we znaki zmianą klimatu. Wietrzny, o wyraźnie wyczuwalnej bryzie, był zdecydowanie zimniejszy niż na południu. O ile trwała wiosna, promienie Słońca przyjemnie otulały dzień, pozostawiając noc znośną w temperaturach, to północ była jak zawsze inna. Doskonale wiedział o tym Ragnwald, potomek Północy. Jak sam przydomek wskazywał, Ragnwald urodził się w Ferlangen. Powrót tutaj, był jak powrót do matki. Wszędzie dobrze, ale tylko mama tak ugości!

Jakie było Salzemund? Nietypowe. Zbudowane na wzgórzach, które to przecinała rzeka mająca nieopodal swoje źródło. Srebrne Wzgórza. Perłą tego niewielkiego pasa małych wzniesień była stolica Nordlandu i pałac Elektorski wyłaniający się z jednej z skał. Wniosek był zatem jeden - Salzemund będzie miastem o falistym kształcie, pełnym mostów. Przeważał zabudowa drewniana, choć nie brakowało budynków kamiennych czy murowanych.
Również tutaj panowała mobilizacja. Ulice miasta były pełne wojska w barwach Nordlandu. Halabardnicy, topornicy i znakomici łucznicy. Książe Gausser sposobił się do wojny.
Niekiedy, konni wojskowi, najprawdopodobniej szlachta, łypała groźnie na grupę najemników. W ich spojrzeniu czaiło się pytanie "Dlaczego jeszcze się nie zaciągnęliście?!"

Gdy mieliście szukać bazy wypadowej, noclegu, czy jak to nazwie postronny, Yrseldainowi zaświtał w głowie pomysł.
- Przecież mieszka tutaj mój znajomy! - uradowany poprowadził drużynę. Przez ścisłe centrum, zapchane przez kupców i wojska, i obrzeża długiej dzielnicy portowej, trafili do zwykłego kwartału mieszkalnego jakich pełno. Pełno uliczek, drobnych i drubniutkich. Jakaś główna arteria o brukowanym podłożu. Domy były tutaj parterowe, czasami spośród tej grupy wyłaniały się kamienice o dwóch czy trzech piętrach. Do takiej kamienicy, zbudowanej z słynnego już fachwerku, doprowadził was elf. Wprowadzenie koni na podwórze zaalarmowało znudzonego życiem ciecia, który zbijał czas drzemiąc na beczce po piwie. Widząc uzbrojonych mężczyzn, o mało nie gubiąc portek z jego kościstej i starej dupy, zniknął w jednych z drzwi, co raz oglądając się. Z okiennic poczęli wyglądać ludzie, nie z ciekawości. Można było zauważyć, że byli gotowi do obrony swojego miru. Jakieś kamienie, kije, noże. Może ktoś miał łuk? Pieprzeni snajperzy..
Na powitanie wyszedł łysy jegomość o gęstej brodzie. Jowialna twarz, o ile można było ją opisać tym słowem, kontrastowała z odsłoniętymi łapami. Masa tatuaży w postaci syrenki chwacko rżniętej przez marynarza, dymanego w dupsko za pomocą armaty mrocznego elfa, obowiązkowa kotwica przepleciona wstęgą o inskrypcji "Chuj z nimi, Mannam z nami" oraz sztampowy napis "Kocham mamę", świadczyły o marynarskim rodowodzie. W istocie, Kurt Herzog, był marynarzem dopóki nie dorobił się małej fortuny w dziwny sposób i nie kupił tej kamienicy. Teraz dbał o nią wraz z piątką swoich rosłych synów, równie chwackich co ojciec. To oni, z sikierami w łapach, przyszli na powitanie drużyny. Kurt jednak zmiękł widząc elfa.
Wystrzelił na przód, wpadając w przysłowiowego misia. Wszystko to okraszone było serdecznym uśmiechem
- Yrseldain, moje Liściaste Chuchro ! Gdzieś Ty kurwa był!? Salzemund juz zbytnio śmierdziało dorszem?
Elf odwzajemnił śmiech, klepnął marynarza w ramię i odpowiedział równie szybko.
- Nie, teraz cuchnie tutaj makrelą, co nawet nieźle maskuje smród szprota i śledzia.
Kolejna salwa śmiechu. Synkowie przywitali się w sposób podobny, co płomiennowłosy elf kwitował komentarzami o wyrośnięciu czy nabraniu muskulatury, bo pamiętał czasy gdy ich ojciec był niezłym jebaką i żadnej nie przepuszczał.

Naturalnie więc, mieli bazę wypadową. Konie zostały odprawione do pobliskiej stajni, za co naturalnie zapłacili z góry (1 zk od.. Ragnwalda). O nocleg i wyżywienie nie musieli się obawiać. Przeznaczono im górne piętro, właściwie to strych, ale nieźle utrzymany. Nie przeciekło podczas deszczu, były okiennice. Solidne łóżka, jakaś szafka. Dało się żyć.
Wszystko to rekompensowały wieczory przy wódce z Kurtem i jego synami, oczywiście z słonym śledzikiem!

Drużyna stoi przed zdaniem, którego rozpoczęcia muszą podjąć się sami. Inicjatywa jak je rozpocząć należy do nich.


 

Ostatnio edytowane przez Gveir : 22-05-2016 o 01:39.
Gveir jest offline