Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-05-2016, 12:25   #193
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
MIKOŁAJ

Spojrzał an czaszkę. Na obciągnięte resztkami gnijącej skóry policzki, na przylepiony do pożółkłej kości skalp brudnych włosów. Na poszczerbione zęby. I na oczy. Te dobrze znane, ciemne oczy.

Tylko skąd je znał? Skąd znał te oczy!?

Nie wiedział! Nie potrafił sobie przypomnieć! I to budziło w nim silne emocje – gniew, strach, wściekłość.

I wtedy usłyszał szept. Szept dobywający się z martwych ust.

- Obudź się! Nick! Musimy stąd spierdalać!

Znał ten głos. Znał ten głos…
To był głos Connora.

I wtedy usłyszał za sobą jakiś hałas. Gwałtowne szuranie, jakby łopot, poszum skrzydeł. I poczuł, ze nie jest sam. Ze ktoś za nim stoi. Czai się. Być może gotuje do uderzenia w jego plecy.

Chciał się obrócić, lecz zarazem bał się tego. Bał się tego, jak cholera!

ANGIE

Szła na czworakach, powoli lecz pewnie pokonując kolejne metry oddzielające ją od węzła. Pod sobą widziała tylko bezdenną otchłań, nad nią rozpościerała się kopuła czerni tak gęstej, że mogła być pramatką ciemności.

To było tak szalone i nierzeczywiste, że jej teoria o śnie musiała być prawdziwa, jakkolwiek ta teoria obłąkana by się nie wydawała.
W końcu dotarła do węzła. Do plątaniny czerni, gęstych i lepkich nici, przypominających osnowę pajęczą. Nie widziała, co lub kto zostało schwytane w sieć, lecz na pewno nie był to Bruce. Uchwycony w pułapkę był wysoki, miał bladą skórę i dziwaczną czaszkę – zdeformowaną, z licznymi wypustkami kostnymi i rogowymi.

Nie był sam. Sieć ciągnęła się wokół niej, w górze, poniżej – prawdziwy labirynt przecinających się węzłów i linii. A na niektórych z węzłów widziała kolejne „kokony”. Kolejne owinięte w dziwaczną sieć cieni kształty. Mniej lub bardziej ludzkie. Wynaturzone i potworne.

Znalezienie kogokolwiek w tym gąszczu sieci było niesamowicie trudnym wyzwaniem.

Wiatr dął przeraźliwie. Szarpał siecią. Wprawiał ją w drżenie.
I wtedy Angie to poczuła. Byt. Świadomość. Gdzieś w centrum tej pajęczyny utkanej z ciemności. Gdzieś w sercu tej sieci cieni.


CONNOR


Nawoływanie, nawet szarpanie nie pomagało. Mikołaj spał, jak zabity, a jego zlana potem twarz zastygła w masce przerażenia. Connor miał wrażenie, że śpiący potrzebował silniejszych bodźców, niż szept. Solidnego potrząśnięcia, wiadra zimnej wody lub hałasu, który zbudziłby przysłowiowego zmarłego.

Gdzieś na zewnątrz ktoś się poruszył. Jakby ktoś poza połą namiotu stał i nasłuchiwał. Albo podejmował jakąś decyzję.

Connor wyjrzał ostrożnie z namiotu, odsuwając zamek spinający połę z ledwie słyszalnym zgrzytem. I wtedy go obaczył. Niewyraźną sylwetkę w ciemnościach. W masce, jaką zapamiętał z koszmaru. Z czymś, co mogło być siekierą w ręku.

Wyjaśnił się też jeden z jęków, jaki słyszał Connor. To był Aaron.
Czterdziestolatek podrygiwał u stóp zamaskowanego zabójcy. Jak wcześniej, we śnie, lecz teraz wydawało się to… prawdziwe. W jakiś sposób bardziej realistyczne.

Zamaskowany ruszył w stronę namiotu, który zajmował Bear i Bruce. Powoli, ostrożnie, stawiając stopy tak, że nawet najmniejsza gałązka nie zatrzeszczała pod jego butami. A Aaron pozostawiony tam, gdzie upadł wydał z siebie ostatnie, ciche, przeraźliwe rzężenie. Connor już klika razy w swojej pracy spotkał się z takim dźwiękiem. I zawsze wtedy przestawali reanimować, ratować bo wiedzieli, że nie da się ożywić zmarłego.
Morderca był coraz bliżej namiotu Beara i Bruca.

Na razie kierował się tam, ale wyraźnie przyszedł nie po to, aby ograniczyć się do jednego zabójstwa. A jęki i stłumione krzyki dochodzące z namiotów oznaczały wyraźnie, że reszta śpi i nadal śni ten niepojęty koszmar, który wszak ze sobą współdzielili.

FRANK

Szedł szybko oddalając się od … sam nie wiedział czego, aż uczucie osaczenia minęło. Znów znalazł się w puszczy. W tym niekończącym się lesie.

W głowie Franka panował mętlik i mimo, że niby miał tyle informacji, to jakoś nie bardzo wiedział jak mogą mu one pomóc. Zapewne nikt by nie wiedział.

I wtedy coś zobaczył. Przed sobą. Na drzewie. Wiszący łapacz snów z piórami. Lekko świecił w ciemnościach. Wskazywał drogę.
Z braku innej alternatywy Frank poszedł tym śladem. Od amuletu do amuletu, aż w końcu doszedł do ściany i wejścia do jaskini, zalanego wodą.
Gdyby był dzień wyglądałoby to nawet zachęcająco
lecz nocą, sprawiało wrażenie zejścia gdzieś, do miejsca, gdzie nikt nie miał zamiaru się zapuszczać.

Gdzieś z tego tunelu do uszu Franka dobiegały dziwne, zniekształcone dźwięki – coś jakby bęben, rytmiczny i powolny, oraz jakieś krzyki – ciche, zgłuszone lecz bolesne.


BRUCE

Podjął decyzję i zaczął schodzić w dół. Powoli, ostrożnie, przy wtórze huku spadającej niedaleko wody. W dół. W ciemność. W otchłań.

Czekan, jako asekuracja, okazał się być nieocenionym narzędziem. Tam, gdzie palce nie znajdowały oparcia, ostrze czekana i jego trzonek stanowiły doskonałą pomoc.

Schodził i schodził, czując coraz większe zmęczenie, a skała nie zamierzała się skończyć. Prowadziła w dół, coraz bardziej stroma, coraz bardziej niebezpieczna – zdawało się, ze bez końca.

Woda rozbijała się tak samo w dole, jak w momencie gdy rozpoczął zejście. Jakby rozbijała się na skałach i kamieniach gdzieś w dole, tak samo daleko, jak w momencie, gdy zaczynał swoje karkołomne przedsięwzięcie.
Ogarnęła go rozpacz i zmęczenie. Mięśnie płonęły mu żywym ogniem z wysiłku. Płuca już dawno temu zmieniły się w dwa paleniska – każdy oddech był bolesny i wyczerpujący, a pot jaki wylał Bruce można było chyba mierzyć wiadrami.

Wyczerpany spojrzał w górę i ujrzał jedynie ciemność. Spojrzał w dół i zobaczył to samo.

Skala, ta przeklęta skała, wydawał się nie mieć końca! Musiał rozpaczliwie odpocząć, napić się, ale skała nie oferowała niczego takiego, ani nawisu, ani półki, niczego.

Mógł jedynie zawrócić lub dalej iść w dół.


ARISA


Indianin zmrużył oczy najwyraźniej zaskoczony jej odpowiedzią, ale potem po prostu wzruszył ramionami i ruszył w stronę okalającej ich mgły. Wszedł w nią i znikł, jak duch, którym przecież równie dobrze mógł być
Przez chwilę Arisa poczuła napływ paniki, że pozbawiła się wsparcia osoby, która wydawała się wiedzieć, co tutaj się dzieje. Wojownika, który mógł ją obronić przed nieznanymi zagrożeniami. Szybko jednak poczuła ulgę, że nie musi wierzyć komuś, komu przecież powodów do wierzenia nie miała.

Powróciła do „obserwatorium” skupiając się na kolejnych obrazach.
I w końcu go ujrzała. Bruce’a wiszącego na jakiejś skale! Całego lecz wyraźnie wyczerpanego. Zewsząd napływała na niego ciemność, skała pękała, rozsypywała się w kawałki i pył, lecz chłopak zdawał się tego nie dostrzegać.

Widziała też Angie wiszącą nad ciemnością, klęczącą na czymś, co wyglądało jak nieprawdopodobnie wielka sieć rozpostarta w absolutnej pustce.

I widziała … Calgary,ego. Stał całkowicie nagi, wysmarowany krwią i błotem w środku jakiejś jaskini. Jego twarz wykrzywiona była w maskę zezwierzęcenia, a męskość sterczała imponująco, jakby zaginiony mężczyzna doznawał właśnie wielkiego podniecenia seksualnego. I wtedy Arisa ujrzała kogoś za nim. Jakiś bezkształtny, złowrogi cień, wnikający pod skórę, niczym niewidzialne sieci lub nici lalkarza. Wsączający się pod czaszkę, przez plecy, ramiona, odbyt w ciało oszalałego, podnieconego mężczyzny.

A kiedy spojrzała w bok, na Bruce’a i na Angie ujrzała ten sam mrok, tę samą ciemność, która wsączała się nie tak inwazyjnie, ale powoli i systematycznie w jej przyjaciół.

Nie miała pojęcia czym jest ta ciemność, lecz czuła, że niczym dobrym.
 
Armiel jest offline