19-05-2016, 13:29 | #191 |
Reputacja: 1 |
|
20-05-2016, 00:59 | #192 |
Reputacja: 1 | I tak będziesz martwa, co ci szkodzi? |
21-05-2016, 12:25 | #193 |
Reputacja: 1 | MIKOŁAJ Spojrzał an czaszkę. Na obciągnięte resztkami gnijącej skóry policzki, na przylepiony do pożółkłej kości skalp brudnych włosów. Na poszczerbione zęby. I na oczy. Te dobrze znane, ciemne oczy. Tylko skąd je znał? Skąd znał te oczy!? Nie wiedział! Nie potrafił sobie przypomnieć! I to budziło w nim silne emocje – gniew, strach, wściekłość. I wtedy usłyszał szept. Szept dobywający się z martwych ust. - Obudź się! Nick! Musimy stąd spierdalać! Znał ten głos. Znał ten głos… To był głos Connora. I wtedy usłyszał za sobą jakiś hałas. Gwałtowne szuranie, jakby łopot, poszum skrzydeł. I poczuł, ze nie jest sam. Ze ktoś za nim stoi. Czai się. Być może gotuje do uderzenia w jego plecy. Chciał się obrócić, lecz zarazem bał się tego. Bał się tego, jak cholera! ANGIE Szła na czworakach, powoli lecz pewnie pokonując kolejne metry oddzielające ją od węzła. Pod sobą widziała tylko bezdenną otchłań, nad nią rozpościerała się kopuła czerni tak gęstej, że mogła być pramatką ciemności. To było tak szalone i nierzeczywiste, że jej teoria o śnie musiała być prawdziwa, jakkolwiek ta teoria obłąkana by się nie wydawała. W końcu dotarła do węzła. Do plątaniny czerni, gęstych i lepkich nici, przypominających osnowę pajęczą. Nie widziała, co lub kto zostało schwytane w sieć, lecz na pewno nie był to Bruce. Uchwycony w pułapkę był wysoki, miał bladą skórę i dziwaczną czaszkę – zdeformowaną, z licznymi wypustkami kostnymi i rogowymi. Nie był sam. Sieć ciągnęła się wokół niej, w górze, poniżej – prawdziwy labirynt przecinających się węzłów i linii. A na niektórych z węzłów widziała kolejne „kokony”. Kolejne owinięte w dziwaczną sieć cieni kształty. Mniej lub bardziej ludzkie. Wynaturzone i potworne. Znalezienie kogokolwiek w tym gąszczu sieci było niesamowicie trudnym wyzwaniem. Wiatr dął przeraźliwie. Szarpał siecią. Wprawiał ją w drżenie. I wtedy Angie to poczuła. Byt. Świadomość. Gdzieś w centrum tej pajęczyny utkanej z ciemności. Gdzieś w sercu tej sieci cieni. CONNOR Nawoływanie, nawet szarpanie nie pomagało. Mikołaj spał, jak zabity, a jego zlana potem twarz zastygła w masce przerażenia. Connor miał wrażenie, że śpiący potrzebował silniejszych bodźców, niż szept. Solidnego potrząśnięcia, wiadra zimnej wody lub hałasu, który zbudziłby przysłowiowego zmarłego. Gdzieś na zewnątrz ktoś się poruszył. Jakby ktoś poza połą namiotu stał i nasłuchiwał. Albo podejmował jakąś decyzję. Connor wyjrzał ostrożnie z namiotu, odsuwając zamek spinający połę z ledwie słyszalnym zgrzytem. I wtedy go obaczył. Niewyraźną sylwetkę w ciemnościach. W masce, jaką zapamiętał z koszmaru. Z czymś, co mogło być siekierą w ręku. Wyjaśnił się też jeden z jęków, jaki słyszał Connor. To był Aaron. Czterdziestolatek podrygiwał u stóp zamaskowanego zabójcy. Jak wcześniej, we śnie, lecz teraz wydawało się to… prawdziwe. W jakiś sposób bardziej realistyczne. Zamaskowany ruszył w stronę namiotu, który zajmował Bear i Bruce. Powoli, ostrożnie, stawiając stopy tak, że nawet najmniejsza gałązka nie zatrzeszczała pod jego butami. A Aaron pozostawiony tam, gdzie upadł wydał z siebie ostatnie, ciche, przeraźliwe rzężenie. Connor już klika razy w swojej pracy spotkał się z takim dźwiękiem. I zawsze wtedy przestawali reanimować, ratować bo wiedzieli, że nie da się ożywić zmarłego. Morderca był coraz bliżej namiotu Beara i Bruca. Na razie kierował się tam, ale wyraźnie przyszedł nie po to, aby ograniczyć się do jednego zabójstwa. A jęki i stłumione krzyki dochodzące z namiotów oznaczały wyraźnie, że reszta śpi i nadal śni ten niepojęty koszmar, który wszak ze sobą współdzielili. FRANK Szedł szybko oddalając się od … sam nie wiedział czego, aż uczucie osaczenia minęło. Znów znalazł się w puszczy. W tym niekończącym się lesie. W głowie Franka panował mętlik i mimo, że niby miał tyle informacji, to jakoś nie bardzo wiedział jak mogą mu one pomóc. Zapewne nikt by nie wiedział. I wtedy coś zobaczył. Przed sobą. Na drzewie. Wiszący łapacz snów z piórami. Lekko świecił w ciemnościach. Wskazywał drogę. Z braku innej alternatywy Frank poszedł tym śladem. Od amuletu do amuletu, aż w końcu doszedł do ściany i wejścia do jaskini, zalanego wodą. Gdyby był dzień wyglądałoby to nawet zachęcająco lecz nocą, sprawiało wrażenie zejścia gdzieś, do miejsca, gdzie nikt nie miał zamiaru się zapuszczać. Gdzieś z tego tunelu do uszu Franka dobiegały dziwne, zniekształcone dźwięki – coś jakby bęben, rytmiczny i powolny, oraz jakieś krzyki – ciche, zgłuszone lecz bolesne. BRUCE Podjął decyzję i zaczął schodzić w dół. Powoli, ostrożnie, przy wtórze huku spadającej niedaleko wody. W dół. W ciemność. W otchłań. Czekan, jako asekuracja, okazał się być nieocenionym narzędziem. Tam, gdzie palce nie znajdowały oparcia, ostrze czekana i jego trzonek stanowiły doskonałą pomoc. Schodził i schodził, czując coraz większe zmęczenie, a skała nie zamierzała się skończyć. Prowadziła w dół, coraz bardziej stroma, coraz bardziej niebezpieczna – zdawało się, ze bez końca. Woda rozbijała się tak samo w dole, jak w momencie gdy rozpoczął zejście. Jakby rozbijała się na skałach i kamieniach gdzieś w dole, tak samo daleko, jak w momencie, gdy zaczynał swoje karkołomne przedsięwzięcie. Ogarnęła go rozpacz i zmęczenie. Mięśnie płonęły mu żywym ogniem z wysiłku. Płuca już dawno temu zmieniły się w dwa paleniska – każdy oddech był bolesny i wyczerpujący, a pot jaki wylał Bruce można było chyba mierzyć wiadrami. Wyczerpany spojrzał w górę i ujrzał jedynie ciemność. Spojrzał w dół i zobaczył to samo. Skala, ta przeklęta skała, wydawał się nie mieć końca! Musiał rozpaczliwie odpocząć, napić się, ale skała nie oferowała niczego takiego, ani nawisu, ani półki, niczego. Mógł jedynie zawrócić lub dalej iść w dół. ARISA Indianin zmrużył oczy najwyraźniej zaskoczony jej odpowiedzią, ale potem po prostu wzruszył ramionami i ruszył w stronę okalającej ich mgły. Wszedł w nią i znikł, jak duch, którym przecież równie dobrze mógł być Przez chwilę Arisa poczuła napływ paniki, że pozbawiła się wsparcia osoby, która wydawała się wiedzieć, co tutaj się dzieje. Wojownika, który mógł ją obronić przed nieznanymi zagrożeniami. Szybko jednak poczuła ulgę, że nie musi wierzyć komuś, komu przecież powodów do wierzenia nie miała. Powróciła do „obserwatorium” skupiając się na kolejnych obrazach. I w końcu go ujrzała. Bruce’a wiszącego na jakiejś skale! Całego lecz wyraźnie wyczerpanego. Zewsząd napływała na niego ciemność, skała pękała, rozsypywała się w kawałki i pył, lecz chłopak zdawał się tego nie dostrzegać. Widziała też Angie wiszącą nad ciemnością, klęczącą na czymś, co wyglądało jak nieprawdopodobnie wielka sieć rozpostarta w absolutnej pustce. I widziała … Calgary,ego. Stał całkowicie nagi, wysmarowany krwią i błotem w środku jakiejś jaskini. Jego twarz wykrzywiona była w maskę zezwierzęcenia, a męskość sterczała imponująco, jakby zaginiony mężczyzna doznawał właśnie wielkiego podniecenia seksualnego. I wtedy Arisa ujrzała kogoś za nim. Jakiś bezkształtny, złowrogi cień, wnikający pod skórę, niczym niewidzialne sieci lub nici lalkarza. Wsączający się pod czaszkę, przez plecy, ramiona, odbyt w ciało oszalałego, podnieconego mężczyzny. A kiedy spojrzała w bok, na Bruce’a i na Angie ujrzała ten sam mrok, tę samą ciemność, która wsączała się nie tak inwazyjnie, ale powoli i systematycznie w jej przyjaciół. Nie miała pojęcia czym jest ta ciemność, lecz czuła, że niczym dobrym. |
21-05-2016, 15:10 | #194 |
Konto usunięte Reputacja: 1 | Nick spał jak zabity i nie dało się z tym nic zrobić, przynajmniej na razie, więc Conn najciszej, jak mógł, podpełzł do wyjścia z namiotu i rozsunął delikatnie zamek błyskawiczny, wyglądając na zewnątrz. Z wielkimi, wytrzeszczonymi oczyma i ściągniętymi ustami wyglądał teraz jak psychopata obserwujący otoczenie. Co najmniej żenująco. Nieopodal dostrzegł jakiegoś zamaskowanego typa z bronią, która z tej odległości wyglądała na siekierę. W masce, którą już widział wcześniej. Obok niego dojrzał też Aarona, który rzucał się w ostatnich, przedśmiertnych konwulsjach. I choć Cage nie żył przecież od jakiegoś czasu, to tym razem jego śmierć wyglądała na realną. Najbardziej rzeczywistą i przekonywującą. Pierwsze, co Connorowi przyszło mu do głowy, obserwując całą sytuację, to że w końcu faktycznie się obudził i wrócił do własnej rzeczywistości. Tej oryginalnej. Tak przynajmniej to wyglądało. Czyli jednak skok w rwącą rzekę wcale nie był aż takim głupim pomysłem. Jasne, czuł wtedy piekielny ból, gdy łamały się kości, ale prawdopodobnie to traumatyczne przeżycie zdołało wyciągnąć go z tego koszmaru, który... po prostu śnili? Każde z nich znajdowało się we własnym namiocie, pogrążone we własnych marach. "Brawo, Conn, ty stary wariacie, jednak wcale taki głupi nie jesteś, na jakiego wyglądasz", pochwalił się w myślach, uśmiechając kącikiem ust. To nie był jednak czas na celebrację, bo było jeszcze sporo do zrobienia. Mimo, iż wszystko wyglądało jak prawdziwa rzeczywistość, wciąż nie mógł być tego pewnym na sto procent. W końcu już nie raz ten koszmar zagrał na ich umysłach. Czuł jednak ekscytację i szybsze bicie serca, dlatego wolał pozostać pozytywnie nastawiony, bo pesymizm nigdy w niczym nie pomagał. Na szybko ogarnął w głowie plan. Chciał obudzić Nicka, bo po pierwsze: przydałoby mu się wsparcie, a po drugie: jeśli Connorowi cała akcja pójdzie nie tak, to Polak nadal będzie spać i będzie wystawiony na atak. Nie mógł go zostawić totalnie bezbronnego. Inna rzecz, że przyszło mu do głowy, że przecież już to przeżywali z pozycji widza - zamaskowany typ chciał zakraść się do namiotu Bruce'a, a gdy zareagowali, coś rozdzieliło jego i Nicka. Skoro jego polski kumpel nie chciał obudzić się normalnymi sposobami, Conn stwierdził, że sprzeda mu solidną bombę w twarz i jeśli to go nie obudzi, to została ostatnia opcja, którą Mayfield trzymał na koniec. Miał tylko nadzieję, że cios obudzi Nicka, a nie ogłuszy go jeszcze bardziej. Złapał plecak, wygrzebał z niego nóż, po czym uderzył pięścią w twarz Polaka i z nożem w prawej dłoni i plecakiem w drugiej wyszedł z namiotu, nie czekając, aż towarzysz się obudzi. Zasłonił się plecakiem i wyglądał teraz jak kurwa-prawie-rycerz. Nie czekał, czy tamten z siekierą odkryje jego obecność, tylko ruszył w jego stronę zasłonięty plecakiem i wydarł się na całe gardło, licząc, że jego mocne płuca i przepona zdołają obudzić pozostałych towarzyszy, a także (być może?) wzbudzić strach w napastniku. Krzyk był tak głośny i potężny, że aż kilka ptaków zerwało się z drzew, a mężczyzna poczuł palący ból w gardle i zachrypł. Plan był prosty - podbiec do gościa z siekierą i jeśli tamten zdąży się odwrócić i zaatakować, Conn zasłoni się plecakiem, a potem spróbuje wbić mu nóż w ramię. Jeśli tak, jak sądził, znajdowali się w prawdziwej rzeczywistości, nie zamierzał nikogo zabijać, dopóki nie będzie do tego ewidentnie zmuszony. Był strażakiem - jak każdy ratownik miał chronić ludzkie życie, a nie je odbierać, zwłaszcza, że zabójca musiał odpowiedzieć przed sądem za to, co zrobił Aaronowi i być może innym. Gdyby jednak zamaskowany nie zdążył się odwrócić, Conn z pełnym impetem wbiegnie w niego zasłonięty plecakiem i po prostu go powali, zwracając uwagę na to, by unieruchomić rękę trzymającą siekierę. Jeśli to by się udało, to ściągnie tamtemu maskę i sprzeda mu kilka solidnych gongów, nieważne, kogo tam ujrzy. Za to wszystko, co się wydarzyło...
__________________ [i]Don't take life too seriously, nobody gets out alive anyway.[/i] |
25-05-2016, 21:08 | #195 |
INNA Reputacja: 1 |
__________________ Discord podany w profilu |
25-05-2016, 22:59 | #196 |
Reputacja: 1 | Z trudem łapał oddech, a pot zaczął spływać strumieniami po jego czole. To miejsce znowu chciało go oszukać. Znowu wyśmiewało się z niego, nie pozwalając pójść tam gdzie nie powinien. Wiedział, że nigdy nie dotrze do dna. Nie widział wielu opcji. Musiał albo wrócić na górę, albo w końcu paść ze zmęczenia. Wyglądało na to, że nie ma innego wyboru. Mimo to nie ruszył ku górze. Nie miał zamiaru robić tego, czego oczekiwał od niego las. |
26-05-2016, 00:32 | #197 |
Reputacja: 1 | - Ty nie żyjesz... Zginąłeś... Na moich oczach... Mam na sobie twoją krew... Nie żyjesz... - broniła swoją świadomość, widząc Bruca w sytuacji, która nie miała miejsca. |
27-05-2016, 10:17 | #198 |
Reputacja: 1 | Connor?- szepnął Mikołaj. Mimo tego, że wcześniej się zawahał, po raz kolejny sięgnął po czaszkę chcąc ją podnieść. Nie wiedzieć czemu liczył, ze była to jedynie maska, a pod nią zobaczy znajomą twarz. Wtedy po raz kolejny poczuł Obecność. Coś lub ktoś podążał jego tropem, a teraz był już tuż za nim. Chłopak czuł na sobie wzrok Obecności, czuł mrowienie w plecach, palące i nieprzyjemne, przemieszane z dreszczem strachu, który podróżował wzdłuż kręgosłupa powodując niemożliwość poruszenia się. Connor, pomóż mi! - krzyknął na całe gardło w kierunku czaszki, jednocześnie zrywając się do biegu niczym sprinter z bloków startowych. Chciał uciekać, chciał biec ile sił w nogach, ale jedynie mógł mozolnie przedzierać się przez dół pełen trupów, których kości chrzęściły pod jego ciężarem, osuwając się i utrudniając ucieczkę. Wszystkie mięśnie miał spięte, przygotowana na przyjęcie śmiertelnego ciosu, jednak brak mu było odwagi, aby spojrzeć za siebie.
__________________ Może jeszcze kiedyś tu wrócę :) |
27-05-2016, 17:36 | #199 |
Reputacja: 1 | CONNOR Potężny cios w twarz, jaki Connor zadał Mikołajowi nie zmienił za dużo. Może i Polak drgnął, wręcz zadygotał, ale były o drgawki bezwiedne, raczej instynktowne. Z rozwalonej skóry popłynęła krew, ale i o nie ocuciło pogrążonego w śpiączce chłopaka. Connor nie tracił więcej czasu. Z pleckami – jako tarczą i nożem – jako bronią, wyszedł z namiotu gotów stawić czoła zamaskowanemu intruzowi. Mordercy – nazwijmy rzecz po imieniu. Plecak nie pozwolił mu opuścić namiotu tak cicho, jakby sobie tego życzył i kiedy znalazł się na zewnątrz szybko zorientował się, że przeciwnik usłyszał go i teraz oczekuje na konfrontację. Connor zatrzymał się. Zawahał czując jakąś instynktowną obawę przed walką. Może to widok zarąbanego Aarona, a może to, że po opuszczeniu namiotu ujrzał jeszcze kawałek dalej zabitego zarówno Johna – przewodnika, jak i Johna – mięśniaka? Kimkolwiek był morderca pokazał, że potrafi zabijać szybko i z zimną krwią. Wpatrywali się w siebie spokojnie. Ratownik, postawiony teraz w sytuacji w której – być może – zmuszony będzie odebrać komuś życie i zamaskowany morderca, którego twarz ochraniała maska, dokładnie taka sama, jak ta, którą Connor widział we śnie. Connor miał jednak plan. Przeciwnik zdążył się odwrócić, ale to nic nie zmieniało! Z nożem w ręce i plecakiem jako tarczą Connor runął do przodu. Przeciwnik uchylił się nadspodziewanie szybko, ciął siekierą, ale Connor też zdołał uniknąć ataku. Pchnął nożem, znów niecelnie. Przeciwnik sięgnął za plecy i … wyjął drugą broń, mniejszą kopię siekiery, jaka służyła Indianom jako broń dystansowa. Tomahawk. Tak właśnie nazywała się ta broń. Zimne oczy wpatrywały się w Connora drapieżnie, a ten czuł, że w bezpośredniej konfrontacji nie zdoła stawić czoła wrogowi. ANGELIQUE Angie zaczęła ciąć „przędzę”, rozrywać ostrzem „pajęczynę”, uwalniać schwytaną w potrzask ofiarę. Powoli, żmudnie, niemal bez postępu. Ale jednak postępy były. Coraz więcej fragmentów zdeformowanego, wynaturzonego ciała ukazywało się spod kokonu. Nieznajomy był wolny. I wtedy, po prostu, rozpadł się w pył i coś, co wyglądało jak nie do końca gaz i nie do końca ciecz, coś w stanie skupienia nieznanym ludziom, spłynęło w dół – wymknęło się z pajęczyny stając po chwili niczym więcej, jak elementem czerni która rozpościerała się nad i pod siecią jednocześnie. Angie westchnęła odrobinę zawiedziona. Spodziewała się czegoś więcej, niż takie coś… Takie ani be, ani me… Ale uwolnienie „więźnia pajęczyny” nie pozostało bez konsekwencji. Angie zobaczyła jakiś pajęczy, monstrualny kształt wielkości rosłego człowieka zbliżający się w jej stronę po sieci. Coraz wyraźniej widziała demoniczne, zwiastujące problemy szczegóły kreatury. Najwyraźniej coś zainteresowało się tym, co wydarzyło się przed chwilą na tym węźle. Pajęczarz wydawał się poruszać szybko, nie zważając uwagi na dmący szaleńczo wicher. BRUCE Wystrzelona flara poleciała w dół. W ciemność. Szybowała w dół, najpierw niczym kula ognia wystrzelona przez jakiegoś czarownika z tych filmów dla niedojrzałych nerdów. Potem malejąc w oczach zmieniła rozmiar w piłkę do tenisa, potem do pin-ponga, by w końcu stać się niewielkim niedopałkiem papierosa. I zatrzymała się gdzieś tam, w niewiarygodnie głębokiej przepaści. Ile niżej? Kilometr? Dwa? Więcej? Nie potrafił tego oszacować. I nagle Bruce poczuł, że ściana zaczyna się zmieniać. Nie potrafił tego inaczej wytłumaczyć. Po prostu… zmieniała się. Znikały szczeliny, występy, jakby jakaś nieznana siła próbowała wypaczyć zejście w gładką, śmiertelną pułapkę. Jak w jakimś koszmarnym śnie, kiedy śniący jest bezsilny. Pozbawiony jakiejkolwiek kontroli nad tym, co go otacza. Bruce schodził w dół, w rodzącej się panice. Coraz bardziej wyczerpany, a ściana wokół niego traciła coraz bardziej swoją strukturę. Miał przesrane! ARISA Szarpała strukturę, i nagle poczuła, że jej palce trafiły coś, jakby jakieś płótno, lecz bardziej … organiczne… mięsiste… zimne. Ciągnęła do siebie, dziko, w budzącym się szaleństwie, czując jak jej dłonie oblepia coś lepkiego i zimnego o konsystencji kleju do tapet lub kisielu. Lecz lodowatego kleju lub kisielu, gwoli ścisłości. Nie bardzo wiedząc co robi, nie mogąc przestać nagle ujrzała… Bruca. Wyciągnęła do niego rękę, w rozpaczliwej chwili pochwycenia. BRUCE Nagle Bruce ujrzał, jak ze ściany przy nim wynurza się ręka, ludzka dłoń. Nie bardzo wiedząc, czemu to robi, uchwycił się jej z nadzieją, że ta oceli go przed upadkiem. ARISA I BRUCE Ktoś chwycił ją za rękę i po chwili…. stał przed nią Bruce! Zaskoczony, spocony i zdezorientowany. Obojgu zajęło kilka ładnych sekund nim zorientowali się, co się stało. Znajdowali się oboje w zupełnie innym miejscu. Ani nie w Obserwatorium, ani nie na skalnej półce, lecz – rzecz jasna – w samym środku obozu, pomiędzy rozbitymi namiotami. Lecz teraz wyglądały one strasznie. Płótna większości z nich wisiały poszarpane, porozrywane, w strzępach. Widzieli na nich brudne plamy. Ślady rozbryzgów czegoś, co musiało być krwią. Łapacze snów na drzewach wirowały dziko, klekocząc kośćmi, szeleszcząc piórami, stukając patykami. Szczególnie jeden z nich, wirujący jak puszczony w ruch dziecięcy bączek. MIKOŁAJ Biegł z czaszką w dłoniach. Jego nogi grzęzły w błocie, w ludzkich szczątkach, w przesiąkniętej krwią glinie. A czaszka wołała do niego. Krzyczała na niego. A w końcu wyrwała mu się z rąk i … uderzyła w oko. Boleśnie. Mikołaj upadł. I poczuł, że… leży w śpiworze. W namiocie. Słyszał szum drzew. Słyszał odgłosy wiatru w łapaczach. Czuł ból twarzy, w miejscu, gdzie rąbnęła go czaszka. Czuł, że ciało pulsuje w tym miejscu, puchnie, krwawi. Kurwa! I wtedy usłyszał coś jeszcze. Jakiś hałas poza namiotem. Wyjrzał ostrożnie i w ciemności dostrzegł dwie postacie. Jedną z nich był Connor, drugą napastnik w masce rogatego potwora i z dwoma toporami w rękach – jednym większym, drugim mniejszym! Ujrzał też trupy. Aarona, Johna Smitha i Mounta. Wyglądało na to, że Connor ma problem, ale nie było pewności, że nawet we dwóch dadzą radę przeciwnikowi. Facet, bo to chyba był facet, poruszał się zwinnie i pewnie, panował nad sytuacją. Nie wiedzieć czemu, Mikołajowi przypomniały się wszystkie horrory typu slasher, gdzie seryjny zabójca w masce dysponuje zawsze nadludzką siłą, zwinnością i wytrzymałością, a jego ofiary giną zabijani po kolei w brutalny i krwawy sposób. |
28-05-2016, 11:01 | #200 |
Konto usunięte Reputacja: 1 | No cóż, znów nie wszystko poszło tak, jakby chciał Conn, ale takie jest życie. Zwłaszcza na morderczych spływach, a niektóre z nich mordercze nie są tylko z nazwy. Przeciwnik okazał się sporym wyzwaniem, ale to nie oznaczało, że Mayfield zamierzał uciekać. O nie. Za dużo już razy uciekał, chował się po lasach i robił inne głupie rzeczy. Jeśli był w swojej rzeczywistości, nie mógł pozwolić, by tamten po prostu zabił pozostałych, nawet za cenę własnego życia. Poza tym, adrenalina uderzała mu do głowy, wyostrzając wszystkie zmysły. W takich chwilach, chwilach zagrożenia, człowiek potrafi przekraczać swoje limity, gdy chodzi o walkę o własne życie. Robić rzeczy, których się po sobie nie spodziewał. Mayfield zamierzał walczyć, jednak tym razem zmienił taktykę. Skoro tamten był silny i szybki, Conn postanowił przejść do defensywy. Obóz był na tyle rozległy, że miał miejsce, by uskakiwać przed ciosami tamtego, jeśli wciąż będzie chciał go ubić. Jeśli sprowokuje przeciwnika do ataków, będzie miał szansę skontrować, szukając odsłoniętych miejsc na jego ciele. W ostateczności wyczeka odpowiedni moment i sprzeda tamtemu solidnego kopa w jaja - to zawsze skutkowało poskładaniem się oponenta. No chyba, że ten tutaj nie miał jaj, albo miał je z adamantium. Wtedy może być gorzej, ale defensywna taktyka unik-cios w odpowiedniej chwili powinna dać mu kolejne cenne sekundy na wymyślenie czegoś innego. Fajnie by było, gdyby ktoś przyszedł mu z pomocą, ale na to nie liczył, bo wszyscy pogrążeni byli w jakimś porąbanym śnie.
__________________ [i]Don't take life too seriously, nobody gets out alive anyway.[/i] |