Wątek: [Kult] Kąty
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-05-2007, 19:25   #47
Kmil
 
Reputacja: 1 Kmil jest po prostu świetnyKmil jest po prostu świetnyKmil jest po prostu świetnyKmil jest po prostu świetnyKmil jest po prostu świetnyKmil jest po prostu świetnyKmil jest po prostu świetnyKmil jest po prostu świetnyKmil jest po prostu świetnyKmil jest po prostu świetnyKmil jest po prostu świetny
Sara Peterson


Stała na korytarzu szpitalnym i przez okno w drzwiach do sali przyglądała się mężczyźnie leżącemu tam. Był blady i wycieńczony. Podłączony do kroplówki. Zastanawiała się, gdzie widziała już tą twarz. Trochę jej to trwało, ale przypomniała sobie. Dwa lata temu na zajęciach plastycznych klasa jej córki dostała temat do narysowania: „Namaluj swój symbol”. Wiele dzieci miało bardzo normalne pomysły; serca, gwiazdy, motyle, jednorożce. Jedynie jej córka namalowała coś, co zaniepokoiło nauczycielkę. Portret mężczyzny zrobiony był bardzo profesjonalnie. Próba rozwikłania tej sprawy nie przyniosła skutków. Angelika nie chciała o tym mówić. Po prostu wzruszyła bezradnie ramionami. Teraz symbol jej córki spojrzał w jej stronę swymi podkrążonymi, zmęczonymi oczyma. Wystraszona odeszła od drzwi. Usiadła na krześle. Szybki zabieg dentystyczny miała już za sobą i umówiła już wizytę na trzy kolejne. Dwa szwy na wardze i dwa na łuku brwiowym. Do oka przykłada sobie, co chwilę zimny okład. Złożyła już funkcjonariuszowi wstępną relację z napadu. Teraz czeka aż funkcjonariusz skończy przesłuchiwanie jej męża i rozpocznie przesłuchiwanie jej samej.
Wysoki, masywny, czarnoskóry mężczyzna z połyskującą łysiną, ubrany w czarny garnitur podszedł do niej:
-Pani Sara Peterson? Nazywam się Bernard Wilsman, jestem z FBI. – wylegitymował się.
-Mam do pani kilka pytań w sprawie pani męża i odnośnie dzisiejszych wydarzeń. Czy zechce pani przejść ze mną do sali obok? – powiedział wskazując na salę, w której leży mężczyzna, którego przed chwila obserwowała.
-Ale tu w szpitalu? I dlaczego akurat w tej sali?
-Proszę mi zaufać. To naprawdę bardzo ważne. Chciałbym rozwiązać pewną nurtującą mnie od paru godzin łamigłówkę. Proszę to naprawdę istotne dla mnie, dla pani i być może dla pani córki…




Bob Smith


Zorientował się w czasie. Była sobota, późne popołudnie. W piątek wieczorem wybierał się w raz ze swym przyjacielem z pracy Daron'em Edison do klubu. Przed wyjściem musiał zasnąć. To właśnie Daron go znalazł i prawdopodobnie uratował życie. Cały czas jest w szpitalu. Co chwile go odwiedza. Pyta się czy czegoś mu potrzeba. Właśnie pojechał do mieszkania Bob’a spełniając jego prośbę. Wróci za jakiś czas z laptopem, komórka i ubraniami. Wspominał coś o tym, że umówił go na spotkanie z mężczyzną, który jest autorytetem w dziedzinie snów. Bob nie wiedział, co o tym myśleć.
Przed godziną wywieźli łóżko starszej kobiety i przywieźli innego pacjenta. Młody mężczyzna nosił ślady poparzeń na twarzy i rękach. Większa część jego ciała znajdywała się w bandażach i opatrunkach. Zastanawiał się, w jakich okolicznościach ich doznał. Po chwili spojrzał w stronę drzwi do sali. Zdał sobie sprawę, że zza szyby jest obserwowany przez jakąś kobietę. Dostrzegł jej zmasakrowana twarz, przyglądającą się mu z zaciekawieniem. Po chwili odeszła.
Poczuł zimny dotyk na dłoni. Teraz nie miał najmniejszej wątpliwości odnośnie stanu swojej psychiki – jest szalony. Od paru godzin odwiedza go mała dziewczynka, której nie widzi nikt, poza nim. Za pierwszym razem, gdy się pojawiła zrobił dużą aferę. Ale teraz wiedział, że to nie ma najmniejszego sensu. Jak zamkną go w zakładzie psychiatrycznym, będzie miał jeszcze mniej swobody niż teraz... Zjawa sama w sobie, nie czyniła mu krzywdy. Patrzyła tylko na niego, uśmiechała się, czasem głaskała. Jej włosy były mokre, tak jak czarna, koronkowa suknia, w którą była ubrana. Na oko mogła mieć dziesięć lat. Twarz, blada. Zapadnięte oczy i te zęby – spróchniałe, czerniejące i żółtawe. W dużym odstępie od siebie, jednak dwa razy dłuższe niż normalnie.
Przypomniał sobie słowa lekarza sprzed pół godziny: „Jesteśmy już pewni odnośnie tego, że był to zawał. Obawiam się, że mam kolejne niepokojące informacje. Może nie jest to najlepszy moment, ani sposób na powiedzenie tego panu, ale czas nagli. Ma pan szybko rozprzestrzeniającego się raka serca. Niezbędny jest szybki przeszczep. Robimy co się da, ale na te sprawy czasami czeka się latami. Wstępnie zakładamy, że zostało panu parę miesięcy… może pół roku”.
-Kurwa, kurwa, kurwa…



Matthew Winder


Leżał w szpitalu owinięty bandażami. Cały czas odczuwał pieczenie na całym ciele. Środki przeciw bólowe jakie otrzymał, chyba tracą na sile. Próbował przywołać w pamięci ostatnie chwile spędzone w płonącym budynku. Musiały być naprawdę bolesne, gdyż jego podświadomość wepchnęła je głęboko. Pamiętał, że stał już przy oknie z Roy’em. Wystarczyło zrobić jeden krok, i wyszliby z tego piekła… cało. Wtedy to usłyszał jej głos. Audrey wzywała pomocy. Wzywała jego. Pozwolił umrzeć kapitanowi, nie mógł pozwolić umrzeć i jej. Ruszył tym tropem przez korytarz stojący w płomieniach. Co chwila pomagał sobie gaśnicą. Było sporo pary i trochę wody. Strażacy z zewnątrz zalewali ta część budynku wodą. Wozy strażackie tez były już dosyć blisko. Wtedy ją zobaczył. Zwinięta pod ścianą. Wykrzykiwał jej imię ile miał sił w płucach. Przyspieszył kroku. Jakaś eksplozja rozdzieliła ich jednak. Siła wybuchu odrzuciła go parę metrów dalej. Płonące gruzy przygniotły mu nogę. Ogień był blisko. Znowu czuł go na sobie. Z otworu jaki powstał po wybuchu wyszedł młody mężczyzna. Przeszedł przez żywy ogień bez uszczerbku. Jego twarz wyrażała zadowolenie. Wyszedł z płomieni i sięgnął w stronę Matthew. Wtedy do akcji wkroczył Roy. Dużo większy i silniejszy, wdał się z nim w szamotaninę. Bez przeszkód miotał nim po ścianach i okładał potężnymi ramionami. Roy miał zdecydowaną przewagę nad mniejszym od siebie napastnikiem, do momentu, gdy ten, jakimś cudem przerzucił strażaka wraz z sobą w środek płomieni, które mu nie wyrządzały najmniejsze krzywdy. Roy natomiast, wił się i wrzeszczał trawiony przez żywioł. Wybiegł stamtąd i pobiegł korytarzem niczym żywa pochodnia. Za nim niosło się echo okrutnego cierpienia.
Młody władca ognia, stał po środku płomieni i śmiał się w niebogłosy. Z politowaniem pokręcił głową i ruszył w stronę dziewczyny. Porwał ją na ręce i zniknął w ogniu. Gdy znajomi z innej remizy znaleźli Matthew, jego ciało było poparzone a umysł na skraju obłąkania.
Już minął dzień od tamtego feralnego piątku. Dużo myślał o Roy’u. Też udało się mu przeżyć. Niestety jest w dużo gorszym stanie. Stracił wzrok, smak i czucie w większej części ciała. Wiele rzeczy nie będzie mógł już nigdy robić samodzielnie, takich jak; oddychanie, jedzenie, poruszanie się i korzystanie z toalety. Szkoda, że eutanazja nie obowiązuje w tym kraju.
Jedno pytanie wciąż krążyło po głowie Matthew – kim był ten człowiek, o ile był człowiekiem.




Jeremy i Alan Moss



-Nie, na razie nie mogę. To wszystko dzieje się za szybko. Doceniam to Alan, że próbujesz mi pomóc, ale muszę to wszystko przemyśleć i zastanowić się nad Twoja ofertą. Dam Ci znać jutro o tym, co myślę na ten temat.

Obaj mężczyźni spotkali się w szpitalu następnego dnia. Obaj przyjechali radiowozem wezwani przez funkcjonariusza FBI w sprawie piątkowego pożaru. Jeremy nie otworzył jeszcze listu, nie miał odwagi.





Wszyscy



W szpitalnej sali znajduje się pięć osób. Wszyscy zastanawiają się, co mają ze sobą wspólnego. Odpowiedź na to pytanie mieli uzyskać niedługo. Agent FBI Bernard Wilsman wyszedł na chwile po kawę dla każdego.
-A Wy w miedzy czasie zastanówcie się, dlaczego ktoś miałby wyryć Wasze imiona na jednej płycie nagrobkowej? – powiedział tajemniczo zanim wyszedł.
Za oknem z lekka prószył śnieg. Wewnątrz panował pół mrok, płonęły tylko dwie nocne lampki, stojące przy łóżkach pacjentów. Pacjent leżący bliżej okna miał bladą twarz i zmęczone oczy. Co chwile z niepokojem spoglądał na puste miejsce obok swojego łóżka i bladł jeszcze bardziej. Drugi pacjent pokryty był bandażami, które nie do końca przykrywały jednak blizny po oparzeniach. W rogu na fotelu siedziała kobieta ze zmasakrowana twarzą. Przy okonie natomiast stało dwóch mężczyzn, którzy jako jedyni w towarzystwie znali się. Jeden z nich z blizną na twarzy wpatrywał się z załzawionymi oczyma w kopertę. Drugi zaś z zamyśleniem spoglądał przez okno.


Milczenie przeciągało się…
 
__________________
Pośród ludzi stoję ,
Lecz ludzie dla mnie drogi nie wydepczą
I nie z ich myśli idą myśli moje.

Ostatnio edytowane przez Kmil : 09-05-2007 o 20:52.
Kmil jest offline