Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-05-2016, 17:36   #199
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
CONNOR

Potężny cios w twarz, jaki Connor zadał Mikołajowi nie zmienił za dużo. Może i Polak drgnął, wręcz zadygotał, ale były o drgawki bezwiedne, raczej instynktowne. Z rozwalonej skóry popłynęła krew, ale i o nie ocuciło pogrążonego w śpiączce chłopaka.

Connor nie tracił więcej czasu. Z pleckami – jako tarczą i nożem – jako bronią, wyszedł z namiotu gotów stawić czoła zamaskowanemu intruzowi. Mordercy – nazwijmy rzecz po imieniu.

Plecak nie pozwolił mu opuścić namiotu tak cicho, jakby sobie tego życzył i kiedy znalazł się na zewnątrz szybko zorientował się, że przeciwnik usłyszał go i teraz oczekuje na konfrontację.

Connor zatrzymał się. Zawahał czując jakąś instynktowną obawę przed walką. Może to widok zarąbanego Aarona, a może to, że po opuszczeniu namiotu ujrzał jeszcze kawałek dalej zabitego zarówno Johna – przewodnika, jak i Johna – mięśniaka? Kimkolwiek był morderca pokazał, że potrafi zabijać szybko i z zimną krwią.

Wpatrywali się w siebie spokojnie. Ratownik, postawiony teraz w sytuacji w której – być może – zmuszony będzie odebrać komuś życie i zamaskowany morderca, którego twarz ochraniała maska, dokładnie taka sama, jak ta, którą Connor widział we śnie.

Connor miał jednak plan. Przeciwnik zdążył się odwrócić, ale to nic nie zmieniało! Z nożem w ręce i plecakiem jako tarczą Connor runął do przodu.
Przeciwnik uchylił się nadspodziewanie szybko, ciął siekierą, ale Connor też zdołał uniknąć ataku. Pchnął nożem, znów niecelnie. Przeciwnik sięgnął za plecy i … wyjął drugą broń, mniejszą kopię siekiery, jaka służyła Indianom jako broń dystansowa. Tomahawk. Tak właśnie nazywała się ta broń. Zimne oczy wpatrywały się w Connora drapieżnie, a ten czuł, że w bezpośredniej konfrontacji nie zdoła stawić czoła wrogowi.

ANGELIQUE

Angie zaczęła ciąć „przędzę”, rozrywać ostrzem „pajęczynę”, uwalniać schwytaną w potrzask ofiarę. Powoli, żmudnie, niemal bez postępu. Ale jednak postępy były. Coraz więcej fragmentów zdeformowanego, wynaturzonego ciała ukazywało się spod kokonu. Nieznajomy był wolny. I wtedy, po prostu, rozpadł się w pył i coś, co wyglądało jak nie do końca gaz i nie do końca ciecz, coś w stanie skupienia nieznanym ludziom, spłynęło w dół – wymknęło się z pajęczyny stając po chwili niczym więcej, jak elementem czerni która rozpościerała się nad i pod siecią jednocześnie.
Angie westchnęła odrobinę zawiedziona. Spodziewała się czegoś więcej, niż takie coś… Takie ani be, ani me…

Ale uwolnienie „więźnia pajęczyny” nie pozostało bez konsekwencji. Angie zobaczyła jakiś pajęczy, monstrualny kształt wielkości rosłego człowieka zbliżający się w jej stronę po sieci.

Coraz wyraźniej widziała demoniczne, zwiastujące problemy szczegóły kreatury. Najwyraźniej coś zainteresowało się tym, co wydarzyło się przed chwilą na tym węźle.

Pajęczarz wydawał się poruszać szybko, nie zważając uwagi na dmący szaleńczo wicher.

BRUCE

Wystrzelona flara poleciała w dół. W ciemność. Szybowała w dół, najpierw niczym kula ognia wystrzelona przez jakiegoś czarownika z tych filmów dla niedojrzałych nerdów. Potem malejąc w oczach zmieniła rozmiar w piłkę do tenisa, potem do pin-ponga, by w końcu stać się niewielkim niedopałkiem papierosa. I zatrzymała się gdzieś tam, w niewiarygodnie głębokiej przepaści. Ile niżej? Kilometr? Dwa? Więcej? Nie potrafił tego oszacować.

I nagle Bruce poczuł, że ściana zaczyna się zmieniać. Nie potrafił tego
inaczej wytłumaczyć. Po prostu… zmieniała się. Znikały szczeliny, występy, jakby jakaś nieznana siła próbowała wypaczyć zejście w gładką, śmiertelną pułapkę. Jak w jakimś koszmarnym śnie, kiedy śniący jest bezsilny. Pozbawiony jakiejkolwiek kontroli nad tym, co go otacza.

Bruce schodził w dół, w rodzącej się panice. Coraz bardziej wyczerpany, a ściana wokół niego traciła coraz bardziej swoją strukturę.

Miał przesrane!

ARISA

Szarpała strukturę, i nagle poczuła, że jej palce trafiły coś, jakby jakieś płótno, lecz bardziej … organiczne… mięsiste… zimne.

Ciągnęła do siebie, dziko, w budzącym się szaleństwie, czując jak jej dłonie oblepia coś lepkiego i zimnego o konsystencji kleju do tapet lub kisielu. Lecz lodowatego kleju lub kisielu, gwoli ścisłości.

Nie bardzo wiedząc co robi, nie mogąc przestać nagle ujrzała… Bruca. Wyciągnęła do niego rękę, w rozpaczliwej chwili pochwycenia.

BRUCE

Nagle Bruce ujrzał, jak ze ściany przy nim wynurza się ręka, ludzka dłoń. Nie bardzo wiedząc, czemu to robi, uchwycił się jej z nadzieją, że ta oceli go przed upadkiem.

ARISA I BRUCE

Ktoś chwycił ją za rękę i po chwili…. stał przed nią Bruce! Zaskoczony, spocony i zdezorientowany.

Obojgu zajęło kilka ładnych sekund nim zorientowali się, co się stało.
Znajdowali się oboje w zupełnie innym miejscu. Ani nie w Obserwatorium, ani nie na skalnej półce, lecz – rzecz jasna – w samym środku obozu, pomiędzy rozbitymi namiotami.

Lecz teraz wyglądały one strasznie. Płótna większości z nich wisiały poszarpane, porozrywane, w strzępach. Widzieli na nich brudne plamy. Ślady rozbryzgów czegoś, co musiało być krwią.

Łapacze snów na drzewach wirowały dziko, klekocząc kośćmi, szeleszcząc piórami, stukając patykami. Szczególnie jeden z nich, wirujący jak puszczony w ruch dziecięcy bączek.

MIKOŁAJ

Biegł z czaszką w dłoniach. Jego nogi grzęzły w błocie, w ludzkich szczątkach, w przesiąkniętej krwią glinie. A czaszka wołała do niego. Krzyczała na niego. A w końcu wyrwała mu się z rąk i … uderzyła w oko. Boleśnie.

Mikołaj upadł.

I poczuł, że… leży w śpiworze. W namiocie.

Słyszał szum drzew. Słyszał odgłosy wiatru w łapaczach.
Czuł ból twarzy, w miejscu, gdzie rąbnęła go czaszka. Czuł, że ciało pulsuje w tym miejscu, puchnie, krwawi.

Kurwa!

I wtedy usłyszał coś jeszcze. Jakiś hałas poza namiotem.
Wyjrzał ostrożnie i w ciemności dostrzegł dwie postacie. Jedną z nich był Connor, drugą napastnik w masce rogatego potwora i z dwoma toporami w rękach – jednym większym, drugim mniejszym!

Ujrzał też trupy. Aarona, Johna Smitha i Mounta. Wyglądało na to, że Connor ma problem, ale nie było pewności, że nawet we dwóch dadzą radę przeciwnikowi. Facet, bo to chyba był facet, poruszał się zwinnie i pewnie, panował nad sytuacją. Nie wiedzieć czemu, Mikołajowi przypomniały się wszystkie horrory typu slasher, gdzie seryjny zabójca w masce dysponuje zawsze nadludzką siłą, zwinnością i wytrzymałością, a jego ofiary giną zabijani po kolei w brutalny i krwawy sposób.
 
Armiel jest offline