Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-05-2016, 00:22   #6
Zell
Edgelord
 
Zell's Avatar
 
Reputacja: 1 Zell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputacjęZell ma wspaniałą reputację
PROLOG: Dies desperationis

Sylvain Saubon

Krok… Drugi....

Sylvain ociężale stawiał krok za krokiem, gdy jego ciało raz po raz przeszywały spazmy bólu. Opierał się o ściany pobliskich budynków zaciskając z całych sił zęby i modląc się w duchu do każdego boga, który by go wysłuchał o siłę na dotarcie do celu i nie poddaniu się chęci osunięcia się na ziemię i zwinięciu się na niej w oczekiwaniu na cokolwiek, co ocaliłoby go od bólu. Żeby to nawet była straż miejska…

Nie! Nie mógł się teraz poddać!

Krok… Drugi…

Nie wiedział co dokładnie przebił ten cios, ale cokolwiek to by nie było bolało jakby ktoś wbił mu rozżarzony miecz i pozostawił go w nim, aby broń ostygła. Czuł wzmagające się nudności, ale jakoś podświadomie zdawał sobie sprawę z tego, że jeżeli podda się temu uczuciu to ból wzmożony wysiłkiem przekroczy granicę jego wytrzymałości.

- Rusz się.

Krok… Drugi…

Tak, i była jeszcze ona. Zimna suka, która prowadziła go ku nieznanemu obiecując pomoc, która bogowie wiedzą ile będzie kosztować, a całkiem prawdopodobne, że była jedynie sadystką, której radość sprawiało jego cierpienie. Przeklęty los, przeklęte miasto i jego przeklęci ludzie, a on w samym środku smażący się w męczarniach rodem z Dziewięciu Piekieł…

Chociaż nie, nie chciał sobie nawet tego wyobrażać.

Nagle poczuł jak ktoś łapie go za ramiona i siłą wciąga do mijanego budynku. Nie miał sił się stawiać, a nawet gdyby je posiadał to atak bólu stłumiłby wszelki jego opór. Wydał z siebie stłumiony okrzyk bólu w momencie, gdy jego usta zostały zakryte czyjąś dłonią śmierdzącą starą rybą. Kiedy otrzeźwiał na tyle, aby rozejrzeć się, zobaczył tą okrutną kobietę, która zamykała właśnie proste, drewniane drzwi, po czym odwróciła się do Sylvaina przyglądając mu się z pewnym rozbawieniem. Usiadła na taborecie stojącym pośrodku niewielkiego pomieszczenia i skinęła na kogoś znajdującego się za nim. Ranny osunął się na kolana, a kiedy uniósł spojrzenie zobaczył łysego mężczyznę, którego ktoś odciążył ucinając mu ucho i ryjąc mieczem na tyle głęboko, że Sylvain zastanawiał się czy ostrze zadrapało kość policzkową tego chudawego, mającego ponad cztery dekady człowieka.

- Taki duży chłopiec nie powinien płakać. - odezwała się ponownie kobieta przyglądając się nieszczęśnikowi.

Po policzku Sylvaina spłynęła niepowstrzymana łza bólu.



Corfilas Thrune

Los nie był łaskawy, a wraz z nim pogoda.

Jak opuszczał suche pomieszczenia biblioteki nic nie zapowiadało problemów, chociaż mógł się spodziewać, że Marpenoth nie będzie łaskawy w nieskończoność. Harefan miał także rację co do tego, że przed nocą nie zdążą wydostać się z Lasu Neverwinter, jednak noc połączona z silnym opadem deszczu jawiła się wyjątkowo paskudnie.

Byli już z dala od ruin biblioteki, więc o powrocie nie mogło być mowy, gdy rozpadało się na dobre, a mokra ściółka zmieniała się w pluchę. Corfilas przeklinał w myślach raz za razem i diabła, i pogodę, jak i wszystkich śmiertelnych oraz nieśmiertelnych, którzy dobrze się bawili jego losem. Deszcz spływał po płaszczu, a jedna uporczywa kropla zatrzymała się na czubku nosa maga. Strząsnął ją wierzchem dłoni czując jak deszcz uderza w nią z całą swoją furią, jaką obdarzyła go natura. Harefan także nie wyglądał na zachwyconego, jednak nie odezwał się ani słowem, ale Corfilas mógł zobaczyć, że jego przewodnik najwyraźniej wyszukuje najlepszego miejsca na przeczekanie ulewy i nocy, która pukała już do bram niebios.

Wtem… Wtem stało się coś nieoczekiwanego.

Corfilas poczuł zawroty głowy i musiał zatrzymać konia oraz wesprzeć się o najbliższe drzewo, aby nie spaść ze zwierzęcia. Położył dłoń na czole czując jak ogarnia go drżenie kończyn, a obraz zaczyna zachodzić mgłą. Zamrugał, ale widział tylko coraz gorzej. Uniósł spojrzenie na swojego przewodnika, aby zobaczyć, że ten zatrzymał wierzchowca i odwrócił w stronę towarzysza, a ostatnie, co Corfilas zauważył, to ruch ust, który składał się w słowa, jakich nie usłyszał zanim rzeczywistość zasnuła ciemność mroczniejsza od Shar.
Świat płonął na jego oczach, a ogień trawił wszystko, co napotkał na swojej drodze. Słyszał śmiech, prześmiewczy i okrutny, szydzący z jego losu i beznadziei sytuacji. Towarzyszyły mu setki innych głosów śpiewnie szepczących do Corfilasa, ale mógł słowa rozróżnić dopiero, gdy śmiech przeszedł na drugi plan.

Czterej oni, czterej wybrani, czterech władców zew
Krew czterech zmieszana, czterech krew ofiarowana, przeklęta czterech krew.

Ogień ogarnął jego ciało.
Corfilas otworzył oczy z poczuciem, że płonie. Wrzasnął z niewyobrażalnego bólu, którego pamięć pozostała w jego myślach. Rzucił się w bok i tarzał po mokrych liściach i ściółce, chcąc się ugasić, chcąc zdusić ten ogień, chcąc…

...spłonąć.

Następnym uczuciem, jakie dotarło do jego świadomości był ból siarczystego policzka zanim dotarły do niego poddenerwowane słowa Harefana.

- Corfilas! - mężczyzna potrząsnął leżącym na ziemi magiem i wymierzył mu kolejny policzek - Corfilas! - powtórzył, a gdy zobaczył wracające do oczu wieszcza zrozumienie dodał - Corfilas… Co się stało?

Ogień zniknął, a mag teraz w większej mierze czuł pieczenie w miejscu, które zostało uderzone oraz zimno mokrego poszycia lasu, a także ból, jednak nie od poparzenia, a od upadku z grzbietu wierzchowca.

I słyszał szalejącą ulewę.



Rayon Darkwolf

Rayon nie był przyzwyczajony, aby przeszkadzano mu w trakcie audiencji w jego twierdzy. Rozmawiał właśnie z przybyłymi Zhentarimami, kiedy do sali, w której dominował wielki stół obrad, prawie że wbiegła Liana Darkwolf. Widząc zdziwienie gości połączone ze zniesmaczeniem oraz zdziwienie swego własnego ojca ukłoniła się szybko.

- Ojcze, mili goście… Mamy problematyczną sytuację…

Nie zdążyła nawet dokończyć myśli, gdy praktycznie za nią wparował do sali jeden z mniej ważnych Zhentarimów, którzy przybyli do twierdzy ze swoimi przełożonymi i znajdowali się teraz w sali biesiadnej.

- ZDRADA! - wykrzyknął mężczyzna, a na jego czarnej zbroi perliła się czerwień krwi - Zdrada! Zostaliśmy zaatakowani, wydani na podstępną śmierć! - spojrzał po swoich dowódcach, gdy do sali wszedł inny z Zhentarimskich podwładnych taszczący za ramię wychudzonego, około dwudziestoletniego mężczyznę o czarnych włosach ubrudzonych krwawymi plamami. - Zabił trzech!

Zhentarimowie spojrzeli zaskoczeni i położyli dłonie na mieczach wstając od stołu, a co Rayon od razu zrozumiał, zaczęli patrzeć na niego z dziką podejrzliwością, również obserwując jego reakcję.

- Zdrada! - przyciągnięty domniemany zabójca został rzucony na posadzkę. Wtedy też władca tej twierdzi zobaczył, że jedna z rąk mężczyzny wygięta jest pod niemożliwym dla zdrowego szkieletu kątem.

- Rayonie Darkwolf! - zwrócił się do Rayona jeden z niedawnych jego rozmówców - Czy to twoje działanie? - warknął gotów w każdej chwili stanąć do walki z Darkwolfem.

- Głupcy. - w chwili ciszy rozbrzmiał się głos rzuconego na podłogę mężczyzny.

- Mów! Czy ten oto - tu jeden z przełożonych wskazał na Rayona - Kazał ci to zrobić?

Odpowiedzią na to pytanie był jedynie śmiech.



Aumixel Hegemax

Nie wiedział gdzie jest prowadzony ani co to wszystko może oznaczać, ale zdradziecka nadzieja nakazywała mu iść z prądem i podążyć za prowadzącą go dziewczyną.

Ta natomiast ciągnęła go w stronę przeklętych przez bogów, śmierdzącymi nieczystościami, zepsutymi rybami i krwią, uliczkami dzielnicy portowej Miasta Wspaniałości. Nie zważała na nic co mówiłby Aumixel. Kroczyła powoli, niczym pani tych ziem, jednak w wyraźnie znanym sobie kierunku. Nie zatrzymywała się nawet na moment, aby rozejrzeć się po okolicy czy zapytać o drogę. Aumixel czuł ucisk w żołądku, który był wyrazem nerwów, chociaż były one trzymane na wodzy. Nie wiedział co czeka na niego na końcu tej drogi. Zbawienie? Potępienie?

Ale czy i tak nie był już potępiony?

Dziewczyna wpijała paznokcie w jego dłoń jakby harpia, która nie chce stracić swojej zwierzyny i mężczyźnie przez chwilę przez myśl przeszło, że w tym starciu nie ma szans. Nogi miał sztywne i kilka razy miał już wrażenie, że podróż zakończyła się, jednak raz po raz była to płonna nadzieja. Nie chciał już dłużej trwać w tej przeciągającej się niepewności, ale nie miał żadnego wyboru.

Iść z prądem…

Nawet napotkany element portowy, który zabiłby za miedziaka nie zatrzymywał ich i Aumixel zrozumiał, że to nie jego miła aparycja zapewniała im nietykalność. Z zaskoczeniem dostrzegł, iż ci, którzy chcieli im sprawiać problemy po jednym spojrzeniu na dziewczynę tracili taką chęć i ostrożnie odsuwali się od nich. Dziewczyna natomiast nie poświęcała im żadnej uwagi, nawet nie zaszczycając ich jednym swym spojrzeniem, zupełnie jakby nie byli godni jej czasu.

Czas dłużył się niemożebnie i już Aumixel miał odezwać się do swojej przewodniczki, gdy ta zatrzymała się nagle. Puściła dłoń mężczyzny i wskazała na stojący w porcie niewielki statek należący najpewniej do jednego z pomniejszych kupców, chociaż nigdzie w jego pobliżu nie widział strażników, a zważając na późną porę powinni oni się gdzieś tu kręcić broniąc dostępu do dóbr pracodawcy.

- Swoje zbawienie od ognia odnajdziesz w ogniu. - odezwała się cicho dziewczyna - A ogień na wodzie. Idź. - ponownie wskazała na statek - Ale pamiętaj. Cokolwiek się stanie… podążaj za popiołem.

Aumixel poczuł pieczenie dłoni, a kiedy na nią spojrzał zobaczył, że jeden z paznokci dziewczyny zadrapał go głębiej niż pozostałe znacząc swój kształt mocniejszym wgłębieniem.


 
__________________
Writing is a socially acceptable form of schizophrenia.

Ostatnio edytowane przez Zell : 01-06-2016 o 02:40.
Zell jest offline