Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-06-2016, 14:58   #215
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
CONNOR i MIKOŁAJ

Walczyli jak dwa dzikusy, które dopadły niedźwiedzia. Bo napastnik właśnie wydawał się takim niedźwiedziem. Wytrzymałym. Morderczo wręcz skutecznym. Niezmordowanym.

Wykonywali swoje fortele, wyprowadzali ataki i zagrywali najlepsze sztuczki, jakie potrafili wymyśleć i wykonać w tych szalonych sekundach, wlokących się jak minuty, jakie trwała walka. Wszystkie jednak kopniaki, ciosy, cięcia mijały cel. Ich starania nie robiły na wrogu wrażenia. Podobnie, jak krzyki.
Powoli tracili siły, których przeciwnik miał chyba niewyczerpaną ilość. Jakby napędzała go jakaś nadnaturalna siła, która pozwalała mu ignorować ból, zmęczenie i ograniczenia ciała. Kto wie? Może faktycznie o to chodziło, że facet był, jakkolwiek to dziwacznie nie zabrzmi, nie z tego świata.

I w końcu nadarzyła się okazja, której tak wypatrywał Mikołaj. Wykorzystał moment nieuwagi i rzucił się na napastnika całym swoim ciałem, chcąc powalić go ciężarem na ziemię.

Zbyt późno zorientował się, że dał się podejść. Napastnik wykonał jakiś nadludzko skuteczny manewr, zszedł z linii ataku i uderzył toporem. Nisko. Skutecznie.

Mikołaj zawył z bólu, kiedy ostrze tomahawka wbiło mu się w bebechy. Poczuł w ustach smak krwi. Nim zaskoczony Connor zdążył zareagować, morderca zawirował, ciskając Mikołajem w bok, na opuszczony przed chwilą namiot.

Przez chwilę jednak odsłonił swój bok i to wykorzystał Connor. Doskoczył. Pchnął głęboko, przebijając mięśnie. Napastnik nie krzyknął. Upadł jednak na ziemię w konwulsjach, lecz nadal chyba żywy.

Mikołaj leżał na namiocie, plując krwią i w instynktownym odruchu próbując przytrzymać sobie rozpłataną jamę brzuszną. Rana była bardzo poważna.


ANGELIQUE

Skoczyła w dół z pajęczyny, w otchłań trzymając kurczowo amulet. Nie wiedziała dlaczego tak robi, lecz czuła, ze to ważne.

Najpierw spadała w pustkę. Długo. Przeraźliwie długo. Jak w sennych koszmarach. Potem nagle poczuła wokół siebie wodę i zorientowała się że wpadła do jakiejś rwącej rzeki. Nie tak rozszalałej, jak ta, którą pokonała z Bearem, jednakże wystarczająco dzikiej, by nie była w stanie zrobić nic poza próbą utrzymania się na powierzchni.

A potem poczuła, ze znów spada. Że zlatuje w dół razem ze strumieniami wody, z jakiegoś wodospadu, aż w końcu ląduje w jakimś jeziorze. Wynurzyła się kaszląc i prychając nadal lekko oszołomiona i zorientowała się, że znajduje się w jakieś sporej jaskini. Była ona wielkości porównywalnej z boiskiem do gry w futbol amerykański i oświetlała ją jakaś tajemnicza poświata.

Wydobywała się ona z dna jeziora w którym wylądowała. Ściany jaskini na różnych wysokościach i w różnych odległościach od siebie przecinały liczne tunele, z których wylewały się strumienie wody, spływając w dół do jeziora. Tych zakończeń tuneli było co najmniej kilkadziesiąt i właśnie z jednego z nich musiała wylecieć.

Po chwili ujrzała wyspę. Na środku jeziora. Niedużą. Z drzewem, które wyglądało jak uschnięte, rosnącym na samym jej środku. Wokół pnia drzewa odbywała się jakaś ceremonia – kilku półnagich, wyglądających na Indian ludzi, przyozdobionych piórami i futrami tańczyło wokół wyschniętego drzewa intonując jakieś podniosłe pieśni przy wtórze bębnów.

Zobaczyła też, że ktoś właśnie wychodzi z jeziora na wyspę. To był Frank. Bez trudu poznała człowieka w którym wzięła udział w tym szalonym spływie.

BEAR

Szedł przez pajęczynę. Powoli. A kiedy był gdzieś w pół drogi do niej, Angie skoczyła w dół. W ciemność. Przez chwilę widział, jak spada – niczym gwiazda z firmamentu – i w końcu znikła gdzieś w mrokach otchłani.

Bear znów został sam. Nie licząc pająko-stwora i jakiś kokonów rozsianych po pajęczynie tu i ówdzie.

Czuł się zagubiony i zrozpaczony.

FRANK

Dopłynięcie nie sprawiło mu zbyt wielu problemów. Wyszedł na brzeg i wtedy zobaczył, jak z jednego z wodospadów wylatuje jakaś postać i z chlupotem uderza w taflę jeziora, by za chwilę wynurzyć się nad powierzchnię. Nie był w stanie stwierdzić, kim jest ta osoba był zbyt daleko i widział tylko jej głowę nad wodą.

Indianie nie zwrócili na niego uwagi. Ale on za to widział więcej szczegółów. To, co wziął za drzewo nie było do końca drzewem. Raczej więzieniem, w którym pień drzewa trzymał w swoich okowach jakiegoś Indianina o surowej twarzy. Twarzy dobrze znanej Frankowi. To był Indianin z którym jeszcze nie tak dawno temu rozmawiał. Mężczyzna miał zamknięte oczy i spokojną twarz osoby pogrążonej w głębokim śnie.

Reszta jego rodaków tańczyła, jakby ten taniec i ta ceremonia miała niezwykłą wagę. A kiedy Frank przyjrzał się im lepiej stwierdził, że i oni wyglądają tak, jakby spali i tańczyli, śpiewali i grali na bębnach jednocześnie.

To było dość niesamowite doznanie.

ARISA

Potknęła się i wywróciła. Tak po prostu. A kiedy upadła niebo nad nią rozerwało się na kawałki, rozpadło niczym przekuty balon rozrzucając wokół siebie strzępy czegoś cielistego, miękkiego i obrzydliwego. Jak szczątki Bruce’a rozerwanego przez demona.

Otworzyła oczy zdając sobie sprawę, że … leży w namiocie, tuż obok Angie, która gwałtownie rękami, jakby próbowała utrzymać się na powierzchni basenu.

Zza namiotu słyszała jakieś paskudne rzężenia i jęki.

Ciepło śpiwora, zapach wilgoci, potu, i odzieży był tak… realny. Tak rzeczywisty, że to nie mógł być sen. Obudziła się z jakiegoś najpaskudniejszego koszmaru, jaki zdarzyło jej się doświadczyć.
Tego była pewna.


BRUCE

Bruce zerwał wirujący dziko talizman i ruszył za Arisą. Był prawie przy niej, kiedy … świat wokół niego rozleciał się na kawałki!

Dosłownie!

Ziemia, drzewa, niebo, amulet w ręce Bruce’a eksplodowały z obrzydliwym, mlaszczącym odgłosem, jakby ktoś rozerwał coś mięsistego i wypełnionego płynami.

Bruce krzyknął i chyba na chwilę stracił przytomność, bo kiedy się ocknął leżał... w lesie i nadal trzymał amulet w ręce. Lecz tym razem fetysz już nie wirował. Był zimny, jakiś dziwnie ciężki. Pusty.

Na niebie przesuwały się ciemne, burzowe chmury, a do nosa Bruce’a dolatywał zapach dymu. Ktoś, gdzieś niedaleko palił ognisko.

Miał dość! Miał serdecznie dość! Wydawało mu się, że koszmar nigdy nie będzie miał końca. Gdziekolwiek by nie poszedł, cokolwiek by nie zrobił wpakowywał się z jednego bagna w drugie.
 
Armiel jest offline