Z zatroskaniem na twarzy Bimbromanta przeszedł się po poddaszu wlepiając wzrok w swoje buty i podłogę. Kopnął pustą już puszkę po piwie w zamyśleniu.
Nowa wiedza jeszcze nie została przyswojona. Wspomnienia Ryszarda z przyszłości kotłowały się niczym w kotle, ale nic klarownego z nich póki co nie wyszło... No może poza obsługą broni palnej, znajomością jako tako angielskiego i ogólną świadomością że US i A to bardzo dupny kraj. Na tą chwilę to się niewiele przyda.
Ogólnie ten okres świąteczny zaczął się nieźle. Nie było zimno, spuścili wpierdol sługusom Lam, obronili wódopój i tak dalej. Ale od kiedy spotkali jego teściową to wszystko się posypało. Jego sługi dostały wpierdol i utraciły łup, jemu wysadziło kamienicę, a jego najbardziej zaufany lutenany omal nie został porwany przez szpitalników i całkiem został ograbiony. Jak mówiło stare indiańskie przysłowie... Obyś żył w ciekawych czasach. Zdecydowanie te Święta należały do ciekawych.
Kopnął puszkę do Złomoklety i dumał dalej. Noc jeszcze była młoda i w plecaku księgi ciążyły przyjemnie obiecując nieograniczoną moc (hue hue... ile razy to już słyszał) i dobry piniądz (to już bardziej prawdopodobne). Badyla zostawił w pustostanie, ale parę owocków jeszcze spoczywało w kieszeni na czarną godzinę. W końcu tak krążąc odwrócił się na pięcie do swoich kompanów i powiedział.
- Zwołamy zebranie. W Kościele. Przykrywka ta co zwykle. Zanim się wszyscy zbiorą odwiedzimy jeszcze bazar... przy twoim szczęściu Złomokleto to hełmu już nie ma, ale przy moim może się okazać, że znajdziemy tam dużo z twojego dobytku. - Bimbromanta wyjął komórę - Biznes-Bogdanie... pójdziesz z nami.
Wystukując numer Ryszard zachował poważny wyraz twarzy. Czekał na połączenie, a kiedy to w końcu nastąpiło z równą powagą rzekł do telefonu.
- Szczęść Boże, Ojcze Bonifacy. Zamawiam mszę dla ubogi na... za godzinę od teraz. |