Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-06-2016, 20:22   #138
liliel
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Rozdział 2.

Muzyka

Odbiornik podrasowany przez małą Hope wyznaczał kierunek jazdy. Kropka mrugająca na wyświetlaczu przenośnego komputera przybliżała się z każdym kilometrem. Mikrus wiedział, że jego brat wraz z załogą Posterunku utknęli gdzieś w Vegas i jeśli nie podejmą dalszej drogi to Mikrus się z nimi zrówna za kilka parszywych dni.

Mknęli do przodu, wprost przez spękane słońcem cielsko pustyni. Samochody ciągnęły za sobą ogon pomarańczowego pyłu. Rozgrzane silniki ryczały burząc spokój pustkowi. Czas wydawał się na wagę złota ale Teksanka i jej konie solidnie spowalniały tempo. Zazwyczaj Dhalia wybierała skróty. Górzyste przesmyki, nie do pokonania przez samochody, jej nie sprawiały problemów. Wyznaczali trasy i spotykali się o zmierzchu w wyznaczonych punktach by wspólnie obozować. Ponadto Teksanka wzięła na siebie rolę przepatrywacza. Wyglądała niebezpieczeństw, które mogły czaić się przed nimi lub deptac im po piętach. Ze wzniesień roztaczał się dobry widok na całą okolicę a Eddie zmajstrował im prowizoryczne krótkofalówki więc byli w ciągłym kontakcie.
Wieźli ze sobą kilkanaście paczek racji wojskowych. Kilka sztuk broni, pozbawionej jednak amunicji.

Jeden wóz zajmował Eddie, Jill i Hope. Oraz zamknięta na szyfrowy zamek walizka, którą znalazł Aiden ale nie zdołał otworzyć, a teraz zajmowała ona skutecznie małą mutantkę. Cienkie paluszki z precyzją maszyny przesuwały pokrętła zamka sprawdzając każdą kolejną matematyczną możliwość.
0786
klik
nic
0787
klik
nic
0788
klik
nic
I tak dalej. Z uporem prawdziwego dziecka.

Jill czyściła karabin aby zając ręce. Lśnił jak pieprzone jajca złotego cielca ale nie zaprzestawała wysiłków. Eddie zdołał się przekonać, że po opuszczeniu Betel nie stała się nagle rozmowna i towarzyska. Odzywała się niewiele. Półsłówkami. Głównie więc paplał Eddie. Początkowo chciał wypełnić eter audycją z Orbitala. Ale przeszukał wszystkie pasma wzdłuż i wszerz i na nic nie natrafił. Radio wyrzucało z siebie jedynie monotonne ponure szumy.
Portner i Monika zajmowali challengera. Chemiczka siedziała przy opuszczonej szybie, z wystawionym na zewnątrz łokciem. Potrafiła tak drzemać całymi godzinami, z nasuniętymi na nos ciemnymi okularami. Delektowała się gorącym pustynnym powietrzem dmuchającym jej w twarz uśmiechając się mimowolnie.
- Mieliśmy farta, Portner – powtarzała kilkakrotnie gładząc pęk zdobycznych amuletów, spadku po poprzednim właścicielu wozu. Była wśród nich królicza łapka, miedziana czterolistna koniczyna, ręka Fatimy i drewniany krzyż. - Chcę trochę spokoju. Po tym wszystkim. Ty. Ja. I święty kurwa spokój...

Oglądał jej ładny spokojny profil i wracał pamięcią do tamtej chwili, kiedy Fala wypaliła mu kulkę w czajnik. Przejechał kciukiem po szczecinie włosów z tyłu głowy, mocno kontrastującej z dłuższymi pasemkami opadającymi na czoło. Wyglądał jakby wpadł w ręce szalonego balwierza.

- Trzeba ci to przyciąć – zasugerowała którejś nocy Monika kiedy usypiali w kupie przy rozpalonym ognisku.
Konie Teksanki rżały rozluźnione i wywijały kitami ogonów. Chyba zdążyły się już polubić. Dhalia czyściła je i poiła, dbała jak o własne dzieci. Czachę kochała, a ten drugi... tylko on został jej po Keithie. Powinna nadać mu jakieś imię.

*

Kolejny dzień. Ktoś przewijał za oknem monochromatyczny krajobraz.
Z lewej dywan wysuszonej ziemi.
Z prawej pasmo pomarańczowych pagórków.

Słońce wychodzi zza widnokręgu. Wznosi się do zenitu.
Gdzieś zygzakiem pełza grzechotnik.
Gdzieś toczy się pozbawiony korzeni tumbleweedowy kłębek.
Sęp rzuca potężny cień zniżając lot ale tylko zatacza koło i wraca w pobliże szczytów.
W oddali, w przeciwnym kierunku zmierza pojedynczy wierzchowiec. MijajÄ… go lekko otwierajÄ…c usta. Fata-kurwa-morgana? Nikt nie pyta. Nie sprawdza.

Poza tym te same nudne widoki. Żółć pustymi. Pomarańcz skał. Sporadyczny brąz uchniętych roślin.
I jaskrawe falujące na nieboskłonie ptaki.
Przycisnęli po hamulcach.
Ptaki?
Były za duże. O zbyt regularnym kształcie. Idealnie okrągłe. Biorąc pod uwagę odległość obiekty te musiały być ogromne, na piętnaście, dwadzieścia metrów średnicy.
Gdzieś za nimi przebijało się zachodzące słonce, podświetlając je, potęgując kolory i upodabniając je do podniebnych kościelnych witraży. Od dawna nie widzieli niczego równie niezwykłego. Widok ten przywracał wspomnienia dawno zapomnianego umarłego świata i jego cudów, które nie służyły co prawda niczemu ale dziwacznie cieszyły oko. To coś nazywano chyba sztuką.
W trakcie gdy się zbliżali widzieli okręgi wyraźniej. Bujały się rytmicznie ciągnnąc za sobą cienkie jak strzałki ogony.

Gigantyczne barwne latawce.
Ktoś je musiał zrobić. Posłać w niebo. A oni potrzebowali wody, amunicji i leków. Przynajmniej Eddie i Dhalia. Monika twierdziła, że ozdrowiała całkowicie. Portner... nie sprawdzał.
Zatrzymali się w bezpiecznej odległości.

Przez oko lunety mogli wychwycić ciemnoskóre, prymitywnie odziane sylwetki zmagające się z olbrzymimi płatami materiału wszytymi w okrągłe ramy. Puszczanie latawców musiało ich kosztować sporo wysiłku.

Gdzieś z tyłu pobłyskiwały piramidy dużych ognisk. Wokół nich tętniło życie.
Wieczorne powietrze przesycała melodia rytualnych bębnów, tańców i śpiewów.

Obok mizernych szałasów wyróżniał się jeden większy budynek. Lepianka na podstawie koła, z trójkątnym dachem pokrytym wysuszonymi trawami. Miejsce, przy pierwszym wrażeniu, prymitywne i plemienne musiało być otwarte na handel zewnętrzny bo w pobliżu wioski zaparkowano kilka samochodów i motocykli. Czy mogli oferować tam paliwo? Mało prawdopodobne ale nie niemożliwe.

Wraz z ciepłym wiatrem niósł się zapach palonego drewna i pieczonego mięsa. Jakiś biały wgryzał się w wysmażone truchło pustynnej wiewiórki nabite na patyk. Ciemnoskóry z wymalowaną na biało twarzą wlewał sobie do gardła zawartość bukłaka. Kobieta z dredami ciskała w piach wiązki białych kości. Inni tańczyli, wystukując gołymi stopami rytm w zakurzonej ziemi.

To nie wyglądało na zwyczajny wieczór.
Chyba świętowali coś wyjątkowego.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 13-06-2016 o 20:40.
liliel jest offline