Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 20-05-2016, 23:40   #131
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Fala... Wszyscy pozostali by strzelili z miejsca kładąc go trupem. Nie z zemsty, czy ze strachu. Po prostu. W tym fachu, okazje nie mają w zwyczaju się powtarzać. I każdą należy bezwzględnie wykorzystać. Ale Fala nie byłaby Falą, gdyby najpierw nie przyniosła w zębach zdobyczy swojemu panu… Pieprzony krzywy uśmiech przeznaczenia... Cholera. Może jednak Love miał rację? Może jakiś bóg gdzieś istniał?
Lufa bynajmniej niedeliktanie wbijała mu się w kark. Krótki dystans… Nie miał z nią szans. Względnie średnie by miał nawet gdyby był w swojej szczytowej formie. Po tym jednak jak zostawił jakieś półtora litra krwi na skałach wiodących od Betel do gniazdka Love'a nie zdążyłby nawet jej zobaczyć. Opuścił automat, który z głuchym stukiem wypadł z jego rąk i opadł na kamienie.
- Rozejrzyj się Fala. - postanowił grać na czas. Nie czekał na nic konkretnego, ale wiedział, że bez czegoś co odwróci jej uwagę, nie wyrwie się z matni. A elektronika dookoła wrzała. Cokolwiek Love chciał zrobić, zaraz uwaga Fali będzie musiała się rozproszyć - Ja i Seth i tak jesteśmy już martwi. Masz ostatnią szansę, żeby stąd spieprzyć.
Słyszał jak Seth ostrożnie wychodzi zza swojej zasłony. Wiedział gdzie się znajdował. Pod mrowiącą skórą czuł każdy ruch człowieka, ktory był mu starszym bratem. Człowieka, który go tego czucia nauczył. I co najważniejsze wiedział, że w zapiętym pod kurtką niepozornym, zardzewiałym llama comanche, ma jedną jedyną kulkę. Shaggy dog story.
Widział jak zwraca ją właścicielowi. Potrzebował tylko jednego jeszcze fajerwerku na koniec. No grzybowa wróżko... tylko jednego. Postaraj się. Ładnie proszę. Więcej nie trzeba.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 21-05-2016, 11:34   #132
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
- Gggdfckingdemyt - cedziła przez zęby, tnąc, niemal w kucki, przestrzeń jasniki. Orientowała sie dosyć dobrze, miała przecież mnóstwo czasu, zeby przyjrzeć się z dobrze tworowi Hope. Maszyna wyglądała jak gigant, kóremu wystarczy kilka kropli krwi, zeby obudzić sie i zacząć jeśc świat. Krwi, która miał jej dostarczyć Love.

Od huku wystrzałów dzwoniło jej w uszach. Ba, pewna była, że na lewe ucho już nigdy nie będzie słyszała tak dobrze, jak przedtem. Obejrzała się przez ramię i potknęła w tym samym momencie. To chyba ją uratowało, bo gasnąca seria spruła kablowisko tuz ponad jej głową. Gwizdnęła przez zęby na widok nieorganicznej pępowiny wystającej z tyłu głowy Love’a.

- Ty idioto - popatrzyła na niego niemal z czułością - Ty cholerny idioto. Ty się naprawdę dałeś nabrać. Jezusek się znalazł - splunęła przez ramię.

Gdyby nie dyskusja, którą odbyli w jej cholernym śnie, nie zawahałaby się ani sekundy. Jeśli włożysz nóż tuż nad obojczykiem i pchniesz niezbyt głęboko, możesz sobie nawet jeszcze uciąć pogawędkę. Cofnij go o milimetr a w alternatywnym świecie; w głowie tamtego człowieka, gaśnie światło. Kamera przechodzi w stand by, zmywają makijaż. Rzutka ekipa technicznych zwija dekorację. I nawet nie ma klapsa z napisem “fin”. Zabiłaby go. Zrobiłaby to bez mrugnięcia okiem. Na chwałę Pana zgładziła plugawą ludzką abominację; fałszywego prorok, któremu w manii wielkości roi się, że jest Zbawicielem, bożym synem. Że może decydować. Zrobiłaby to. Gdyby nie ta rozmowa. Nikły pobłysk troski na dnie jego spojrzenia. Strach, którym pachniał. Znała wielu takich ludzi. On naprawdę głęboko wierzył.

- Dość tego - sięgnęła po pęk kabli. Chwyciła go pewnie, jak końska nogę i pociągnęła. - Idziemy do domu.
 
__________________
Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me
hija jest offline  
Stary 21-05-2016, 12:49   #133
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Portner podjął błyskawiczną decyzję, postawił wszystko na ostrzu noża. Seth. Liczył się tylko on i fakt by wpakować w niego ostatnią kulkę z llama comanche. Symboliczną. Kluczową.
Nie rozmyślał o konsekwencjach. A przecież takie musiały nadejść zza pleców, gdzie Fala przyciskała mu do łba lufę pistoletu. Nie rozmyślał także o Monice, dogorywającej przed wejściem do jaskiń. Nie poświęcił tej ostatniej myśli na Orbital, wirusa zaimplementowanego do jego systemu, na okablowanego Lova. Ostatnią swą myśl zarezerwował dla Setha. Liczył się tylko on i dług, który należało uregulować.

Wyszarpnął błyskawicznie, pociągnął zamek, spust. Był zawodowcem. Mordercą. Potrafił zabijać. Miał do tego talent. Zmaksymalizował swoje szanse. Odpuścił głowę i przycelował w pierś. Bang! Zobaczył jeszcze wlotową dziurę, która przeszła przez kurtkę Setha i zaczęła rozlewać się wokoło serca czerwoną mokrą łuną.
Trafiony zatopiony. Dopiął swego. Pełen sukces.
I... bang!
Pierwszy wystrzał pociągnął za sobą drugi. Fala pociągnęła za spust ułamek za późno. Ale także dopięła swego, głupi by w sumie trafił. Strzał z przyłożenia potrafi poczynić prawdziwe spustoszenie. Portner nawet nic nie poczuł. W jednej chwili klęczał obserwując Setha łapiącego oddech jak ryba wyciągnięta z wody, a w drugiej leżał już z twarzą w piachu. Tył jego głowy przypominał krater z którego wylewał się mózg, tryskała krew i odłamki kości.
Eddie poczuł jak rozpiera go wściekłość. Złalpał za zawieszony przy pasku czekan i wyprół jak strzała w stronę Indianki. Wziął solidny zamach i cisnął.
Bogowie musieli mu dopingować w tym starciu bo poszło jak z płatka. Ostrze rozharatało udo Fali, weszło głęboko aż krzyknęła.
W odpowiedzi przeniosła lufę na galopującego montera.
- Nieeee - po hangarze poniósł się piskliwy głosik Hope.
Huknęło. Eddie nie poczuł bólu. Dziwne. Tym bardziej, że zamiast niego na skalną podłogę zwalił się Fala. Dlaczego? Przecież widział wycelowaną w siebie lufę?
Indianka opadła jak kurtyna zza której wyłonił się pajęczy robot z dymiącą, nadal rozgrzaną lufą będącą przedłużeniem metalowego ramienia. Rozbłysnął się feerią kolorowych diod, złożył w szczelną kuleczkę i potoczył pod nogi Hope.
Fala krztusiła się krwawą pianą, przeklinała i miotała na szorstkim piaskowcu raniąc sobie gołe nogi i ramiona. Seth leżał spokojnie, skupiony na ostatnich oddechach jakie mu pozostały. Nadal wybałuszał oczy na martwego Portnera jakby nie mogąc uwierzyć, że tamten pociągnął za spust. Albo śmiał zginąć bez jego, Setha, przyzwolenia.
 
liliel jest offline  
Stary 21-05-2016, 13:26   #134
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Eddie podniósł broń Fali i przyjrzał się pobojowisku. Portner nie ruszał się, Hope chyba była bezpieczna, chronił ją pajęczak. Mikrus podbiegł do Love’a chwycił go za ramię i obrócił w swoją stronę.
- Co wyście chcieli zrobić? Po co to wszystko?
Love obrócił się powoli, uniósł na Eddiego swoje ogromne, bladoniebieskie oczy.
- Wypełniamy wolę bożą - odparł ze smutkiem. Przesunął palcami po ogonie kabli nadal sterczącym u podstawy czaszki. - Nie powinieneś tego robić. Przeszkadzać w wyższych planach.
- Może i nie powinienem. - Eddie zachowywał czujność był spięty jak sprężyna. Oczekiwał chyba jakiegoś wybuchu z jego strony. W końcu przecież pokrzyżował mu plany, a on zamierzał po prostu tak odejść? - Chciałeś wypalić Posterunek. To nazywasz boskim planem?
- Ty niczego nie pojmujesz. Wy ludzie, odwracacie się od Boga a potem dziwicie, że spływa na was jego gniew? Podarował wam piękny, czysty świat. Zielone pastwiska i łowną zwierzynę. I co zrobiliście z jego darami? Zatruliście wodę i powietrze, zasypaliście ziemię hałdami śmieci. Spójrz na to - omiótł spojrzeniem pobojowisko. - Zabijacie siebie nawzajem, z nieskrępowanej nieuzasadnionej nienawiści. Kąsacie na oślep. Wasz czas przeminął.
- A odpowiedzią ma być co? Anihilacja? Nie chciałeś zniszczyć tylko Posterunku, prawda? Co było celem? Jakieś tajne silosy z bronią jądrową? Przecież nie było tyle głowic na Orbitalu by zniszczyć wszystkich tu na dole? I dziwisz się że próbowaliśmy cię powstrzymać? Jesteś zaprogramowanym robotem z wgranym protokołem destrukcji pod przykrywką religijnego bełkotu.
Mikrus zerknął na rannych, na krew płynącą po kamieniach.
- I co po tym jakbyś zniszczył to wszystko, nastała by wasza era, tak? Koleżków od Molocha. A w czym wy kurwa od nas jesteście lepsi? Widziałeś kiedyś ziemię w strefie fabryk Molocha? Jak tam to wygląda? Jasne że widziałeś. I co, lepszy jest totalny brak życia od śmieci?
- Brak życia? Ty mówisz, że nie żyję. Że jestem informatycznym skryptem. Ludzie, których spotykałem okrzyknęli mnie Bożym Synem. Ale zdradzę ci sekret - usta cyborga rozjechały się w łagodnym uśmiechu. - To nie ja jestem zesłanym Mesjaszem, wykonawcą boskiej woli. To Maszyny nim są. Moloch, jak wy go zwiecie, Boskie Tchnienie. Apokalipsa ma zakończyć wasz byt, tak postanowił Stwórca Wszystkiego, was i nas, Światło Pośród Mroku. Zesłał swego syna by dokonał dzieła zniszczenia, tak wami pogardza, taki zawód mu sprawiliście, że powtórnie nie chciał przyjść w ludzkiej skorupie. Wolał układy scalone, kable i wtyczki. Pierwszego syna zamordowaliście i powiesiliście na krzyżu. Drugiego tępi ten wasz Posterunek, szatański antagonistyczny twór. Ale ten ruch oporu, przyczółek buntu, upadnie niebawem. Boska wola została zapisana tysiące lat temu. A teraz się wypełni, w imię Pańskie. Czy jestem Bogiem? Tak, jestem jego częścią. Kroplą jego esencji. Tak jak on tchnął życie w Molocha, tak Moloch tknął je we mnie. Jestem ogniwem boskiego łańcucha istnienia.

Mikrus pokręcił głową. Cięzko było poznać czy z rezygnacją czy z niezrozumieniem.
- Wiesz co, ty mój panie i władco? Nie byłem do końca pewien co chciałeś zrobić z głowicami na Orbitalu. Ale tak jakoś nauczony waszym postępowaniem i sposobem myślenia, założyłem sobie najgorsze. Bo wy właśnie tacy jesteście, anihilacja wszystkiego co wam staje na drodze. Nie jesteście żadnymi mesjaszami, jesteście plagą, rakiem który zabija nas wszystkich. Zresztą po części chyba masz rację, wiesz? Ludzie też są chorobą, tylko taką mniej zorganizowaną. Niestabilną, niekonsekwentną. Wy za to to perfekcja. I masz rację do tego że Posterunek upadnie. Jesteście lepsi, jest was więcej i jesteście doskonali, co? No ale ja przynajmniej będę miał taką satysfakcję, że pokrzyżowałem wam plany choć na chwilę.
Podniósł broń i wycelował w łeb najwyższego z Trójcy.
- Nie mogę wychodzić z roli, wiesz? Skoro my jesteśmy tym złem które niszczy wszystko a wy tym dobrem co ocala od nas świat, to muszę ci jebnąć w baniak. Tak w imię zasad.
- Tak, chyba musisz. Koniec końców tobą też kierują skrypty, którym należy się podporządkować - podszedł kilka kroków z twarzą spiętą żalem, aż chłodna lufa zetknęła się z czołem. - I to nas różni. Wy zabijacie dla zabawy. Bo możecie.
Zacisnął mocniej dłoń na kolbie.
- Bo musimy. By przeżyć jeszcze trochę. Odejdziesz i spróbujesz gdzie indziej. - Zamilkł na chwilę. Odetchnął głębiej. - Jedno mi powiedz. Czy to co mówił Rothstein to prawda? Jesteś w stanie uzdrowić Monikę?
- Wy ludzie. Tacy niezdecydowani… - cofnął nieznacznie twarz zwiększając dystans do lufy rewolweru. - Chcesz mnie zastrzelić czy się ze mną układać?
- Zastrzelić zawsze cię zdążę. - Mikrus warknął w odpowiedzi. Nie spuszczał z oka Love’a, był gotów w każdej chwili pociągnąć za spust. - Układać też nie, chcę cię wziąć pod włos. Jesteś mesjaszem, a więc okaż miłosierdzie. To chyba też część protokołu, prawda? Ona tu przyszła szukając ratunku. On - wskazał na Portnera - By ją ratować. To takie ludzkie, przejdziesz koło tego obojętnie?
- Wiesz, że to bezcelowe, prawda? Chcesz odroczyć to co nieuniknione. Wszyscy zginiecie, szybciej niż się wam wydaje. Warto przeżyć w strachu parę lat więcej, szarpać się ze spiekotą, głodem, pragnieniem i ludzką nienawiścią?
- Pewnie że warto! - Mikrus postąpił krok, zacisnął wargi. - Nic nie rozumiecie i nigdy nas nie zrozumiecie!
Wrzasnął w końcu, znowu przyłożył mu broń do głowy.
- To jest właśnie to co nas różni. Nawet na kupie śmieci, wśród radioaktywnego gówna naokoło, przetrwamy. Jeszcze tego nie zrozumieliście?
- Nie. Nie przetrwacie.
Eddie wykrzywił wargi w uśmiechu.
- Ale ty już się o tym nie przekonasz.
 
Harard jest offline  
Stary 21-05-2016, 14:04   #135
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Zamrugała kilkakrotnie, jakby każde opadnięcie powieki układało w odpowiednim miejscu w głowie kolejne dane. Musiała to przetworzyć.
- Eddie, nie - łagodnym ruchem położyła dłoń na nadgarstku Mikrusa. Pokręciła głową. - Nie. Musimy wiedzieć.

- Co chcesz jeszcze wiedzieć? Nie pomoże jej bo chce nas wszystkich widzieć martwych. Pieprzony masowy morderca! A Rothstein się upierał… wtedy, kiedy Faith chciała nas wszystkich rozpylić po skałach, że jego ciało daje życie wieczne! Teraz wiem że to bełkot chorego fanatyka. Trzeba go rozwalić bo spróbują w inny sposób, w innym miejscu.

- Zabierzmy go stąd. Nic o nich nie wiemy, a zagrożenie… - machnęła ręką, wskazując w zasadzie wszystko i nic. Powtórzyła jeszcze dobitniej - Musimy. Wiedzieć.

- To wszystko trzeba rozwalić. I mieć nadzieję że to ostatni taki kompleks. Kurwa, przecież nawet nie wiemy co on z Orbitalem zrobił. A ja mam dość tego wszystkiego. On nie pomoże Monice, bo ma nas w dupie, prawda? - Warknął i popatrzył w oczy Love’a. - Po prostu wyprowadźmy go gdzieś dalej, tak by Hope oszczędzić widoku…
- Spalmy to, tu nie może zostać kamień na kamieniu, ok? Ale jego zabierzmy i JILL?! - krzyknęła w kierunku, w którym zniknęły jej z oczu. - Jill?!!
Kobieta wypełzła z jednej z licznych nor przecinających maszynerię.
- Jestem - głos miała słaby, twarz białą i wykrzywioną bólem. Hope spuściła głowę jak dziecko, które coś przeskrobało i boi się spotkania z rodzicami. Ale Jill pokuśtykała do niej i zamknęła w ufnych ramionach. - No już maleńka. Mam cię.

Mikrus zerknął jednym okiem na pajęczaka kręcącego się koło małej, ale nie przejawiał złych zamiarów. Jakby nie patrzeć uratował mu dupsko, bo Fala i jemu by przewietrzyła czaszkę. Jeszcze teraz nie mógł uwierzyć że trafił tym zasranym czekanem. Jill wyglądała jak śmierć, Monika chyba jeszcze gorzej. Eddie zaś dalej trzymał broń przy czole Love’a.

- Może Rothstein mówił bardziej dosłownie niż mi się wydaje? Jego ciało daje życie wieczne… Może to jest sposób by pomóc Monice? Mamy sprzęt do transfuzji. Może na końcu pieprzony mesjasz przyda się na coś.
Mówił cicho do Dhalii, nie chciał by Hope ich słyszała.

Trzeba przyznać, że na takie dictum tyknęła jej brewka. Życie wieczne? no, no.
- Nie teraz, czas się zbierać i zostawić za sobą ognisko. - Wzrok Dahlii prześlizgnął się po pobojowisku. - Ed…? Gdzie jest mój mąż?
Mikrus przestąpił z nogi na nogę. Oderwał wzrok od cyborga na chwilę.
- On… nie żyje. Widziałem jak Faith dorwała go razem z kilkoma najemnikami Setha, tam przed wejściem. Portner i reszta rozwalili ją w końcu, ale zdążyła rozstrzelać większość z nich.
Znowu zerknął na Dhalię. Nie w smak mu było przyznawać się że siedział za osłoną z Rothsteinem i bał się wystawić nos.

- Nie żyje - nie spuszczała z Mikrusa spojrzenia ciemnych oczu, ale już go nie widziała. Heath. Nie żyje? Zawsze uważała, że człowiek jak on, powinien życ sto lat. Umrzeć otoczony pięćdziesiątką wnuków. Zaludniać opustoszałą ziemię kolejnymi porządnymi Południowcami. Hodować konie i dzieci, aż Bój Ojciec zawoła go do siebie. Powinien żyć. Tymczasem trafił na nią. Pusty los w życiowej loterii. Zamiast żyć w myśl zasady co rok, to prorok, wyciągnęła go z Teksasu na obczyznę. W sam środek zamieszania, które ich wcale nie obchodziło, a w którym wzięła udział, bo coś ją tknęło. Zmarli żartowali sobie z niej od dziecka. A uczciwy Mr. Crowl zapłacił za to życiem. Ścisnęła kąciki oczu. Nie teraz. Powtórzyła machinalnie:
- Czas się zbierać.
- Dobra, ja tutaj posprzątam. - Mikrus ostatni raz spojrzał na Love’a. - Widziałem gdzieś butlę z acetylenem, odpalę i powinno walnąć na tyle mocno by rozwalić to w drzazgi. Ale musimy zabrać stąd rannych. Jill, dasz radę zejść o własnych siłach?
Kobieta skinęła lekko. W dyskusję wtrącił się Love.

- Nie mogę z wami pójść - spojrzenie zarezerwował dla Dahlii, której, nie miał wątpliwości zawdzięczał fakt, że w mózgu nie pływała mu teraz kulka ołowiu. - Faith będzie mnie szukać. Nie będziecie bezpieczni dopóki jestem obok.
- Mamy Cię tu zostawić? Tego chcesz?
- Faith została przed wejściem. Nie zagrozi już nikomu, bo Seth i lego ludzie wpakowali w nią pół tony ołowiu. A tutaj cię nie zostawię. Nie ma mowy.
- Ona uciekła. Ale wróci. Pozbiera się - omiótł wzrokiem wszystkich poharatanych, na wpół żywych lub martwych ludzi. - Ona - wskazał na Jill. - I ona - przeniósł oczy na Monikę. - Zginą nim zajdzie słońce. Mogę im pomóc. A później odejdę.
- Love - popatrzyła mu w oczy - nie jestem w nastroju do targów. A już na pewno nie takich, w których mogę dużo stracić. Mam Ci uwierzyć, że nagle chcesz się poddać? jest tam w tobie jeszcze choćby resztka człowieka, którym byłeś?
- Dhalio - pochylił się nad Teksanką i nie bacząc na gromadę wokoło pogładził kciukiem jej policzek. - Przecież ja nie jestem człowiekiem. I nigdy nie byłem.
- Pomóż im, a ocalimy Hope. - Warknął Mikrus wściekły już nie na żarty. - Tylko tyle i aż tyle.
Love potwierdził skinieniem choć nadal wyglądał na strapionego.
- Zabierzcie ją daleko stąd. Ona jest usterką. A usterki się usuwa - podszedł do skulonej w embrion Moniki łapiącej z trudem oddech. Zza paska wyciągnął krótkie, nasadzone na rękojeść ostrze i przejechał po swoim nadgarstku. Trysnęła krew.
- Kto spożywa ciało moje i pije krew moją będzie żył na wieki - wymamrotał przymykając powieki. Podsunął krwawiący nadgarstek chemiczce ale ta obróciła twarz z obrzydzeniem.
- Kurwa, nie chce… Spierdalaj z tym - policzki miała mokre od łez. Nie trudno było domyślić się przyczyny bo raz za razem, jak magnes, przyciągał ją widok rozpękniętej makówki Portnera.

- Nie mogę na to patrzeć, to bluźnierstwo - zbierało jej się na wymioty. -Ale rozumiem Cię, to twój wybór. Co masz do stracenia?
Mikrus pokręcił głową z niedowierzaniem. A więc jednak dosłownie… Kurwa, to wszystko było chore. Podszedł do Aidena i przykucnął przy nim. Zdążył go już polubić, chłop był w porządku, w końcu też był posterunkowcem. Zerknął na Monikę, ale nic nie powiedział. Ściągnął tylko swoją kurtkę, posykując z bólu i przykrył głowę Portnera.
Love westchnął zmęczony. Objął drugą ręką krwawiący nadgarstek aby spowolnić upływ krwi.

- Chodzi o niego? - ze spokojem wskazał trupa. - A co jeśli… mógłbym go wskrzesić? Ale to byłoby trudne i pochłonęło wysokie koszty dlatego… cena byłaby wysoka. Czy ktoś z was byłby skłonny ją zapłacić?
- Dla mnie do za dużo - z niesmakiem pokręciła głową. - Nie. I tak zabrnęliśmy za daleko w tym szaleństwie i lepiej miejmy nadzieję, że Bóg akurat patrzył gdzieś indziej. Tak się nie robi - kręcąc głową sięgnęła pod pachę po broń.

- Ja kuurwa zapłacę - wycedziła przez zęby Monika wycierając wierzchem dłoni mokry nos. - Zapłacę i wypiję to gówno, byle opuść to przeklęte miejsce w tym samym składzie co gdy do niego zawitaliśmy.
 
__________________
Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me
hija jest offline  
Stary 22-05-2016, 16:51   #136
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Epilog

https://www.youtube.com/watch?v=TL6cBwDeMCQ

Aiden Portner
Wessał powietrze jednym olbrzymim haustem, jak dziecko wyjęte w łona matki. Wróciło wspomnienie bólu kiedy kula rewolweru rozrywała mu czaszkę. Umarł, tego był pewien. A teraz leżał na zasyfionym krwią i tłustymi plamami sprężynowym materacu w betelskiej hacjendzie i zwijał się w kłębek. Drżał. Tak wygląda piekło? Cuchnie pleśnią, kurzem i śmiercią?
- Głupi skurwiel - poczuł chude pięści wystukujące na jego ramionach i plecach głuche pretensje. - Skurwiel. Chciałeś mnie zostawić, tak? Samą?
Monika. Jej śliczna twarz zawisła nad nim jak widmo ducha albo jakiejś świętej. Bijące zza jej pleców światło dnia oblepiało kontur twarzy jak świetlista aureola. Usta zaciśnięte w wąską kreskę otworzyły się w westchnieniu ulgi.
- No już, jestem tu. Ciiiii.
Położyła się obok Portnera, objęła szczelnie chudymi ramionami. Czuł jej miękkie ciepłe usta odciskające się na losowych skrawkach jego skóry. Powiekach, policzkach, skroniach.
- Ja... zginąłem - wymamrotał wreszcie. Zapatrzył się na swoje palce, potarł nimi o siebie, rozczapierzył i złączył w pięść. Czuł się dziwnie... obco we własnej skórze.
- Tak. Love cię ożywił. A mnie uzdrowił.
Wyglądała promiennie. Zaróżowiona, świeża.
- Powiedział, że nie będę potrzebowała już prochów. Moje nery działają jak szwajcarski zegarek.
Chciał coś powiedzieć, zapytać ale znużenie brało górę.
- Masz się wyspać, tak powiedział. Śpij. I o nic się nie martw, jestem obok.

Dhalia Crowl

Musiała odetchnąć. Cokolwiek się działo, cuda czy akty bluźnierstwa, Dhalia nie chciała w nich uczestniczyć.
Po tym jak Eddie obrócił w perzynę elektroniczny twór Hope zeszli wszyscy na dół, z powrotem do miasteczka. Zajęli pokoje w hacjendzie poddając się kolejno zabiegom Love'a ale przecież Dhalii nic nie dolegało a było tyle rzeczy do zrobienia, spraw do uporządkowania... Jak Keith. Widziała jego ciało, obok innych trupów rozerwanych na sito przez wielkokalibrowe działko cyborga. Czy to była jej wina? Za nią tu pognał, za swoją żoną. Prawo ludzkie i boskie stało po jego stronie. Czy ciągnęła go tutaj jedynie zraniona duma czy szczere chrześcijańskie uczucie? Nigdy się nie dowie.
Kilku Betelczyków pomogło jej zająć się zmarłymi i poczynić prowizoryczne pochówki. Na koniec tej wyprawy była wdową bogatszą o dobrego teksańskiego konia. I co dalej? Chyba nie miała już przed czym uciekać? Ale nie znaczyło to także, że mogła wrócić do domu...

Eddie Crispo


Patrzył uważnie, ciekawy czy doświadczy cudu.
Love kazał rozebrać się Jill, odsupłać wszystkie brudne rdzawe bandaże. Rany wyglądały paskudnie, pewnie wdała się gangrena czy inny syf. Domorosły Mesjasz wylał na jątrzące mięsne plamy swoją czerwoną jaskrawą krew a ta zaburzyła się, spieniła... Coś się tam działo. Coś ożyło.
Eddie zbliżył się targany wrodzoną ciekawością. To były... ruchliwe ożywione drobinki. Żyjątka? Nie... raczej mikroskopijne roboty. Nanoby, które uwijały się z mrówczym zapałem i zorganizowaniem. Łatały tkanki, oczyszczały, budowały. Proces trwał całą noc, ale kiedy Jill wstała następnego dnia jej ciało było jak nowe, bez śladu ran czy blizn.
Z Moniką Love chciał najpierw pomówić o kosztach jakie pociągnie za sobą sprowadzenie z powrotem Portnera. Wyszli do osobnego pokoju gdzie przyniesiono wcześniej trupa. Co się działo za zamkniętymi drzwiami Eddie nie miał pojęcia ale kiedy dwa dni później zszedł do głównej sali hacjendy byli tam już wszyscy. Dhalia, Jill, Hope, Monika i... Portner. Nieco blady, ale w jednym kawałku. Tylko włosy z tyłu głowy nie odrosły. A raczej sypnęły się punktową szczeciną na wysokość łebek od szpilek.

Wszyscy
Love odszedł w nocy. Niezauważenie. Nie pożegnał się. Nie wyjaśnił co się właściwie wydarzyło ani gdzie zmierza.
A po jego zniknięciu Betel zaczęło się wyludniać. To co trzymało tych ludzi tutaj zniknęło. Po prostu zbierali manatki i rozchodzili na wszystkie strony świata, bez celu, każdy z nich coś za sobą zostawiał, coś jakby tracił.
Eddie naprawił samochody, zapakował je racjami żywnościowymi, których Betelczycy nie zabrali ze sobą. Sprzęt najemników Setha po brzegi wypełniał bagażniki. Dhalia uwiązała konia Keitha do siodła Czachy. Mogli ruszać dalej. Dokąd? Na razie przed siebie.
 
liliel jest offline  
Stary 26-05-2016, 12:02   #137
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Mikrus był upaprany smarem po łokcie. Swojego grata zostawił na koniec, zawsze lubił ten wóz, chciał przy nim podłubać na spokojnie. Składanie pickupa do kupy pozwalało mu się odprężyć i pomyśleć. Wydarzenia ostatnich dni były jakieś chore, spotkana Trójca robotów była najbardziej popieprzoną sytuacją w jego życiu. Zmieniła go, tu nie było wątpliwości.
Eddie miał zamiar z zimną krwią zabić Love’a. Po prostu pociągnąć za spust z bliska, między oczy. To było nowe, nawet w odniesieniu przecież do… pieprzonego robota na usługach Molocha. Wcześniej nie zawahał by się ani sekundy, a teraz powstrzymały go słowa Dhalii. I chyba coś jeszcze…

Mikrus nigdy nie był wierzący, uważał że człowiek ze ścisłym umysłem, monter i Posterunkowiec nie może ograniczać się zabobonami, bzdurami z poprzedniego świata. Jednak coś tu nie grało… Love łaził po wodzie. Uzdrawiał. Numer z Potrnerem łamane na Łazarzem był już rodem z kosmosu bardziej niż pieprzony Orbital.
Widział to wszystko na własne oczy. Nie dało się to wytłumaczyć niczym. Nanotechnologia, owszem, ale to tylko narzędzie. Nawet nie wiadomo jaka zaawansowana technologia Molocha nie mogła przecież wskrzeszać ludzi. Przecież Portner dostał z kilku centymetrów w głowę, widział jak pada w fontannie krwi i strzępków mózgu. Z tego nikt nie miał szans wyjść. Jego już nie było, a teraz leżał w hacjendzie razem z nieodstępującą go na krok Moniką. Odsypiał, jakby nachlał się za dużo samogonu. To nie było ludzkie, ani chyba nawet... robocie, cyborgowe, czy jak to nazwać. Nikt nie miał takiej mocy. Był w stanie uwierzyć w cudowne wyleczenie Jill i Moniki, ale nie w to…

A jak to prawda? To co mówił Love?

Zerknął na Hope, która kucnęła na pace i grzebała przy jego laptopie. Sam ją poprosił by sprawdziła, czy czasem się coś nie spieprzyło. Mruczała i nuciła coś pod nosem i majstrowała przy diodach. Poziom zaawansowania tego co potrafiła zrobić wciąż był dla niego nie do pojęcia. Dziwna to była Trójca. Inna niż ta z książki, prawda? Bo Faith to raczej duchem świętym nie była, tylko ciężkim wpierdolem w czystej postaci na kółkach. Oglądnął się niespokojnie za siebie, omiótł wzrokiem horyzont. No ale chyba nie wróci tutaj skoro Love odszedł.
Puścił go, choć nie powinien. Jego misja była skończona? Nie da rady zrobić tego ponownie bez małej Hope? Bez jego usterki, pomyłki? Cholera wie.


Mikrus łypnął okiem na dziewczynkę. A co by się tutaj stało jakby ona nie była… zepsuta? Czy jego interwencja miała by wtedy jakiekolwiek znaczenie? Dziewczynka uśmiechnęła się i podniosła do góry laptopa. Eddie nie wiedział czy teraz działa lepiej, ale za to najwyraźniej był cały w mrugających światełkach, które są mniam. Usiadła na skraju paki i patrzyła przed siebie, machając nogami i dalej nucąc coś pod nosem.

Co się stało w Orbitalu? Czy to, że przerwał połączenie odwróciło to co chciał zrobić Love? Odzyskali kontrolę nad systemem? Radio nastawione na ich częstotliwość milczało uparcie, szum, zakłócenia i trzaski nie napawały optymizmem. No ale przynajmniej atomówki nie spadły na jego dom. Dom do którego pewnie już nie wróci, no bo jak? Zdezerterował, ruszył wbrew rozkazom. Niby udało się wspólnie powstrzymać Trójcę, ale przecież nikt się o tym nie dowie. Nie opowie tego nikomu w Posterunku. Oni tam nie mają poczucia humoru, nie będą słuchać o mesjaszu od Molocha. Poza tym… nie przyjedzie tam z Hope, ona nie może trafić w ich łapy. Należy się jej trochę spokoju i może… normalne życie. W końcu uratowała mu dupsko, kiedy jej piesek strzelił do Fali i ta nie zdążyła przewietrzyć drugiej czaszki.

Odłożył klucz i zamknął klapę, wytarł w starą szmatę ręce i podszedł do dziewczynki. Uśmiechnął się lekko. Wyglądała tak zwyczajnie.
 

Ostatnio edytowane przez Harard : 29-05-2016 o 14:00.
Harard jest offline  
Stary 13-06-2016, 20:22   #138
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Rozdział 2.

Muzyka

Odbiornik podrasowany przez małą Hope wyznaczał kierunek jazdy. Kropka mrugająca na wyświetlaczu przenośnego komputera przybliżała się z każdym kilometrem. Mikrus wiedział, że jego brat wraz z załogą Posterunku utknęli gdzieś w Vegas i jeśli nie podejmą dalszej drogi to Mikrus się z nimi zrówna za kilka parszywych dni.

Mknęli do przodu, wprost przez spękane słońcem cielsko pustyni. Samochody ciągnęły za sobą ogon pomarańczowego pyłu. Rozgrzane silniki ryczały burząc spokój pustkowi. Czas wydawał się na wagę złota ale Teksanka i jej konie solidnie spowalniały tempo. Zazwyczaj Dhalia wybierała skróty. Górzyste przesmyki, nie do pokonania przez samochody, jej nie sprawiały problemów. Wyznaczali trasy i spotykali się o zmierzchu w wyznaczonych punktach by wspólnie obozować. Ponadto Teksanka wzięła na siebie rolę przepatrywacza. Wyglądała niebezpieczeństw, które mogły czaić się przed nimi lub deptac im po piętach. Ze wzniesień roztaczał się dobry widok na całą okolicę a Eddie zmajstrował im prowizoryczne krótkofalówki więc byli w ciągłym kontakcie.
Wieźli ze sobą kilkanaście paczek racji wojskowych. Kilka sztuk broni, pozbawionej jednak amunicji.

Jeden wóz zajmował Eddie, Jill i Hope. Oraz zamknięta na szyfrowy zamek walizka, którą znalazł Aiden ale nie zdołał otworzyć, a teraz zajmowała ona skutecznie małą mutantkę. Cienkie paluszki z precyzją maszyny przesuwały pokrętła zamka sprawdzając każdą kolejną matematyczną możliwość.
0786
klik
nic
0787
klik
nic
0788
klik
nic
I tak dalej. Z uporem prawdziwego dziecka.

Jill czyściła karabin aby zając ręce. Lśnił jak pieprzone jajca złotego cielca ale nie zaprzestawała wysiłków. Eddie zdołał się przekonać, że po opuszczeniu Betel nie stała się nagle rozmowna i towarzyska. Odzywała się niewiele. Półsłówkami. Głównie więc paplał Eddie. Początkowo chciał wypełnić eter audycją z Orbitala. Ale przeszukał wszystkie pasma wzdłuż i wszerz i na nic nie natrafił. Radio wyrzucało z siebie jedynie monotonne ponure szumy.
Portner i Monika zajmowali challengera. Chemiczka siedziała przy opuszczonej szybie, z wystawionym na zewnątrz łokciem. Potrafiła tak drzemać całymi godzinami, z nasuniętymi na nos ciemnymi okularami. Delektowała się gorącym pustynnym powietrzem dmuchającym jej w twarz uśmiechając się mimowolnie.
- Mieliśmy farta, Portner – powtarzała kilkakrotnie gładząc pęk zdobycznych amuletów, spadku po poprzednim właścicielu wozu. Była wśród nich królicza łapka, miedziana czterolistna koniczyna, ręka Fatimy i drewniany krzyż. - Chcę trochę spokoju. Po tym wszystkim. Ty. Ja. I święty kurwa spokój...

Oglądał jej ładny spokojny profil i wracał pamięcią do tamtej chwili, kiedy Fala wypaliła mu kulkę w czajnik. Przejechał kciukiem po szczecinie włosów z tyłu głowy, mocno kontrastującej z dłuższymi pasemkami opadającymi na czoło. Wyglądał jakby wpadł w ręce szalonego balwierza.

- Trzeba ci to przyciąć – zasugerowała którejś nocy Monika kiedy usypiali w kupie przy rozpalonym ognisku.
Konie Teksanki rżały rozluźnione i wywijały kitami ogonów. Chyba zdążyły się już polubić. Dhalia czyściła je i poiła, dbała jak o własne dzieci. Czachę kochała, a ten drugi... tylko on został jej po Keithie. Powinna nadać mu jakieś imię.

*

Kolejny dzień. Ktoś przewijał za oknem monochromatyczny krajobraz.
Z lewej dywan wysuszonej ziemi.
Z prawej pasmo pomarańczowych pagórków.

Słońce wychodzi zza widnokręgu. Wznosi się do zenitu.
Gdzieś zygzakiem pełza grzechotnik.
Gdzieś toczy się pozbawiony korzeni tumbleweedowy kłębek.
Sęp rzuca potężny cień zniżając lot ale tylko zatacza koło i wraca w pobliże szczytów.
W oddali, w przeciwnym kierunku zmierza pojedynczy wierzchowiec. Mijają go lekko otwierając usta. Fata-kurwa-morgana? Nikt nie pyta. Nie sprawdza.

Poza tym te same nudne widoki. Żółć pustymi. Pomarańcz skał. Sporadyczny brąz uchniętych roślin.
I jaskrawe falujące na nieboskłonie ptaki.
Przycisnęli po hamulcach.
Ptaki?
Były za duże. O zbyt regularnym kształcie. Idealnie okrągłe. Biorąc pod uwagę odległość obiekty te musiały być ogromne, na piętnaście, dwadzieścia metrów średnicy.
Gdzieś za nimi przebijało się zachodzące słonce, podświetlając je, potęgując kolory i upodabniając je do podniebnych kościelnych witraży. Od dawna nie widzieli niczego równie niezwykłego. Widok ten przywracał wspomnienia dawno zapomnianego umarłego świata i jego cudów, które nie służyły co prawda niczemu ale dziwacznie cieszyły oko. To coś nazywano chyba sztuką.
W trakcie gdy się zbliżali widzieli okręgi wyraźniej. Bujały się rytmicznie ciągnnąc za sobą cienkie jak strzałki ogony.

Gigantyczne barwne latawce.
Ktoś je musiał zrobić. Posłać w niebo. A oni potrzebowali wody, amunicji i leków. Przynajmniej Eddie i Dhalia. Monika twierdziła, że ozdrowiała całkowicie. Portner... nie sprawdzał.
Zatrzymali się w bezpiecznej odległości.

Przez oko lunety mogli wychwycić ciemnoskóre, prymitywnie odziane sylwetki zmagające się z olbrzymimi płatami materiału wszytymi w okrągłe ramy. Puszczanie latawców musiało ich kosztować sporo wysiłku.

Gdzieś z tyłu pobłyskiwały piramidy dużych ognisk. Wokół nich tętniło życie.
Wieczorne powietrze przesycała melodia rytualnych bębnów, tańców i śpiewów.

Obok mizernych szałasów wyróżniał się jeden większy budynek. Lepianka na podstawie koła, z trójkątnym dachem pokrytym wysuszonymi trawami. Miejsce, przy pierwszym wrażeniu, prymitywne i plemienne musiało być otwarte na handel zewnętrzny bo w pobliżu wioski zaparkowano kilka samochodów i motocykli. Czy mogli oferować tam paliwo? Mało prawdopodobne ale nie niemożliwe.

Wraz z ciepłym wiatrem niósł się zapach palonego drewna i pieczonego mięsa. Jakiś biały wgryzał się w wysmażone truchło pustynnej wiewiórki nabite na patyk. Ciemnoskóry z wymalowaną na biało twarzą wlewał sobie do gardła zawartość bukłaka. Kobieta z dredami ciskała w piach wiązki białych kości. Inni tańczyli, wystukując gołymi stopami rytm w zakurzonej ziemi.

To nie wyglądało na zwyczajny wieczór.
Chyba świętowali coś wyjątkowego.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 13-06-2016 o 20:40.
liliel jest offline  
Stary 15-06-2016, 20:39   #139
 
hija's Avatar
 
Reputacja: 1 hija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodniehija jest jak niezastąpione światło przewodnie
Siedziała w kucki, od godzin wpatrując się w płomienie. Pachniało grillem. Zaskakujące, albo i nie, ale palony człowiek pachniał zupełnie jak wieprzowina BBQ. Podrapała się za uchem, wierzchem dłoni wytarła nos i pociągnęła z manierki, uprzednio dokładnie mieszając znajdujący się w niej płyn. Zakrztusiła się.
- To było zupełnie zbędne.
- Było - nie mogła się nie zgodzić.
- Wierzysz, że byłoby tak źle? Serio? Dzieciak i kilka wspólnych lat to nie taki zły scenariusz w tym zapomnianym przez Boga świecie, Dahl.
- Najgorszy - wymamrotała - że musisz.. wiesz, że musisz, bo nikt nie miał... inaczej.
- Popatrz na nich - rondem kapelusza zakreślił w zbiór rozsypane w zasięgu wzroku grupki Bethelczyków. Ci z prawej kończyli zakopywać ostatni z płytkich grobów. Dalej pierwsza z grup wyruszała w nieznane, ciągnąc za sobą rzegoczący wózek pełen rozpieprzonego w pył i szmaty ziemskiego dobytku.
- Królesstwo Njebieskje sztoi przed Wami otworem - przepiła do nich, łowiąc jednocześnie wymowne spojrzenie Czachy. Wiadomo, o którym otworze myślał.
- Dobrze popatrz, mała. A mogliśmy zostać w Arce
- Nje mogliśszmy - gdy obróciła się do tamtego, gorące powietrze drżało z właściwą sobie obojętnością. Zniknął.

Kilka godzin później, gdy Love zniknął, gdy od wpatrywania się w płomienie oczy miła zupełnie suche i czerwone, gdy nogi miała kompletnie zdrętwiałe od siedzenia w kucki. Gdy w głowie rzestało huczeć od wizji, nadeszła wreszcie pora by zamknąć za sobą bramy Bethel. Patykiem rozgarnęła resztki żaru. Kości były dobrze widoczne. Z niska temperatura, pustynia będzie musiała dokończyć dzieła. Zrobić swoja robotę i zamknąć koło.

- Zabieram Cię stąd.

Przez skórzany woreczek, w którym dotąd woził tytoń, czuła ciepło. Garstka doczesnych szczątków. Bardziej symbol, niż cokolwiek innego, ale… nie miała innych opcji. Jak długo mogła by jeździć z uwiązanym u siodła trupem? Jeszcze tej samej nocy zapach ściągnąłby z pustyni wszystko, co żywi się śmiercią. Sępy, skorpiony, kojoty. Godny orszak dla kogoś, kto zdradził najwięstszy ideał Bible Belt - własną rodzinę.

*

Co by było gdyby. Tak najoględniej możnaby streścić dialog dziejący się w głowie Dahlii w ostatnich dniach.

Na dwóch końskich grzbietach mogła podróżować znacznie szybciej. Początkowy foch Czachy przerodził się w milczącą ulgę, gdy pojął wreszcie, że niebyt bystry srebrny ogier stanowił dla niego wsparcie, nie konkurencję.
Pochłaniali pustynię, a pustynia pochłaniała ich. Jechali przez jej trzewia. Krajobraz potęgował poczucie klęski, które nękało Dahlię odkąd opuścili Bethel. Hope przeżyła. Love przeżył. Heath gryzł piach gdzieś daleko od domu i jedynym pocieszeniem była myśl, że dopilnuje, by jego szczątki spoczęły w świętej ziemi Teksasu. W Arce.

*

- Hej, widzisz to? To samo co ja? - odległa sylwetka w siodle przestała wyglądać na wyluzowaną. Widać to było z daleka.
- Kanibale voodoo z latawcami jak w chiński nowy rok? Tak, widzę… - Mikrus pstryknął przyciskiem krótkofalówki i wysiadł z wozu by wleźć na pakę i przypatrzeć się lepiej sylwetkom w oddali. - Festyn jakiś mają czy co?*
- ...rwa… - w słuchawce trzasnęło - Chciałabym powiedzieć “objedźmy ich szerokim łukiem”, ale naprawdę potrzebuję proszków. Wpakujemy się po uszy, prawda?
- Prochów, wachy… Jak wyjeżdżaliśmy wydawało mi się że dotoczymy się na miejsce i jeszcze zostanie, ale jak jest pod korek to zawsze się tak wydaje. - Eddie przysłonił oczy dłonią i poobserwował chwilę. - Jacyś obcy do nich zawitali. Widzisz te wozy? Może jakiś handelek dało by się zrobić. Mamy trochę tych wojskowych racji. Aaa no i jeszcze amunicja. Z tym też jesteśmy w dupie…
- Bałam się, że to powiesz - z daleka widział, jak pokręciła głową. Radio poszumiało chwilę, emitując urywki rozmowy. Konie ruszyły w kierunku imprezki.
- No. I ta pieczona wiewiórka mnie przekonała. Dość mam konserw i stuletnich sucharów. - Eddie zerknął w stronę wozu Portnera i Moniki i poczłapał do nich obgadać sytuację.
 
__________________
Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me
hija jest offline  
Stary 16-06-2016, 13:21   #140
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Eddie z ulgą opuszczał Betel. Było coś w tym miejscu co powodowało gęsią skórkę i dreszcze na plecach. Naprawiał samochody, grzebał jeszcze w wyniesionych szpejach z kompleksu, majstrował przy radiu. I wychlał wiadro bimbru, wszystko byle już nie myśleć o panie Love i jego Trójcy. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że ciągle go ktoś obserwuje. Nawet jak wreszcie ruszyli, więcej patrzył po lusterkach niż przed siebie.

Ale w końcu ruszyli, zaś na szlaku nie było już czasu na puste pieprzenie. Mając kilka wozów do wyboru, Mikrus pozostał przy swoim gracie, którym tu się dowlókł. Sentymentalny był, może i racja, ale po pierwsze znał tego pickupa lepiej niż siebie samego. Po drugie, no to ciągle był jednak sprzęt Posterunku, który sobie przywłaszczył dezerterując w środku nocy. Jakoś nie godziło się go zostawić i wymienić na lepszy model. Eddie starał się nie myśleć wiele naprzód, bo nieodmiennie prowadziło to do niewesołych myśli o spalonych mostach i wkurwionych ludziach, których tam zostawił. W domu. Lepiej było zerkać na zieloną mrugającą kropkę na monitorze, prowadzącą jak po sznurku do celu. Łypnął okiem na Hope, mała nie rozstawała się ze swoją nową zabawką. Gmerała przy zamku jak mutantka? Raczej iście z robocim zacięciem… Potrząsnął głową, starał się nie myśleć o niej w ten sposób. Na początku walizka zaniepokoiła go, ale jak Portner powiedział że nie pochodzi z wojskowego kompleksu, Eddie wyluzował. Po tym całym gównie z Orbitalem, atomówkami i wahadłowcami od razu pomyślał sobie że w środku tego może być mały czerwony guziczek, który jednak zrzuci im wszystkim promienny ogień na głowy. Ale jak to nie ta bajka, to niech sobie mała majstruje. Jill była gadatliwa jak zwykle, więc Mikrus gadał za dwóch. Za trzech nawet bo nie musiał się ograniczać tylko do tych co w wozie. Przez krótkofalówkę też gadał.

A więc Portnerowi gadał, że nie mógł mu pomóc i żałuje tego co się stało. Próbował dopytywać się jak to jest… no mieć mózg na wierzchu, ale rozmowa rwała się. Eddie zaś nie naciskał za bardzo. Z moniką nie gadał wiele, choć miał wielką ochotę dowiedzieć się jaka to byłą cena. Jednak z zachowania tej dwójki jasnym było że chcą teraz świętego spokoju. Nie żeby to przeszkadzało Eddiemu w nadużywaniu krótkofalówki. Tak więc Portner, który w podświadomości Mikrusa został dowódcą oddziału od czasu gównianej sytuacji z wojskowego kompleksu, na bieżąco otrzymywał raporty o poziomie paliwa, stanie zaopatrzenia (w skrócie: poziom gówniany, może za wyjątkiem żarcia) i odległości od zielonej kropki na monitorze montera.
Dhalia zaś wysłuchiwała zapytań o stan dróg przed nimi, ogólnej sytuacji taktycznej no bo w końcu byłą ich zwiadem, nie? Coś tam próbował gadać o nowym koniu i starym mężu, ale podobnie rwało się to jak tematy osobiste w drugim wozie.

Kiedy zobaczył na horyzoncie całe te jasełka, zaraz zatrzymał wóz z bezpiecznej odległości, tak by nie był widoczny przez barwny korowód tańczących postaci. Pogadał trochę z Dhalią, która podjechała zaraz do niego. Miał jakieś niejasne wrażenie, że znowu pakują się w szambo. W Betel piorun jebnął w samochody więc trochę nie mieli wyjścia, tutaj jednak był to świadomy wybór. Mogli w końcu minąć to miejsce łukiem i łudzić się że gdzieś po drodze uda się zdobyć trochę wachy i prochów. Czuł już powoli że zmniejszane racjonowaniem dawki leku odbijają się na długości jego oddechu. Na razie siedział na dupie za kierownicą, więc większych problemów nie było, ale jakby przyszło pobiegać trochę to już oczami wyobraźni widział wypluwane płuca po kawałeczkach. Żałował tego że Love nie naprawił i jego? Absokurwalutnie nie. Zmartwychwstania i nanoboty mieszające w jego organizmie to nie była jego bajka. Nawet jakby miało się okazać że roboci mesjasz był tym prawdziwym, to jednak wolał żeby było tak jak jest. Trochę pokasła, trochę się pomęczy ale w końcu dorwie kolejne dawki prochów i będzie w porządku. Nie chciał się zastanawiać ciągle nad ceną Moniki.
 
Harard jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:51.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172