Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-06-2016, 10:17   #223
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
BEAR

Skoczył w otchłań. Bez krzyku. Bez dłuższego wahania. I zaczął spadać.
Spadać w niekończącą się, zimną czeluść.

Spadać przez ciemność, w dół, na spotkanie…

Sam nie miał pojęcia, co go tam spotka, ale spadając przestał o tym myśleć. Zalał go strach. Panika. Zwierzęce przerażenia.

W opętańczym i niepowstrzymanym odruchu zaczął machać rękami, jak nieopierzony ptak, który wyleciał z gniazda, lecz w przeciwieństwie do ptaka, nie uniósł się w górę. Nie poszybował w przestworza.

Po prostu spadał. Jak w jakimś koszarze.

A nim rąbnął o ziemię, która musiała przecież gdzieś tam być, obudził się.
Obudził z wrzaskiem na ustach i z sercem walącym tak, jakby za chwilę miało wyrwać się z klatki piersiowej Beara na zewnętrz, w rozbryzgach spienionej krwi. Obudził w namiocie, obok Bruce’a, który wiercił się nerwowo w swoim śpiworze, walcząc z wyimaginowanym przeciwnikiem i wykrzykując imię siostry i dziewczyny spierzchniętymi ustami.

Na zewnątrz usłyszał jakieś hałasy. Jęki bólu, świst wiatru, odgłosy zbliżającej się burzy.


BRUCE

Wołał i prosił o pomoc, lecz pomoc nie nadchodziła. Ruszył więc w stronę zapachu dymu, aż zobaczył spaloną polanę. Miejsce w jakiś sposób przypominało płaskowyż z potężna figurą, która ścigała jego i kumpli. Zaraz po tym czego doświadczył myśląc, że ginie rozrywany przez demona.
Ujrzał pośród dymu jakiś rogaty kształt – potężny, lecz niewyraźny. Jednak Burce nie musiał widzieć szczegółów by wiedzieć, co skrywa dym. Rogaty demon. Ich koszmar. Ich nemezis od którego najwyraźniej nie mogli się uwolnić.

- PRZYBYŁEŚ – potężny głos przeszył upiorną ciszę zadymionej polany.
Gdzieś, za plecami Bruce’a, poza polem jego widzenia poruszyły się jakieś kształty, ale kiedy odwrócił się gwałtownie, nikogo nie dostrzegł. Ani niczego nie usłyszał.

- PRZYBYŁEŚ – powtórzył ten sam głos jeszcze potężniejszym głosem, od którego włoski na ciele Bruce’a zjeżyły się jak przed burzą.

FRANK I ANGELIQUE

Angie wyszła na brzeg ociekając wodą. Mokra i otępiała przyjrzała się ostrożnie Frankowi, podobnie jak i on przyglądał się jej.

Indianie dalej tańczyli wokół drzewa i uwięzionego w nim mężczyzny zupełnie ignorując obecność dwójki intruzów.

I wtedy, kiedy któreś z nich chciało otworzyć usta i powiedzieć pierwsze zdanie ziemia pod nimi wyraźnie zadrżała a z sufitu osypały się drobne kamienie. Światło z jeziora przygasło, zmieniło barwę w bardziej czerwoną, krwistą. Wyraźnie poczuli zapach krwi wypełniający nozdrza charakterystyczną, metaliczną wonią. Zobaczyli jak część spływających do jeziora strumieni zmienia się w czerwoną, gęstą ciecz, której nie dało się pomylić z niczym innym.

Indianie tańczyli dalej, chociaż wydawało im się, że ich śpiewy stały się bardziej … mroczne i jakby wystraszone. Bębny grały ciężki rytm. Głosy stały się bardziej chrapliwe. Piszczałki i grzechotki wydawały się wygrywać pogrzebowe tony.

Twarz na drzewie wykrzywił dziki grymas. Złowieszczy i okrutny. Frank i Angie mieli wrażenie, że uśpiony zaraz otworzy oczy.

ARISA

Angie poruszyła się przy niej przez sen wyraźnie przezywając coś intensywnego, zapewne jakiś koszmar. Poza namiotem Arisa słyszała wyraźnie wiejący wiatr. Słyszała jakieś jęki. Stłumione i znacznie głośniejsze.

Ktoś krzyczał:
- Ange, Bruce, Arisa!!! Ktokolwiek!!!

Ktoś inny jęczał. A ona czuła, jak wzbiera w niej przerażanie. Zupełnie inne, niż te, które przeżywała do tej pory, we śnie. Dużo bardziej … intensywne. Na zupełnie innej płaszczyźnie świadomości.

CONNOR i MIKOŁAJ

Rana Mikołaja krwawiła nadal, mimo intensywnych chęci Connora. Strażak poczuł pierwsze krople deszczu na twarzy. Poczuł podmuch zbliżającej się burzy.

Mikołaj potrzebował szybkiej transfuzji. Tracił za dużo krwi. Potrzebował też opieki medycznej. Pocięte bebechy groziły nie tylko wykrwawieniem ale i zakażeniem krwi, które mogło być potem równie mordercze. Musiał wezwać pomoc!

Kątem oka, kończąc prowizoryczne „łatanie” kumpla, Connor zobaczył to, czego w gruncie rzeczy oczekiwał. Napastnik wstał powoli, nie śpiesząc się.
W jakiś sposób wydawał się zarówno rzeczywisty, jak i nierzeczywisty. Zwierzęca maska zalśniła złowieszczo, podobnie jak stal tomahawków w jego rękach. Stal zbrukana krwią zamordowanych ludzi.

- Przybyłeś – napastnik wypowiedział pierwsze wyraźne słowa, od czasu kiedy zaczęli z nim walkę.

Zimne ciarki przebiegły Connorowi wzdłuż kręgosłupa. Miał wrażenie, że mimo tego, że stoją tutaj tylko we dwóch to jednak zabójca zwraca się do kogoś innego.

Jak w kiepskich horrorach spod maski wydobył się ciężki oddech i para, jakby wróg oddychał dużo cieplejszym powietrzem, niż temperatura w lesie. Chociaż to nie był oddech. To był… dym.

Connor spojrzał na Mikołaja, który trzymał się świadomości resztkami woli. Nie mógł go tutaj zostawić, to było pewne. Jak nie mógł zostawić śpiących w namiotach ludzi.

Jednak był pewien, że kiedy znów rzuci się na przeciwnika, to skończy tak samo jak Mikołaj. Albo gorzej.

Bezpośrednia konfrontacja siłowa z mordercą było ostatnim, co powinien robić. Ale czy miał inny wybór poza ucieczką?
 
Armiel jest offline