- Vadi, nie pierdziel, tylko mów normalnie. Nie pytam, czy stracił przydatność czy nie. Pytam, gdzie jest. No i oczywiście gdzie jest. - Mara przyjęła papierosa i poczekała aż Vadim szarmancko go jej odpali. Zaciągnęła się dymem i mało co nie zakrztusiła słysząc kolejne słowa mężczyzny.
- Vadim - powiedziała niemal czule wyciągając dłoń do jego czoła - czegoś Ty się nażarł w tej Pierestrojce? Mój ojciec nie żyje… - słowa utknęły jej w gardle, gdy zobaczyła rany na ciele Mogilewicza. - Jak to zagoić? Przecież do szpitala to trzeba. Jak Ty w ogóle funkcjonujesz?! Co zainfekowało? Czym?
Nabrała w końcu powietrza by stwierdzić:
- Vadim - znowu powtórzyła jego imię i siliła się na spokój chociaż irytacja zaczynała grać w niej pierwsze skrzypce - Zacznij od początku.
Kolejne słowa Vadima znowu sprawiły, że zapomniała o trzymanym w dłoni fajku i ruszyła za mężczyzna posłusznie. Drepcząc dopytywała znowu: - Czerwonym Carem? Jaśnie panną? KTO?! KTO ma mi rozjebać łeb?
Zanim wyszli złapała w końcu Vadima za ramię - to zdrowe - i odwróciła do siebie.
- Junior!!! - wysyczała - Gadaj z sensem, bo chore ramię za chwile będzie najmniejszym problemem! - zdawała sobie sprawę, że te przepychanki przypominają ich “rozmowy” z czasów dzieciństwa, gdy Vadim zazwyczaj wygrywał przewyższając ją samymi rozmiarami. Zdarzyło się jednak kilka razy, gdy żałował droczenia się z nią. Teraz miała za sobą trening Mahera i ciężki wkurw na koncie. Szanse mogły być wyrównane. Próbując z niego wycisnąć informacje ruszyła w końcu za nim. |