Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-06-2016, 17:27   #49
Hazard
 
Hazard's Avatar
 
Reputacja: 1 Hazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputację

Noc minęła szybko, bez niespodziewanych kłopotów, co z pewnością stanowiło miłe zaskoczenie dla Przebudzonych. Jednak Roland nie był w stanie spojrzeć na świat w tak optymistyczny sposób. Słońce mozolnie wzeszło, budząc nie tylko mężczyznę, ale i jego rany. Niemiłosierny ból zęba wciąż mu doskwierał, tylko że teraz wraz z nim przybyła suchość w ustach i natrętny ból głowy, będący skutkiem wczorajszej alkoholowej kuracji. Wiedźmiarz wiedział, że nie zdoła przebyć tego dnia zbyt dalekiej drogi, o ile nie znajdzie sposobu na złagodzenie swojego cierpienia. Zaklęcie leczenia było dobrym początkiem na ukojenie, jednak nie było w stanie pomóc mu całkowicie. Nieco tylko mniejsze rany wciąż dawały znać o swoim istnieniu.
Widok z wyjścia jaskini nie dawał wielu nadziei. Świat w który m się znaleźli wciąż nie był w żadnym stopniu przyjaznym miejscem. Roland dziwił się, że przebywszy taki kawał drogi, wciąż żyli. A przynajmniej większość z nich. Znajdujące się w dalekiej odległości od nich miasto mimo, że nie wróżyło dobrego życia, było obecnie ich jedyną nadzieją. Musieli tego dnia do niego dotrzeć. Niestety, los miał co do nich inne plany.
Maszerujące stada mutantów były złym znakiem, mimo że dzięki wielkiemu szczęściu, zdołali zostać niezauważeni. Chociaż doskwierał mu silny głód, Roland prawie nie tknął jedzenia. Ból zęba skutecznie przeszkodził mu w delektowaniu się posiłkiem, na co jednak nie miał w obecnej sytuacji rady. Musiał liczyć, że wkrótce rozwiązanie samo spadnie mu z nieba. A tymczasem nie pozostało im nic innego, jak ruszyć w dalszą podróż. Wcześniej jednak zgodnie ustalono, by wpierw sprawić dno nietypowej studni. Nie był to najlepszy pomysł.
Shade zniknął pod taflą wody i nie wracał przez długi czas, mimo rzuconego przez Roland zaklęcia pozwalającego mu przez jakiś czas oddychać pod wodą. Na ratunek ruszył mu Rognir, a za nim Bazylia. Żaden z nich nie powróciło. Roland spojrzał pytająco na Johannę. Decyzja nie należała do najprostszych, jednak nie mogli zostawić towarzyszy samych na pastwę nieznanego losu. Wskoczyli za nimi, czego oboje szybko pożałowali. Silny prąd porwał Rolanda bez większego oporu. Odbił się kilka razy od ścian podwodnego tunelu. Nie wiedział nawet kiedy stracił przytomność.


* * *


Kiedy mężczyzna oprzytomniał, najpierw zaczął poznawać otaczające go dźwięki. Szczęk żeliwnego oręża, wrzaski bólu, cierpienia, kroki tysięcy ludzki, które powodowały delikatne wibracje ziemi.
Ziemia. Jej chłód wbijał się w plecy, więc Roland przekręciła się na bok, sycząc z bólu zastałego kręgosłupa. Czy długo tu leżał? I “tu”, to znaczy, że “gdzie”?
Ciężkie powieki w końcu ustąpiły, posklejane lekkim, ropnym nalotem. Wzdrygnął się, gdy tuż przed jego nosem stanęła okuta w ciężkie obuwie stopa, a za nią kolejne kroki różnych ludzi. Wojna? Jeśli to wojna, to z kim? Harmider powstały dookoła nieco kuł go bólem w głowie. Roland spróbował nabrać powietrza, ale nie mógł. Zakrztusił się, próbując wykasłać to, co zalęgło mu w płucach, ale jedynie doprowadził do zwężenie światła przełyku i odruchu wymiotnego. Nie udało mu się. Tłumy uzbrojonych, ludzkich mężczyzn napierało w jego kierunku, a za plecami słyszał kolejne pomruki, kroki i przeraźliwe wycie oraz stęki. Kiedy obejrzał się przez ramię, dostrzegł coś, co sprawiło, że zadrżały mu nogi.


- G-gdzie ja jestem? - Rozpaczliwy szept dobył się z ust zdezorientowanego wiedźmiarza. Nie powinno go tu być. Tego był pewien. Ostatnią rzeczą jaką pamiętał, był silny nurt wodny, który porwał jego i Johannę, rozpaczliwą próbę wyratowania się, wystającą niebezpiecznie skałę, a później już tylko silny ból, rozdzierający jego głowę. Być może utonął? Umarł i przeniósł się do niższego poziomu piekła? Tylko dlaczego miał na sobie zbroję i miecz przypasany u boku? Dlaczego znajdował się na środku jakiegoś przeklętego pola bitwy? Coś było nie tak.
Jęknął przeciągle, próbując stanąć równe na nogi. Czuł niewyobrażalny ból, jednak musiał odkryć, gdzie się znalazł. Nieumarłe wynaturzenia wzbudzały w nim lęk, jednak to dezorientacja i niewiedza przerażały go najbardziej. Co się stało z resztą Przebudzonych? Czy tylko on umarł? Czy naprawę umarł? Wszystko to było ponad jego siły, jednak popadnięcie w rozpacz nie pomogłoby w jego sytuacji. Musiał coś robić.
Mężczyzna wyciągnął rękę w stronę najbliższego, kroczącego obok żołnierza, chcąc go zatrzymać.
- Co się tutaj dzieje? Gdzie ja jestem? - pytania wypływające z jego ust nasycone zostały błagalnym tonem. Już wolał chyba bardziej to przeklęte miasto uśpionych, niż to miejsce.
Żołnierz wyminął go w milczeniu, podobnie jak reszta wojskowych. Zdawało się, jakby nikt go nie dostrzegał. Przez chwilę może i pomyślał, że jest duchem, zwykłą zjawią, jednak mocne uderzenie z barku przez jednego z wojowników szybko wyrzuciła z jego głowy taki pomysł. Roland zastanawiał się, stojąc w miejscu widział, jak świat wokół niego wiruje, jak obraz zaczyna mieć sens. Co robił wcześniej, nim się tutaj znalazł? Wpadł do wody z ogromnej wysokości, widział tropikalny las… Teraz jednak dostrzegał jedynie pożogę, śmierć i wojnę. Dostrzegał w tym zdarzeniu coś znajomego, było to niepokojące deja vu. Wciąż płytko oddychał i czasami kaszlał. Pod jego nogami błąkał się jeż, który przypałętał się do niego w piekle.
Jeż; ten zwierz o czymś mu przypomniał. Zwierzę to nie było wcale tym z piekła, to był jego chowaniec za życia, życia które stracił… Na wojnie. W oddalonej o kilkadziesiąt stóp wiosce nie miał rodziny, lecz przyjaciół i kochanki. Niektóre były tutaj przejazdem, inne na stałe. Niektóre wciąż go kochały, inne jednak nienawidziły całym sercem. Był postacią kontrastową, lubianą za osobowość, nienawidzoną za brak wierności i stałości w uczuciach, ale mimo to nie umarł jako zły. Właściwie, to zabiły go wojska nieumarłych w bitwie, którą właśnie miał stoczyć
- A więc to było tutaj... - rzekł półgłosem, rozglądając się wokoło. Mentalne drzwi blokujące do tej pory drogę do jego wspomnień w końcu zaczęły ustępować, wpuszczając z wolna pierwsze promienie świadomości. - Tutaj umarłem.
Nadal jednak nie wiedział wszystkiego. Dlaczego wybrał się na tą przeklętą wojnę? Dlaczego nie uciekł wraz z przyjaciółmi i którąś z kochanek? Czyżby… czyżby był lepszym człowiekiem, niż do tej pory sądził? A może coś innego stało za jego decyzją? Wciąż wiedział za mało. Wciąż był zdezorientowany. Skoro to były jego wspomnienia, to dlaczego odczuwał ból? Czyżby śnił o przeszłości? A może został skazany na powtórzenie swojego losu? No i dlaczego ostatecznie trafił do piekła? Cóż musiał zrobić, by zasłużyć na taką okrutną karę? Zbyt wiele pytań kłębiło się w jego głowie. Na wszystkie pragnął znaleźć odpowiedź. Tylko czy starczy mu czasu, nim zginie?
Starając się otrząsnąć z szoku i spadającego nań gradu pytań, Roland przykucnął nad jeżem, swoim wiernym chowańcem, wyciągnął do niego otwartą dłoń, tak by zwierze samo na nią weszło. Jak na razie, była to jedyna istota, którą rozpoznawał ze swojej przeszłości. Przechodzące obok zbrojne oddziały, były dla niego tylko pozbawioną twarzy masą; bezimiennymi kupami mięsa, które miały już wkrótce zginąć w walce z nieumarłymi.
Nie wiedział, która strona wyszła zwycięsko z tej bitwy. W końcu sam nie pożył na tyle długo, by się tego dowiedzieć. Mógł próbować uciekać. Próbować zmienić swój los. Nabrał powietrze w płuca, starając się opanować wzbierające w nim emocje. Tęsknym spojrzeniem obarczył niebo nad swoją głową, pragnąc by mógł istnieć na tym świecie dłużej. By mógł odczuwać szczęście, trwać w zabawach z przyjaciółmi, spędzać noce w namiętnych objęciach kobiet. Dlaczego musiał dać się zabić właśnie tutaj?
- Dlaczego?
Zapytał samego siebie, smutnym głosem. Mimo to zdołał szybko stłumić w sobie ogarniający go żal. Wiedźmiarz potrząsnął głową i ponownie zaczął się rozglądać wokoło. Nie mógł uciec przed swoim przeznaczeniem. Sięgnął po miecz, jednak w chwili kiedy jego dłoń spoczęła na rękojeści, spostrzegł, że drży. Nie był przecież wojownikiem. Nagle w jego głowie przewinęły się wspomnienia z piekła: zamykające się pod wpływem jego zaklęć rany, godziny spędzone na opatrywaniu towarzyszy, ratowanie ich w chwilach kryzysu. To był cel jego istnienia. Nie mógł zwalczyć niebezpieczeństwa, jednak mógł ocalić tych, którzy z nim walczyli. Serce dudniło w jego piersi, gdy zdołał zmusić w końcu swoje nogi do postawienia kroku naprzód, wraz z resztą wojowników kładących swoje życie na szali. Nie miał zamiaru walczyć z nieumarłymi, jednak przy pomocy swoich zaklęć, mógł uratować niejedno istnienie.
Gdy stopy już miały ponieść go dalej, nagle poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Zatrzymał się
- Roland, co ty robisz? Wracaj do namiotu, są nowi ranni, atakują nas już z każdej strony, to jakaś apokalipsa! - wykrzyczał znajomy mu głos i choć jego twarz przysłonięta była hełmem, Wiedźmiarz rozpoznał go. Jeden z jego przyjaciół, uzdrowiciel, zielarz, aptekarz. Tak samo jak Roland udoskonal zazwyczaj moce leczące. Znajomy szarpnął go za ubranie i zaczął wyciągać z tłumu zbrojnych, którzy póki co szli spokojnie i systematycznie. Starali się rozegrać tę bitwę dalej od wioski, jednak ataki zaczęły nadchodzić z różnych stron. Gdy tak szedł słyszał różne rozmowy, widział wielu rannych oraz zabitych
- Powinniśmy zawrócić konnych i wyjechać na wschód - mówił tubalnym głosem jeden z żołnierzy wyższego stopnia, stojąc nad rozłożoną na prowizorycznym blacie mapą
- Obawiam się, że nie wygramy tego… - przetarł pot z czoła. Coś jeszcze chyba mówił, ale Roland był już za daleko. Przyjaciel zaprowadził go do namiotu, w którym zbierali się ranni. Oderżnięte kończyny, zakażone, ropne rany, urwane ucho, wygryziony policzek, przez którego dziurę dało się zobaczyć szczękę. Wszystko to było przerażające i obrzydliwe jednocześnie
- Czasami przynoszą nam już trupy - powiedział spokojnym głosem Jack. Czy tak było mu na imię? Chyba tak.
Zatkało go. Przez krótki moment Roland stał oszołomiony widokiem, który zastał w namiocie rannych. Krwawa woń dotarła do jego nozdrzy, wywołując mdłości. Zaraz opanował się jednak. Nie miał czasu na słabości. Był tu już. Przeżył to wszystko… i umarł.
- Umarłem - powiedział na głos, nie zwracając uwagi na stojącego obok przyjaciela. Spojrzał na niego dociekliwie, starając się przypomnieć kim był. Czy miał żonę? Dzieci? Jakie były jego marzenia? Jak wiele wspólnych wspomnień ich wiązało? Natłok pytań wywoływał u Roland ataki migreny.
- Kurwa, nie ma nawet czasu by sobie ponarzekać - powiedział do Jack’a, ścierając pot z czoła. Coś w tym rodzaju powiedział zapewne, gdy przeżywał to po raz pierwszy. Było tu mnóstwo roboty. Chciałby powiedzieć przyjacielowi, że wszystkie ich działania są bez sensu. Że i tak wszyscy tu obecni, wszyscy walczący, wszyscy mieszkańcy wioski pokładający w nich nadzieję… umrą. Jednak tego nie zrobił. Nie miał odwagi… Nie miał odwagi by powiedzieć przyjacielowi… komukolwiek, że wszelka nadzieja przepadła. - Bierzmy się do roboty. Przy okazji wyjaśnij mi jak wygląda nasza obecna sytuacja. W skrócie.
Nie czekając na odpowiedź przyjaciela, Roland ruszył kilka kroków dalej, do najbliższego rannego żołnierza z okropnie rozszarpanym barkiem i klatką piersiową. Rany krwawiły obficie, jednak mężczyzna trzymał się dzielnie. Kurczowo zaciskając szczękę i pięści widocznie starał się powstrzymać jęk bólu. Wiedźmiarz szybko stwierdził, że mógł go uratować. Wyciągnął nad nim dłoń i zaczął inkantować zaklęcie leczenia. Równocześnie rzucił krótkie, oczekujące spojrzenie w stronę przyjaciela, chcąc jak najszybciej usłyszeć wyjaśnienia, w jakiej sytuacji się znajdują.
- Żartowniś z ciebie - odpowiedział mu jakby z rozbawieniem. Cud, że potrafił w takiej sytuacji zachować w miarę znośny nastrój i uśmiech
- Pobliskie regiony w tym i nasza wioska zostały zaatakowane przez hordy nieumarłych. To nie może być sprawka przypadku czy zrządzenia losu. Niektórzy podejrzewają nekromantów z innych planów. Nie interesowałem się, staram się po prostu pomóc jak umiem. Kończy mi się moc, oszczędzam czary na poważnie rannych, tych mniej po prostu opatrzę ręcznie - dodał jeszcze na koniec.
Roland tak naprawdę nie do końca wiedział, jak zginął i czemu trafił do piekła. Padł na polu walki, to pewne. Pewnie umarli dopadli każdego i pożarli bez najmniejszego oporu. Czy to naprawdę była zagłada świata? A jeśli Roland w niej uczestniczył, to czy to oznacza, że po prostu wszystko zostało zniszczone, prócz piekła? Nie, to nie było możliwe. Na świecie istniało wiele planów, zewnętrznych jak i wewnętrznych, nie było szans, aby wszystkie zewnętrzne zniszczyć i pozostawić tylko czarcie otchłanie.
Olśniło go. Całkowicie znienacka, nagle, niespodziewanie; doznał przebłysku. Niesamowite ile ludzka pamięć potrafi wytrzymać. Roland miał w swym domu wiele ksiąg, uwielbiał magiczne nowinki. Był też posiadaczem kilku innych, mniej legalnych, które ukrył pod deskami podłogi u siebie w pokoju. Mógł poświęcić czas na przeszukanie ich i znalezienie rytuału wypędzającego pomioty chaosu z jego planu. Nie miał jednak pewności, czy rytuał się uda… Mógł też zostać tutaj i pomagać resztkami swoich sił i zginąć dzielnie, jak przystało na bohatera… Chociaż czy aby na pewno bohaterowie tak postępują? Giną i pozwalają umrzeć innym?
- To nie ma sensu. Ranni napływają szybciej niż my ich leczymy - Roland rzekł do Jack’a, równocześnie zakładając gruby opatrunek na oko któregoś z kolei żołnierza. Mimo swojej pracy. Mimo jęków, okrzyków bólu rannych i umierających, wiedźmiarz starał się zachować zimną krew. Jednak przebłysk wspomnień, wywołał w nim nowy napływ adrenaliny. To musiało być to. W tej decyzji musi tkwić prawda o jego śmierci i skazaniu na odmęty piekielne. Prawda znajdowała się już na wyciągnięcie ręki.
Znowu zawołał do przyjaciela.
- Chodź, zająć się tym! Muszę coś zrobić. Mam pewien plan jak uratować wszystkich z tego gówna. Szanse są małe, ale chyba i tak nie mamy nic do stracenia.
Roland zostawił wszystkich ku niezadowoleniu przyjaciela, który wzniósł ręce w geście bezradności i krzyczał za nim, że chyba oszalał. Faktycznie, podjęcie takiej decyzji było czystym szaleństwem, ale skoro Roland wiedział, że i tak umrze, to prawdopodobnie ta bitwa nie została wygrana. Miał w końcu szansę to zmienić, nie skierował się więc na front, tylko pędem rzucił się w kierunku miasta i swojego domostwa. Szansa na odmienie losu była jedyna i niepowtarzalna, dodatkowo mógł ocalić swoje życie. Być może nie obudzi się już w piekle, tylko zostanie tutaj i będzie mógł żyć dalej? Nie zasłużył na piekło, tak wynikało z tego, co sobie przypomniał. Do domu wbiegł gwałtownie, drzwi uderzyły o ścianę z głośnym trzaskiem. Szybkimi krokami wszedł po schodach, pokonując dwa jednocześnie, aby przyspieszyć działanie. W swoim pokoju zaczął wyrywać deski z podłogi, nie bacząc już na to, że rozwali ją całkowicie. Liczył się czas, a tego nie miał wiele.
Błądził palcem po pożółkłych kartach ksiąg odczytując jedynie w języku demonów lub diabłów tytuły i początkowe ich fragmenty. Każda księga liczyła ponad pięćset stron, niektóre dochodziły do niemal tysiąca. Był to naprawdę bogaty zbiór, choć sztuk ich posiadał wyłącznie trzy. Nie mógł się zastanawiać długo, kiedy znalazł coś, co mogłoby pasować do sytuacji, od razu przystępił do dzieła
- Osiągnij to, co nieosiągalne - przeczytał na głos niewiele mówiący tytuł, ale początek tekstu wyjaśniał co nieco. Można było w prosty i szybki sposób osiągnąć cel, nie ważne czy była by nim jakaś niewiasta, posiadanie dziecka czy… No właśnie, wygranie walki z liczniejszym i silniejszym przeciwnikiem. Roland zastukał palcem w literki zawarte na pergaminie i pozostawił otwartą stronę. Składników miał wiele, przy każdej możliwej okazji kupować co ciekawsze produkty, z samego zainteresowania, a nie potrzeby. Ostatnim składnikiem była kropla krwi, co nie stanowiło problemu oraz nie wzbudzało podejrzeń. W końcu było trzeba jakoś zaznaczyć, kto chce osiągnąć wyznaczony cel. Wiedźmiarz nakreślił kredą znak na podłodze, według poleceń z książki i rozpoczął rytuał. Wrzawa na zewnątrz nie malała, krzyki i szczęk oręża nawet tutaj zdołał usłyszeć. Czyżby się zbliżali?
Roland skupił całe swoje siły i zdolności. Nie był wielce utalentowany i uczony, ale rytuały były dla każdego. Ta bitwa, a być może wojna, mogła jeszcze być wygrana.
Strumień światła wystrzelił z centralnego punktu wyrysowanego znaku i przebił się przez dach domu, wzbijając się wysoko i ginąć wśród chmur, które po chwili spowiła czarna poświata. W okolicy zapadła całkowita ciemność, otulając wszystko mrokiem. Huk gromów był na tyle potężny, że drażnił uszy i wywoływał lęk. Roland przez chwile zastanawiał się, czego nie doczytał, na co ważnego zabrakło mu czasu? Ty tak powinno być?
Rzucił okiem w tekst księgi, której kartki pod wpływem wiatru same się przekręciły na wybraną stronę.
- Warunek sukcesu: Oddanie duszy, w wybranym przez wezwanego czasie - przeczytał dukając.
Zawarty pakt okazał się być przeklętym i nie do cofnięcia. “Więc to dlatego trafiłem do piekła” przeszło przez jego myśli, kiedy świat przed jego oczami zamienił się w czarną kurtynę ukrytą pod powiekami. “Ciekawe, czy przynajmniej wygrali…”




 
Hazard jest offline