Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 31-05-2016, 14:44   #41
 
Hazard's Avatar
 
Reputacja: 1 Hazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputację
Roland przeklinał siebie w duchu. Podróż przez pustynie bardzo szybko dała się mu, jak i zapewne całej reszcie z wyjątkiem diablicy, we znaki. Co gorsza, okazało się, że wzgórza wcale nie znajdują się tak blisko, jak mu się początkowo wydawało. Zapasy wody i pożywienia szybko uległy wyczerpaniu, co również wpłynęło negatywnie na ich siły. Miał świadomość, że jeżeli szybko nie odnajdą jakiegoś źródła wody, to staną się pokarmem dla sępów. Niestety, odnalezienie oazy na piekielnej pustyni, równało się z cudem.

Wzgórza, które z początku wydawały się dobrym punktem obserwacyjnym, okazały się w gruncie rzeczy jeszcze bardziej niebezpiecznym miejscem niż pustynia. Strumienie lawy dodatkowo podnosiły temperaturę, sprawiając, że wszyscy szybko stanęli na skraju wyczerpania. Teraz jednak nie mogli się zatrzymać. Roland wiedział, że postój oznaczałby dla nich śmierć z pragnienia i głodu.

Niespodziewanie wyrosły przed nimi trzy humanoidalne kreatury. Z początku nie wydawały się agresywne, jednak ich wygląd nie pozwalał uznać ich za niegroźnych podróżników. Nie tak znowu dawno temu Shade chwyciłby za łuk i wpakował w najbliższego koszmarka kilka strzał. Po spotkaniu jednak z pociągającą fizycznie morderczynią i białoskrzydłym aniołem doszedł do wniosku, że uroda (lub jej brak) nie świadczy o charakterze znajdujących się w piekle istot. Ork, jakby nie było, do najbardziej urodziwych nie należał. A nuż się okaże, że ci trzej nie są tacy źli, jak wyglądają?

- Witajcie - powiedział. - Nie mamy wrogich zamiarów - zapewnił.

Mutanty nawet się nie zatrzymały, wciąż szły w stronę grupy. Roland zadrżał na ich widok, jednak nabrał w sobie odwagi i zrobił krok w przód, unosząc ręce w górę, starając się by istoty nie wzięły go za niebezpieczeństwo. Uważnie przyglądał się wynaturzeniom, gotów zaraz rzucić na nich zaklęcie uśpienia, w razie gdyby nie mieli względem drużyny dobrych zamiarów.

- Chcemy jedynie przejść tędy - powiedział najpierw we wspólnym, a potem powtórzył w językach demonów i diabłów, które z jakiegoś powodu tkwiły mu w głowie. - Nie chcemy kłopotów.

Kobieta i humanoidalna koza zatrzymali się przekręcając głowę na bok, jakby nad czymś się zastanawiali, zapewne nad słowami Rolanda, które zdawały się do nich przemawiać. Jednak mimo usilnych prób, skrzydlaty potwór wzbił się niewysoko i zaszarżował na Shade, rozdziawiając nagą czaszkę pozbawioną mięśni. Sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie słuchał nikogo i niczego. Pozostała dwójka mutantów póki co pozostała niegroźna.

Po niespodziewanym ataku, Rognir stanął między potworem a Shade’em, tym samym sięgając po swój topór. Próby dyplomatycznego rozwiązania spotkania spełzły na niczym, przyszedł czas na twarde negocjacje. Na widok nowego, agresywnego przeciwnika latający mutant miał zamiar zaraz zmienić swój cel ataku. Wyciągnął szponiaste dłonie w stronę półorka, gdy nagle dotknął go lekki podmuch jakiejś niespotykanej energii. Roland trzymał wyciągnięte w jej kierunku ręce, a dziwne słowa wypływały z jego ust. Kreatura zachwiała się i upadła na ziemię, zaś jej koniec przypieczętował swoim katowskim toporem Rognir.

- Ostrzegaliśmy - powiedział Roland, spoglądając na to, co pozostało z mutanta. - Ta walka niczego nam ani wam nie przyniesie. Odejdźcie, albo podzielicie los swojego kolegi.

Czyny Rognira zadziałały na mutanty bardziej jak płachta na byka, niż próba zastraszania. Widząc, jak ich towarzysz zostaje pozbawiony życia, w rozpaczy wręcz rzuciły się do ataku. Bladolica kobieta zaatakowała niespodziewanie Roland. Ten próbował uskoczyć przed jej długimi pazurami, jednak zdołał jedynie zasłonić się ramieniem, z którego szybko trysnęły strumienie krwi. Mężczyzna krzyknął z bólu, starając się jak najszybciej wycofać z pola rażenia kobiety, jednak tam zdołała ciąć go jeszcze raz, nim uwolnił się z jej zasięgu.

Oczy zaszły mu mgłą, jednak jakimś cudem zdążył rzucić na siebie jeszcze zaklęcie magicznej zbroi, które na tym etapie walki okazało się już kompletnie bezużyteczne. Rognirowi udało się odciągnąć uwagę kobiety na tyle, by Roland mógł zająć się wykrwawiającą się na ziemi Bazylią. Nie namyślając się długo, uklęknął przy niej i wyciągnął ręce nad raną. Jasna poświata otoczyła jego dłonie, a ślady po pazurach nieco zmalały.

Zaabsorbowany swoimi poczynaniami, Roland nie zauważył kiedy Rognir zdołał powalić wszystkich przeciwników. Udało im się wygrać, jednak mężczyzna nie czuł powodów do triumfu. Próbował ustać o własnych siłach, jednak piekąca rana na ramieniu nie pozwalała o sobie zapomnieć. Zakręciło mu się w głowie. Aby nie upaść, musiał szybko uczepić się ramienia Johanny. Sytuacja nie wyglądała dla niego najlepiej, gdyż wyczerpał już tego dnia swój zapas zaklęć leczących.

- Musimy… iść dalej… - wymamrotał na wpół przytomny. - Musimy znaleźć jakieś źródło wody i pożywienia, albo umrzemy tu… Musimy iść… albo zginiemy...

 
Hazard jest offline  
Stary 01-06-2016, 00:44   #42
Konto usunięte
 
Warlock's Avatar
 
Reputacja: 1 Warlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputację
Widok trzech, wykrzywionych przez mutacje istot wyłaniających się z mgły, wzbudził w Rognirze obrzydzenie, a także coś co można było nazwać współczuciem, choć trudno było uwierzyć aby półork posiadał choć cień empatii. Odkąd został katem na służbie demonicznych rycerzy, Rognir dał się poznać jako bezlitosna maszyna do zabijania, oddarta z emocji i stworzona do zadawania cierpienia innym. Chwile uniesienia i czułości, które przeżył w ramionach jego niewolnicy, sprawiły, że na chwilę odzyskał człowieczeństwo, lecz nadzieja na lepsze życie prysła z chwilą, gdy wróciły do niego wspomnienia, a jego emocjonalna apatia pogłębiła się jeszcze bardziej od momentu rozmowy z tajemniczym orkiem. Morderstwo, którego Rognir się dopuścił nie miało prawa zesłać go w to miejsce, a przynajmniej tak też uważał. To nie było sprawiedliwe, bowiem dokonał zemsty na złoczyńcach, którzy dopuścili się okrutnej zbrodni na niewinnej istocie - jego żonie.
To oni, a nie on powinni tkwić w tym miejscu. Półork zaklinał się na wszystkich znanych mu bogów (a tak naprawdę nie znał żadnego), że z wielką przyjemnością pozbawi ich życia raz jeszcze, mając nadzieję, że trafią do jeszcze niższych kręgów piekła. Ludzie ci dostarczyli mu tak wiele bólu, iż żadna machina tortur w jego zamkowej celi nie byłaby w stanie tego naprawić. Oni nie kochali, a więc nie mógł dostarczyć im jednakowego cierpienia.

Z chwilowego zamyślenia, wtrącił go dopiero pęd powietrza mijającego go mutanta, któremu z pleców wyrastały skrzydła przypominających te u nietoperzy. Monstrum rzuciło się na Shade’a, tnąc powietrze przed sobą haczykowatymi ramionami. Kilka z tych szybkich jak błyskawica ciosów zatopiło się w ciele łowcy, zostawiając po sobie głębokie rany, które ociekały krwią. A dosłownie kilka chwil wcześniej jego towarzysze próbowali dogadać się z obcymi, lecz najwyraźniej ich słowa na niewiele się zdały. Rognir uśmiechnął się nieznacznie widząc nagły obrót spraw - przyszedł czas na negocjacje toporem.
Półork podszedł dość wolnym krokiem do skrzydlatego potwora i zwyczajnych ruchem ramion odepchnął go od Shade’a, brawurowo stając między łowcą, a mutantem. W jego zaciśniętych dłoniach pojawił się topór oburęczny, którego ostrze błyszczało w świetle palącego słońca. Rognir zmierzył przeciwnika z góry, obdarzając go obłąkańczym spojrzeniem, które zapowiadało szybką śmierć. Na chwilę przed atakiem, oblizał nagrzaną krawędź topora, nie okazując tym samym choćby krzty strachu, po czym natarł na mutanta.
Potężny cios wykonany znad głowy przeciął powietrze ze zdumiewająca prędkością. Jego przeciwnik wyraźnie nie docenił szybkości i przebiegłości Rognira, albowiem półork był krępej budowy ciała, a jego imponująca broń dorównywała mu wzrostem i wydawała się dość nieporęczna. Tym większe musiało być dla niego zdziwienie, kiedy w ułamku sekundy ostry jak brzytwa topór przeciął ze świstem powietrze, zbliżając się w stronę jego głowy. Mutant próbował odskoczyć przed ciosem, lecz Rognir był zdecydowanie szybszy. Ostrze potężnej broni zatopiło się na całej swej długości w odsłoniętym barku stwora. Skrzydła bestii zatrzepotały w niewyobrażalnej agonii i półork poczuł jak jego przeciwnik wyrwa się z zasięgu jego topora, więc naparł na stylistko broni całym ciałem i przycisnął go jeszcze bardziej do ziemi.
W tym samym momencie bestia została trafiona zaklęciem uśpienia, którego inkantację wypowiedziały usta Rolanda. Rognir odczuł jak opór słabnie, aż w końcu stwór przestał się wierzgać pod ostrzem topora. Wystarczyło wyciągnąć broń z jego ciała i spuścić jej ostrze na odsłoniętą szyję przeciwnika, co też wojownik uczynił. Szybka i chwalebna śmierć; tyle tylko mógł uczynić dla wykręconego przez mutacje nieszczęśnika.

Kolejny przypominający skrzyżowanie kozy z człowiekiem mutant, związał się w walce z Bazylią. Przez chwilę Rognir przyglądał się ich konfrontacji, po cichu dopingując swoją rogatą kochankę. Kobieta o karmazynowej skórze wcisnęła przeciwnikowi sztylet między żebra, sprawiając, że ten jęknął z bólu i chwycił się za zranione miejsce, kiedy ta wyciągnęła długie na kilkanaście centymetrów ostrze. Mutant w odpowiedzi zmierzył Bazylię morderczym spojrzeniem, po czym rzucił się do szaleńczego ataku, nie zwracając uwagi na wystawiony w obronie sztylet.
Widząc tą odważną szarżę, Rognir chciał rzucić się na pomoc kobiecie, lecz zawahał się i przystanął w połowie kroku. Wiedział, że uzbrojona w krótkie ostrze Bazylia nie będzie mieć większych szans z przeciwnikiem i nie mylił się.
Służka otrzymała potężny cios zakończoną pazurami ręką w podbrzusze. Siła uderzenia była tak wielka, że mutant bez trudu uniósł ją w powietrze, ponad siebie. Z otwartej rany trysnęła krew prosto na twarz stwora, który rozdziawił szeroko paszczę w ekstazie. Bestia żłopała spływającą na nią posokę niczym człowiek spragniony wody, dzięki czemu nie był w stanie zauważyć wielkiego, wściekłego półorka, który zbliżał się do niego z potężnym toporem ściśniętym w pobielałych dłoniach.
Mutant nie miał nawet okazji spojrzeć śmierci w oczy. Zamach, w który Rognir włożył resztki swojej siły, wykonany był na odlew, a impet ciosu okręcił nim o sto osiemdziesiąt stopni. Wojownik nawet nie poczuł oporu, co zwykle było odczuwalne na stylisku broni. Kozi łeb potoczył się po pustynnym piachu, a reszta ciała przez chwilę stała w bezruchu, z ramionami uniesionymi wysoko do góry, na których wciąż spoczywała śmiertelnie ranna Bazylia. Dopiero po upływie kilku uderzeń serca mutant zwalił się na ziemię, a Rognir zdążył pochwycić kobietę na chwilę przed jej upadkiem.
Ułożył ją delikatnie nieopodal trupa, a widok jej nieprzytomnej, wykrzywionej w agonii twarzy wzbudził w nim ukryte dotąd pokłady gniewu. Półork zaryczał głośno i odwrócił się od kochanki, przyrzekając w duchu, że wygra skończy tą walkę i zaraz do niej wróci, aby się nią zaopiekować. Zmierzył morderczym spojrzeniem walczącą z Rolandem mutantkę, która niegdyś zapewne była piękną niewiastą, po czym poprawił chwyt na broni. Potwornie wyglądająca kobieta usłyszała jego wyzywający okrzyk i odwróciła się twarzą do niego. W tym samym momencie Rognir rzucił się do szarży, pokonując dzielący ich od siebie dystans w zaledwie kilka sekund. Półork wyskoczył wysoko w powietrze i wylądował przed swoim przeciwnikiem z toporem wprawionym w ruch.
Potężne cięcie z łatwością przecięłoby mutantkę, gdyby nie nagły unik z jej strony. Kobieta odskoczyła zdumiewająco szybko, po czym kontratakowała, zatapiając pazury w odsłoniętym ramieniu Rognira. Na wściekłym półorku nie wywarło to jednak najmniejszego wrażenia. Wojownik wykorzystał nadany mu przez skok impet i okręcił się na pięcie. Brak reakcji na zadaną mu ranę i w rezultacie tego kolejny wyprowadzony przez niego cios najwyraźniej zaskoczył jego przeciwniczkę, albowiem kobieta nie zdążyła odpowiednio zareagować na nadlatujące ostrze topora. Zginęła tak jak stała, rozpołowiona w pasie, z twarzą wyrażającą strach i zdumienie.

Topór oburęczny tkwił wbity w piach, nieopodal martwej mutantki. Rognir stał przez chwilę w bezruchu, zaciskając i rozluźniając piąstki, próbując w ten sposób zapanować nad ogarniającym go gniewem. W końcu zmusił się by spojrzeć za siebie, na śmiertelnie ranną Bazylię, której życie umykało z każdą chwilą. Na jego twarzy po raz pierwszy od dłuższego czasu pojawiły się inne niż złość uczucia - smutek, troska i miłość wobec osoby, którą znał tak krótko, a która w tym piekle była dla niego cząstką przemyconego nieba.
Wokół umierającej zebrała się reszta towarzyszy, byli ranni, ale na widok wykrwawiającej się na śmierć Bazylii zignorowali dręczące ich cierpienie. Roland położył swe lecznicze dłonie na podbrzuszu kobiety i wypowiedział tajemniczą inkantację. Rana w cudowny sposób zasklepiła się i chwilę później Bazylia otworzyła oczy, mrużąc je z powodu wiszącej nad nimi kuli ognia, powszechnie zwanej słońcem.
Jak przez mgłę obserwowała innych, słowa były dla niej z początku niezrozumiałe, niczym odległe echo, lecz zdołała rozpoznać znajomy głos.
- Jesteś cudotwórcą! Postawię ci piwo, jeśli kiedykolwiek dotrzemy do karczmy - powiedział półork do pochylającej się nad nią osoby.
Słysząc to dziewczyna zdołała wyszeptać jeszcze jedno słowo: “Rognir…”, po czym na krótką chwilę straciła przytomność.
 
__________________
[URL="www.lastinn.info/sesje-rpg-dnd/18553-pfrpg-legacy-of-fire-i.html"][B]Legacy of Fire:[/B][/URL] 26.10.2019
Warlock jest offline  
Stary 02-06-2016, 20:51   #43
INNA
 
Nami's Avatar
 
Reputacja: 1 Nami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputację
Przebudzeni wyszli ze starcia ze sporymi ranami i choć początkowo zdawało się, że dzięki Rolandowi do potyczki w ogóle nie dojdzie, jeden z mutantów za nic miał sobie jego próby przekonywania do ugody i rzucił się z wielkimi pokładami agresji na Shade’a. Mimo zdobycia przewagi poprzez zaatakowanie jako pierwszy, mutant został szybko zrównany z ziemią, tak twardą i wysuszoną, że dało się słyszeć gruchnięcie łamanej kości. Dwójka mutantów była wstrząśnięta tym widokiem, najwyraźniej mimo degradacji ośrodka układu nerwowego i wielu deformacji fizycznych, znali się bardzo długo i wiele wspólnie przeszli… Być może kiedyś, wyglądali tak samo jak nasi podróżnicy?
Walka nie trwała długo, a mimo to pozostawiła po sobie wiele ran i okaleczeń. Bazylia została tak mocno poturbowana, że natychmiast po otrzymaniu obrażeń straciła przytomność. Łowca, choć wiele krwi utracił, jakoś trzymał się na nogach, zaś Roland był na skraju wyczerpania. Jedynie Rognir nie stracił sił i energii, więc był zdolny do dalszej wspinaczki, a raczej podróży po ścieżce w górę, która to stopniowo zaczęła się zwężać.

Półork pomagał Bazylii dając jej pomocne ramię. Szli tuż za Shadem i Rolandem, którzy próbowali znaleźć jakieś dobre miejsce na nocleg, które zminimalizowałoby nocne niebezpieczeństwo. Wiedźmiarz jednak był na tyle wyczerpany, że ledwo uniósł głowę, aby się rozejrzeć, a co rusz potykał się o wystające kamienie. Jedynie szybka reakcja Łowcy uratowała go przed upadkiem. Mężczyzna sam, nie licząc na pomoc słaniającego się Rolanda, postanowił znaleźć schronienie. Badał każdy centymetr skalny i rozglądał się uważnie. Lawa, która płynęła daleko pod nimi, rzucała nikłe, pomarańczowe światło, zaś świecący jasną poświatą księżyc oraz znajdujący się obok niego drugi podobny, acz mniejszy, dodawały więcej białego światła, przez co skupiając się, można już było coś dojrzeć. Gdy Przebudzeni dotarli do samego końca ścieżki i ostatnią drogą okazała się wspinaczka, zrezygnowali z dalszych poszukiwań. Spanie nad samą przepaścią byłoby najgłupszym pomysłem, dlatego też cofnęli się kilka metrów, gdzie droga była nieco szersza i wtedy też Shade spostrzegł tajemnicze, błękitne światło, które dawało swój blask zaledwie trzy metry nad nimi, we wnętrzu ściany skalnej.
- To jakaś jaskinia - stwierdziła Johanna mrużąc oczy i wpatrując się w niebieską poświatę. Rognir nawet nie czekał dłużej, po prostu wyjął znalezioną wcześniej linę, przymocował do jednego jej końca kotwiczkę i z rozmachem wrzucił w otwór jaskini. Pociągnął ku sobie, aby sprawdzić czy mocno zakotwiczyła, po czym wspiął się szybko, a następnie pomógł wejść tym, którzy ze względu na rany nie daliby sami rady. Teren do wspinaczki nie był trudny, w dodatku sam otwór w skale był wystarczająco nisko, aby móc wejść do niego jedynie z pomocą drugiej osoby, która pomogłaby poprzez podsadzenie.
Jaskinia sama w sobie nie była zbyt duża. Oczywiście cała piątka na ścisk by się zmieściła no i samo miejsce wydawało się być bezpieczne. Z niego mieli widok na całą drogę, którą już zdążyli przebyć, jednak w ciemności nocy nie daliby rady dojrzeć oddalonego o wiele kilometrów lasu. W odkrytej jamie znaleźli też wodę, to ona odbijała się od pokrytymi solą ścian i dawała ten lekki poblask. Woda była przejrzysta, mocno błękitna, osadzona w okrągłym i głębokim otworze. Sprawiał on wrażenie jakby w pewnym momencie swej głębokości zakręcał w poziomie i prowadził dalej. Wszyscy byli wyczerpani, głodni i spragnieni, a na domiar złego, niektórzy i mocno okaleczni. Rana Rolanda wciąż piekła i szczypała, momentami czuł niesamowity swąd, jednak każda próba drapania kończyła się większym bólem.
 
__________________
Discord podany w profilu
Nami jest offline  
Stary 09-06-2016, 14:37   #44
 
Hazard's Avatar
 
Reputacja: 1 Hazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputację
Stan zdrowia Rolanda nie należał do najlepszych. Już samo wyczerpanie i odwodnienie dawało mu w kość, zaś nowe rany spadły na niego niczym ciężar, którego nie był w stanie sam udźwignąć. Gdyby nie pomoc łowcy, wiedźmiarz już dawno padłby z wycieńczenia. Jednak dzięki jego wsparciu, dał radę podążać wraz z resztą ponurej drużyny naprzód. Nie mogli w końcu zostać tam, gdzie stoczyli swój bój z mutantami. Noc zbliżała się do nich wielkimi krokami, a w tak otwartym miejscu, wycieńczeni, bez jedzenia ani wody, skazaliby się na pewną śmierć.

Dalsza podróż, na całe szczęście, nie trwała zbyt długo. Już wkrótce stanęli przed przeszkodą, której w obecnym stanie nie mogliby pokonać, dlatego szybko zaczęli rozglądać się za jakimś noclegiem. O karczmie, rzecz jasna, w takim miejscu nie było mowy, jednak dogodna jaskinia dosyć szybko została wyłapana przez czujne oczy Shade’a. A nawet krótka wspinaczka okazała się łatwą przeszkodą dzięki silnemu ramieniu półorka, który wciągnął ich na górę. W końcu mogli odpocząć.

Zaraz po zaspokojeniu swojego pragnienia w dziwnym, przypominającym studnie, otworze z wodą w jaskini, Roland zebrał resztki swoich sił, by uleczyć towarzyszy. Starając się zignorować ból ramienia, wiedźmiarz rzucił na wszystkich zaklęcie leczenia, które nieco ulżyło rannym towarzyszom. Następnie próbował wykorzystać bardziej konwencjonalne sposoby leczenia ran, jednak bez żadnych środków medycznych, nie udało mu się wskórać zbyt wiele. Robił co w swojej mocy by im pomóc, jednak nawet on miał swój limit.

Wyczerpany do granic możliwości Roland, po rzuceniu na wszystkich zaklęcia leczącego, padł na ziemię tuż obok niewielkiego jeziorka i oparł się o ścianę jaskini. Rana pozostawiona przez zmutowaną kobietę wciąż dawała mu się we znaki, a wszystko wskazywało na to, że nazajutrz miało być jeszcze gorzej. Nie mógł stwierdzić na pewno, czy przyczyną była trucizna na pazurach kobiety czy może jakaś choroba, którą przenosiła, jednak tak naprawdę to nie miało większego znaczenia w jego obecnej sytuacji. Bez żadnych medykamentów czy potężniejszych zaklęć, mógł liczyć jedynie na to, że jego organizm sam zwalczy to co pozostawiła mu przed śmiercią bladolica.

Wypoczywając przy wodzie, wiedźmiarz polewał swoją ranę, licząc, że w ten sposób uśmierzy choć trochę ból.

- Mamy w ogóle jakieś pojemniki na wodę? Przed ruszeniem dalej, będziemy musieli zrobić jak największe zapasy - mówił monotonnym, pozbawionym entuzjazmu głosem. Odwrócił wzrok od towarzyszy i spojrzał w jamę z wodą. - Ciekawe… Czy ten podwodny tunel gdzieś prowadzi… Nikt nie ma ochoty popływać?

- Ja niestety nie umiem - uśmiechnęła się Johanna, odmywając twarz chłodną wodą. Nie omieszkała nawet umyć wodą włosów, nie pieniąc jej żadnym mydłem, co by się jeszcze nadawała do picia.

Bazylia spojrzała na Rolanda zmęczonym wzrokiem. Pół leżała, pół siedziała oparta o Rognira wtulając głowę w jego umięśnione ramię. Niemrawym ruchem sięgnęła do torby dłuższą chwilę w niej grzebiąc. Butelka po cydrze została w kościanym schronieniu, ale wódka wciąż była. Butelka znalazła się na zewnątrz.

- Można zużyć do przeczyszczenia ran… pusta będzie dobra na wodę - po tych słowach kobieta nów sięgnęła do torby. Tym razem wyciągnęła inna butelkę, tę którą dostała od orka. Bez wahania otworzyła ją i wypiła. Ku zaskoczeniu diabelstwa rany się nie zasklepiły. Odrobinę zasępiona kobieta oderwała wzrok od swojego ciała i spojrzała na Rognira chcąc wyrazić swoje niezadowolenie. Nic jednak nie powiedziała. Patrzyła na półorka dziwnym spojrzeniem, po czym uśmiechnęła się tak bardzo inaczej niż poprzednio. Łagodnie i przyjemnie jakby była pełna… miłości. Wtuliła się w niego zapominając na moment o troskach i bólu.
- Tak się cieszę, że jesteś - szepnęła jeszcze.

Roland nie bez zdziwienia spojrzał na diablicę. Rany powinny zagoić się błyskawicznie, jednak najwyraźniej nie zmniejszyły się bardziej od czasu kiedy wykorzystał swoje zaklęcie leczenia. W dodatku ta delikatna, zmiana usposobienia Bazylii względem Rognira wydała mu się jakby znajoma... Mógł się domyśleć, że Ork coś kombinował, a akt miłosierdzia, był tak naprawdę jedynie żartem.

Mimo pulsującego coraz mocnej bólu zęba, który ni z tego ni z owego zaczął mu doskwierać, Wiedźmiarz wziął pustą butelkę po miksturze. Przyłożył sobie ją pod nos i zaczął wchłaniać specyficzny zapach, który jednak nic mu nie podpowiadał. Zaintrygowany całą sprawą, półgłosem wymówił kilka słów, skupiając na butelce swoją moc. Wtedy jednak ponownie, ze zdwojoną siłą, zaatakował go nieszczęsny ból. Przyłożył jedną rękę do policzka, tracąc tym samym swoją koncentrację. Zaklęcie rozpłynęło się, nie przynosząc mu prawie żadnych informacji.

- Kurwa… - mruknął rozzłoszczony, ściskając się co raz mocnej za lewy policzek. Ból zaczynał stawać się nie do zniesienia. - Nie wiem co to za mikstura, ale na pewno nie należała do najsłabszych.

Znowu spojrzał na przyklejoną do Rognira czerwonoskórą dziewczynę.
- Ale chyba jestem w stanie zgadnąć o co tu chodzi - rzekł i próbował nawet się lekko roześmiać, jednak ponownie przeszkodził mu w tym ząb, a raczej już cała szczęka. Przeklął pod nosem i odstawił butelkę na bok.
- Ma ktoś może jakieś szczypce? Lub jakieś doświadczenie z wyrywaniem zębów?

Johanna wyprostowała plecy wciąż siedząc obok Rolanda. Tylko na chwilę spojrzała na klejącą się do półorka Bazylię i zaczerwieniła się odwracając szybko wzrok z powrotem na wiedźmiarza
- Co się stało, tak nagle cię zaczęło boleć? - spytała zaniepokojona patrząc z przejęciem.
- Mam zobaczyć? - w głosie dało słyszeć się niepewność, co zdecydowanie nie sugerowało, iż zna się na leczeniu.

- Zobacz - powiedział Shade. - Ja się nie znam na bolących zębach.

- Ząb… A raczej cała szczęka nagle mnie rozbolała. Coś mi się wdało. Wygląda na to, że mam ropę pod tym zębem. Rzucenie okiem na nic się nie zda, trzeba go wyrwać, ale do tego potrzebuję jakichś szczypiec - rzekł Roland. - Ehh. Przynajmniej... dzięki temu zapomniałem o bólu ramienia…

Kobieta westchnęła głośno i pogładziła Rolanda po grzbiecie dłoni
- Przykro mi, że musisz tyle cierpieć - powiedziała szczerze i próbowała uśmiechnąć się pocieszająco, ale sama czuła się zbyt zmęczona. Wyciągnęła rękę po swój bagaż i wyjęła z niego butelkę z przezroczystym płynem, podając ją mężczyźnie.
- Wódka. Chyba nie pomoże, ale może cię uśpi - wzruszyła ramieniem przechylając głowę w bok i patrząc na niego z lekkim uśmiechem.

- Może ciepły okład? - zasugerował Shade.

Johanna zerknęła na niego zdziwiona
- A nie zimny, żeby zmniejszyć opuchliznę?

Shade przez moment wpatrywał się w Joannę.
- Zdawało mi się, że trzeba trzymać w cieple - powiedział.

- Nieważne - Roland machnął ręką zrezygnowany i odkorkował butelkę. Najwyraźniej był już mocno zdesperowany. Przechylił flaszkę, biorąc z niej kilka porządnych haustów. Gdy skończył, skrzywił się, mocno kaszląc. Gdy się w końcu uspokoił, uśmiechnął się lekko i oddał butelkę Johannie. - Dzięki. Znieczulenie się przyda.

Kobieta jednak machnęła ręką odmawiająco
- Zatrzymaj, jeszcze ci się przyda - odparła starając się być uprzejmą. Nie wiedziała, co więcej mogłaby zrobić, aby ulżyć mu w bólu

- Chyba… masz rację - zgodził się Roland, po czym ponownie wlał sobie część zawartości butelki do gardła. Alkohol zaczął działać na niego niezwykle szybko z uwagi na zmęczenie i głód jaki mu doskwierał. Raczej instynktownie, niż z rozmysłem, przysunął się bliżej Johanny, tak, że ich ramiona zetknęły się razem. Uśmiechnął się słabo, spoglądając jej głęboko w oczy. Na jego twarzy zagościł wyraz lekkiej ulgi.

Pulsujący ból rozchodzący się od żuchwy, przez szczękę aż do samej głowy, był wystarczająco nieznośny, aby wlewać w siebie coraz więcej mocnego alkoholu i nie poświęcić nawet chwili na zastanowienie się nad jego mocą. Roland był słaby, a na pewno taka była jego głowa. Z początku zetknął się z kobietą ramieniem, potem na barku spoczęła już cała jego ociężała głowa. Johanna pod wpływem ciężaru uchyliła się nieznacznie, jednak wtedy głowa mężczyzny znalazła się już na jej torsie i jak się okazało, wcale nie był to celowy zabieg. Roland zasnął, a kobieta zmuszona była położyć się na przygotowanym posłaniu, otulając bolący policzek mężczyzny dłonią i przykrywając oboje jednym, wspólnym kocem. Pozwoliła tak mu spać, głaszcząc niespiesznie kciukiem zarys jego żuchwy.

W ten oto sposób, pełen zmagań, niebezpieczeństw i trudów dzień dla Rolanda dobiegł końca. Zapewne, gdyby był mniej obolały i pijany, mógłby teraz być zadowolony z pozycji w jakiej się znalazł. Jego przeszłość wciąż była niejasna, zasnuta za mgłą tajemnicy, jednak w tej chwili wszystko to pozbawione było dla niego znaczenia. Teraz musiał skupić się na przetrwaniu i odnalezieniu drogi do normalnego świata. Zapewne niejeden, a może i nawet większość osób, które trafiły do piekła akceptowało miejsce, w jakim się znaleźli, jednak nie on. Nie miał zamiaru egzystować w tej krainie przez resztę swojego pozagrobowego życia.

Jednak w obecnej sytuacji nawet i ten zamiar musiał ustąpić, zrzucony na dalszy plan. Roland w pierwszej kolejności odzyskać siły, a później znaleźć na jakiś czas spokojne miejsce, z którego mogliby obrać swój dalszy cel. Rankiem, kiedy w końcu słońce odkryje przed nimi otaczające tereny, będą mogli obrać dalszą drogę, jednak wcześniej wiedźmiarz zamierzał namówić wszystkich, do sprawdzenia tajemniczej studni. Miał przeczucie, że kryje ona w sobie coś więcej, niż tylko krystaliczną wodę.
 
Hazard jest offline  
Stary 09-06-2016, 22:07   #45
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Shade nie bardzo wiedział, któremu z bogów powinien podziękować za cudowne znalezisko. W miarę bezpieczne schronienie i woda.
To ostatnie było znacznie ważniejsze.
Co prawda na samym początku Shade podszedł do tego znaleziska nad wyraz ostrożnie, ograniczając się do paru łyków, ale po chwili, gdy nic mu nie zaszkodziło, a i inni nie padli trupem, napił się ponownie, tym razem w większej ilości.
Potem się umył, z cichą nadzieją, że zmyje z siebie znaczną część zmęczenia.
A wreszcie ponownie się napił i usiadł, by od czasu do czasu wziąć udział w wymianie poglądów.

* * *

Shade chwilowo stał się bezrobotny.
Jedna parka tuliła się do siebie, druga była na dobrej drodze... do tego samego celu. A troje to już tłok, każdy to wiedział.
Shade usiadł w wejściu do jaskini i zaczął szorować piaskiem zdobyczny hełm. Miał nadzieję, że gdy usunie się cały smród, hełm da się wykorzystać. W ostateczności jako wiaderko. Albo garnek.

Przypominało to nieco szorowanie przypalonego kociołka... i chociaż było podobnie monotonne i pracochłonne, to w końcu hełm przestał pachnieć mutantem, a wypłukany zaczął lśnić.
Shade zebrał wszystkie liny, po czym - wykorzystując wspomniany hełm - spróbował za jego pomocą zmierzyć głębokość studni. Napełnił hełm kamieniami, przywiązał do liny, po czym zaczął go opuszczać w głąb studni. Hełm niespiesznie dryfował w dół przez kilka sekund, aż w końcu stuknął o dno, spoczywając na nim. Woda wciąż była spokojna.
Shade ostrożnie pociągnął linę, by ta się odrobinę naprężyła. Zaznaczył miejsce, w którym lina stykała się z taflą wody, po czym zaczął wyciągać hełm.
Prawie trzy moje wysokości, pomyślał, gdy już prowizoryczna sonda znalazła się na brzegu.
Miał skoczyć i zanurkować na głębokość ponad czterech metrów, sprawdzić, dokąd prowadzi podziemny tunel, a potem wrócić?
Z pewnością nie w tej chwili. Najpierw musiał trochę odpocząć. No i wolał mieć kogoś, kto by mu się pomógł wydostać, gdyby nagle na dole zaczęło mu się zbytnio podobać. Na razie jednak nie widział żadnych ochotników - wszyscy byli bardzo zajęci swoimi sprawami.
 
Kerm jest offline  
Stary 10-06-2016, 20:30   #46
 
Asderuki's Avatar
 
Reputacja: 1 Asderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputację
Rognir spojrzał na wtulająca się w niego Bazylię, a potem przeniósł wzrok na znajdującą się w swoich objęciach parę “przyszłych zakochanych”. Wyraz jego twarzy był nieodgadniony, bynajmniej nie dlatego, że czuł się niezręcznie w tamtej chwili. Sytuacja, w której się znaleźli nie sprzyjała wyznawaniu uczuć, a przynajmniej tak sądził półork, który już raz stracił bliską mu osobę i zbyt dobrze znał ten ból. Obawiał się jednak, że jest już za późno; dał się porwać miłości, a dowodem tego była walka z mutantami i jej ponury rezultat.
Rognir odwzajemnił uścisk, przytulając Bazylię bardziej do siebie, tak aby ogrzała się ciepłem jego ciała i umożliwiając jej ułożenie się w wygodnej dla niej pozycji.
- Nigdy tego więcej nie rób - powiedział półork, spoglądając na niemalże leżącą w jego mocarnych ramionach kobietę. - W sensie, nie umieraj już… - Pośpiesznie poprawił się, widząc malujące się na twarzy Bazylii niezrozumienie.
- Przepraszam. Nie doceniłam przeciwnika - diabelstwo odsunęło się odrobinę aby móc wygodniej spojrzeć na Rognira. - Miałam sporo szczęścia, że byliście razem ze mną. Nie wiem co sobie pomyślałam rzucając się ze sztyletem na niego… co mi przypomniało.
Bazylia sięgnęła do napierśnika jaki pozostał po przeciwnikach. Zaczęła go czyścić.
- Jesteś pewien, że nie chcesz go? Nie dam się drugi raz tak zaskoczyć. Szczególnie, że został jeszcze topór. Dużo lepsze od tego krótkiego kawałeczka metalu. Gdybym tylko miała tutaj narzędzia…
Pół-ork nie odpowiedział chwilę patrząc na Bazylię. Westchnął z rezygnacją. Diabelstwo zdawało się być niesamowicie głuche i ślepe na znaki dawane mu przez niego. Kobieta czyściła zbroję z wyraźnym uśmiechem na twarzy jakby jej ta brudna robota się podobała. Wymienili może jeszcze kilka zdań pomiędzy sobą, aż Rognira zmorzył w końcu sen. Próżno mu było jednak czekać na Bazylię. Zdawała się całkowicie pochłonięta swoim zadaniem. Życzyła mu dobrej nowy dając jeden z koców jakie miała i wróciła do swojego zajęcia.

Dopiero dłuższy czas później diabelstwo skończyło czyszczenie. Wszyscy już zasnęli, zmęczeni podróżą i przeciwnościami losu. Kobieta nie czuła zmęczenia. Nie musiała sypiać i po tym jak podkradł się do nich ork nie chciała nawet. Nie mogła pozwolić aby coś podkradło się tym razem do ich obozu i zaatakowało raniąc jej ukochanego. Nie podarowała by sobie gdyby półork umarł. Nawet jeśli to są piekła i nie wiadomo gdzie trafi osoba, która utraci siły witalne, nie chciała go stracić. Może nie umiała poprawnie tego wyrazić, ale cieszyła się z jego obecności. Był jakąś ostoją w tym niebezpiecznym świecie. Jedyną.

Poranek zastał Bazylię siedzącą przy wyjściu z jaskini gdzie pilnowała okolicy. Było to niemęczące zajęcie w sam raz dla nieco leniwej kobiety. Nie chciało jej się wspinać ani chodzić nigdzie dalej. Ważne aby zdążyła poinformować innych gdyby coś się zbliżało.
 
Asderuki jest offline  
Stary 10-06-2016, 23:22   #47
INNA
 
Nami's Avatar
 
Reputacja: 1 Nami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputację

Rano każdego, prócz nieśpiącej Bazylii, obudził wschód słońca. Jego jasne i rażące promienie znowu płynęły po obnażonej skórze drażniąc powstałe wczoraj oparzenia słoneczne, z których dziś została łuszcząca się i boląca przy dotykaniu skóra. Szczęka Rolanda wciąż bolała, w dodatku w jamie ustnej pozostała nieprzyjemna suchość po wypitym wczoraj alkoholu. Pozostali byli zdecydowanie bardziej wypoczęci i nie mieli wielu dolegliwości. Przebudzeni słyszeli pod jaskinią jakieś jęki, jak się okazało, należały one do większej ilości mutantów, niż spotkali wczoraj. Najwidoczniej góra dawała schron wielu takim podobnym im, zdeformowanym istotom.
Poranek dał możliwość rozejrzenia się ze skalnej, wewnętrznej półki, na której się znaleźli. Mogli zobaczyć ścieżkę, którą przebyli z samego dołu aż tutaj, a wychylając się po lewej stronie dojrzeć ogromną górę, za którą miało znajdować się zbawienne miasto, o którym tak wszyscy marzyli, że aż przestawało być realne. Na wprost widzieli rozciągającą się pustynie, która mocno dała im w kość i pogorszyła ich stan zdrowia, a za nią niczym zlany pasek, ciągnął się fioletowy las. Nawet z daleka dało się dostrzec, jak jego gałęzie kołyszą się na boki. To co za nim nie było do końca jasne, kontury wyższych obiektów, czasem niższych, nieregularne wzniesienia. Nic, co dostarczyłoby więcej informacji.

Czas ich nie naglił, mutanty nie zauważały i poszły swoją drogą, więc podróżnicy mogli na spokojnie zjeść, napić się i przemyć twarz. Po napełnieniu brzuchów Shade jako pierwszy postanowił sprawdzić studnie. Przygotowany więc do zanurkowania, wślizgnął się do wody i zniknął głęboko skręcając w prawą stronę. Przebudzeni czekali aż wypłynie wpatrując się w dno, jednak nawet po upływie działania zaklęcia wspomagającego oddychanie pod wodą, nic się nie wydarzyło. Shade nie wracał, co wzbudzało niepokój oraz wątpliwości. W końcu Rognir zdecydował, że popłynie i sprawdzi, co się stało. Pozostawił na brzegu swój ekwipunek. Wiara i nadzieja uchodziła z pozostawionych na suchym lądzie towarzyszy, kiedy to i półork nie wracał. Zmartwieni sytuacją, ruszyli w trójkę za zaginionymi i dopiero wtedy zrozumieli, co też się stało. Po wpłynięciu w wodny kanał oraz przepłynięciu kilku metrów, wzbierał się silny prąd, który zaczynał ciągnąć w swój nurt pływaków. Johanna i Roland desperacko próbowali złapać się bruzd i wypustek skalnej ściany, jednak na marne ich starania. Woda porwała ich, zapewne tak samo jak pozostałą dwójkę i wypluła wraz z lawiną wodospadu, pozwalając spaść im z niebywałej wysokości. Lecąc w dół widzieli całą panoramę miejsca, do którego wypluło ich ciśnienie. Rozchodząca się na wiele kilometrów dżungla, otoczona przez ścianę góry, po której się wspinali. Las tropikalny zdawał się być centrum wzgórza, jakby uwięziony w jego środku.



Wpadając do wody poczuł przeszywający go ból, jednak nie był on na tyle silny, aby stracić przytomność. Woda, do której wpadł, była głęboka, przejrzysta i błękitna o piaszczystym, beżowym dnie. Otwarte pod wodą oczy rozglądały się gwałtownie w poszukiwaniu Shade'a. Mężczyzna był nieprzytomny i szedł na dno niczym kłoda, a jego płuca wypełniały się wodą. Półork bez wahania ruszył w jego stronę, aby chwycić wątłe ciało i wynurzyć się nad taflę. Pierwsze zaczerpnięte powietrze nabierane było łapczywie i gwałtownie, towarzyszył temu kaszel i próba wykrztuszenia połkniętej przez przypadek wody. Głowa Łowcy wystawała ponad wodę, a jego ciało wspierane było przez siłę wojownika, który właściwie ruszył za tym właśnie człowiekiem. Chciał spojrzeć w górę, aby zobaczyć z jakiej wysokości spadł i ocenić możliwość ponownej wspinaczki, jednak przeszkodził mu w tym nagły chlupot wody, która rozbryzgała się gwałtownie ochlapując mu twarz i tym samym zamazując widok, jak i wtaczając płyn do nosa, co cholernie drażniło.


Z wody wypłynęła gwałtownie Johanna, głośno łapiąc hausty powietrza i krztusząc się potężnie. Rozejrzała się nerwowo dryfując na tafli i sunąc po niej dłońmi, aby utrzymać się na powierzchni
- Gdzie Roland? Gdzie on jest?! Wyrzuciło go razem ze mną! - spanikowała odgarniając wodę rękami, jakby grzebała w piasku. Rognir doskonale zdawał sobie sprawę, że nic tym nie zdziała, a nie nurkuje pewnie dlatego, że nie do końca wie, jak sprawić by popłynąć w kierunku dna.
- Weź go i płyń do brzegu - rozkazał stanowczo tubalnym głosem, podając w jej ręce nieprzytomnego Shade'a, po czym ponownie zanurkował w poszukiwaniu najsłabszego, acz jednego z bardziej przydatnych w ich paczce. Utrata Wiedźmiarza mogła się równać dla nich szybszą śmiercią, bowiem nie było wśród nich nikogo innego, kto potrafił leczyć. Półork, nawet jakby nie przepadał za mężczyzną, to na pewno samym doświadczeniem w walce potrafił stwierdzić, że mimo wszystko lepiej mieć kogoś takiego w pobliżu i go nie znosić, niż nie mieć i paść. Jednakże, cokolwiek by nim nie kierowało, sympatia czy też inne pobudki, odratował on nieprzytomnego, topiącego się Rolanda i wyprowadził go na brzeg, gdzie czekała już Johanna oraz Shade. Tylko jedno było teraz dla niego niepokojące; brak obecności Bazylii.
Rozglądając się dookoła mieli wodę, plażę oraz tropikalny las. Palmy oraz krzewy o rozłożystych, szerokich liściach, rzadko spotykana roślinność, całkowicie nieznany teren porośnięty ogromną ilością flory. Niezbadane tereny mogły kryć w sobie więcej niebezpieczeństw, niż liściasty las czy horrendalnie upalna, przepełniona potworami pustynia.

 
__________________
Discord podany w profilu
Nami jest offline  
Stary 12-06-2016, 13:43   #48
 
Asderuki's Avatar
 
Reputacja: 1 Asderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputacjęAsderuki ma wspaniałą reputację
Nurt wody stał się niespodziewanie silny. Bazylia w ostatniej chwili zaparła się kopytami o dno, dzięki czemu zniosło ja na ścianę której się uczepiła. Kobieta poczuła jak miotnęło obok niej pozostałą dwójką. Popłynęli z prądem. Diabelstwo otworzyło oczy. Dzięki temu dostrzegło niewielką nieckę nad sobą. Lustrzana powierzchnia zdradziła, że tam musi być powietrze.

Napinając mięśnie do granic wytrzymałości Bazylia podciągnęła się łapiąc powietrze w płuca. Sytuacja była dziwna i mało przyjemna. Ludzie i Rognir zapewne zostali porwani przez prąd i gdzieś przez niego zaniesieni. Diabelstwo miało niemałą razterkę czy dać się ponieść aby dołączyć do innych, czy wrócić po ich ekwipunek i dopiero ruszyć za resztą. Wybrało pierwszą opcję. Czepiając się kurczowo ściany i zapierając kopytami ruszyło z prądem. Dzięki swojej sile udało jej się dotrzeć do momentu gdy poziom wody nieco się obniżył choć zdecydowanie nie zelżał. Do tego dołączyło światło gdzieś przed. Po niedługim czasie kobieta stanęła u wylotu wody. Stanęła na krawędzi spoglądając jak spieniona woda spada wiele metrów poniżej do jeziorka. Z tej wysokości wyglądało jak jeziorko. Bazylia zaklęła.

Znów miała do wyboru albo zejść albo wrócić. Tym razem stwierdziła, że wróci. Nawet jeśli reszta się porozbijała to wciąż ona będzie potrzebowała ekwipunku. Za tę myśl kobieta się skarciła. Przecież Rognir również mógł umrzeć. Przecież właśnie dlatego wskoczyła do wody czując, że nie może zostawić swojej miłości. Teraz też. Wśród ekwipunku były rzeczy dzięki którym była szansa aby pomóc, przetrwać.

Jak się okazało powrót teraz był dużo trudniejszy niż gdyby zawróciła wcześniej. Prąd utrudniał powrót i zdawało się nawet uniemożliwiał. Ale Bazylia się uparła. Jak osioł czy też koza. czepiała się śliskiego kamienia, zapierała kopytami. Potykała się nieraz, prąd nią zarzucał o ścianę, brakło powietrza. Ale szła. Jak to piekielne widmo. Determinacja i złość rozgorzały w żyłach kobiety jeszcze bardziej uwidaczniając jej dziedzictwo. W ciemnościach wody przeświecały czerwone kropki źrenic diabelstwa i gdyby ktoś je zobaczył zapewne serce ścisnęłoby mu się ze strachu.


Kobieta w końcu wydostała się ze zdradzieckiego stawiku dysząc i sapiąc ciężko. Odległość wcale nie była duża, ale zajęła dwie minuty ciągłego wysiłku mięśni do granic możliwości. Nie można było jednak odpocząć. Spinając mięśnie do dalszego wysiłku Bazylia pozbierało co zostało w jaskini upychając i upinając tak aby nie odpłynęło z prądem. Szczególnie zwróciła uwagę na miecze, topory, sztylety i łuk. Gdyby to popłynęło istniało zagrożenie, że mogło by trafić kogoś na dole. Tego nie mogła ryzykować. Gotowa do powrotu wzięła trzy głębokie oddechy i wskoczyła do stawu. Dużo łatwiej jej było opaść na dno przez ciężar ekwipunku. Niestety dużo ciężej też było oprzeć się prądowi kiedy nie dość, że więcej trzeba było utrzymać to jeszcze powierzchnia parcie była dużo większa. Szczęściem mięśnie wytrzymały i Bazylia znów stanęła na krawędzi. Woda na nią pryskała, a prąd starał się popchnąć kopyta poza bezpieczną podporę.

Kobieta wyciągnęła linę i hak. Powiązała jedno z drugim i owinęła sobie wokół ręki aby zbyt łatwo się nie wyślizgnął z jej mokrej i śliskiej ręki. Zaczęła schodzić.
 
Asderuki jest offline  
Stary 14-06-2016, 17:27   #49
 
Hazard's Avatar
 
Reputacja: 1 Hazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputację

Noc minęła szybko, bez niespodziewanych kłopotów, co z pewnością stanowiło miłe zaskoczenie dla Przebudzonych. Jednak Roland nie był w stanie spojrzeć na świat w tak optymistyczny sposób. Słońce mozolnie wzeszło, budząc nie tylko mężczyznę, ale i jego rany. Niemiłosierny ból zęba wciąż mu doskwierał, tylko że teraz wraz z nim przybyła suchość w ustach i natrętny ból głowy, będący skutkiem wczorajszej alkoholowej kuracji. Wiedźmiarz wiedział, że nie zdoła przebyć tego dnia zbyt dalekiej drogi, o ile nie znajdzie sposobu na złagodzenie swojego cierpienia. Zaklęcie leczenia było dobrym początkiem na ukojenie, jednak nie było w stanie pomóc mu całkowicie. Nieco tylko mniejsze rany wciąż dawały znać o swoim istnieniu.
Widok z wyjścia jaskini nie dawał wielu nadziei. Świat w który m się znaleźli wciąż nie był w żadnym stopniu przyjaznym miejscem. Roland dziwił się, że przebywszy taki kawał drogi, wciąż żyli. A przynajmniej większość z nich. Znajdujące się w dalekiej odległości od nich miasto mimo, że nie wróżyło dobrego życia, było obecnie ich jedyną nadzieją. Musieli tego dnia do niego dotrzeć. Niestety, los miał co do nich inne plany.
Maszerujące stada mutantów były złym znakiem, mimo że dzięki wielkiemu szczęściu, zdołali zostać niezauważeni. Chociaż doskwierał mu silny głód, Roland prawie nie tknął jedzenia. Ból zęba skutecznie przeszkodził mu w delektowaniu się posiłkiem, na co jednak nie miał w obecnej sytuacji rady. Musiał liczyć, że wkrótce rozwiązanie samo spadnie mu z nieba. A tymczasem nie pozostało im nic innego, jak ruszyć w dalszą podróż. Wcześniej jednak zgodnie ustalono, by wpierw sprawić dno nietypowej studni. Nie był to najlepszy pomysł.
Shade zniknął pod taflą wody i nie wracał przez długi czas, mimo rzuconego przez Roland zaklęcia pozwalającego mu przez jakiś czas oddychać pod wodą. Na ratunek ruszył mu Rognir, a za nim Bazylia. Żaden z nich nie powróciło. Roland spojrzał pytająco na Johannę. Decyzja nie należała do najprostszych, jednak nie mogli zostawić towarzyszy samych na pastwę nieznanego losu. Wskoczyli za nimi, czego oboje szybko pożałowali. Silny prąd porwał Rolanda bez większego oporu. Odbił się kilka razy od ścian podwodnego tunelu. Nie wiedział nawet kiedy stracił przytomność.


* * *


Kiedy mężczyzna oprzytomniał, najpierw zaczął poznawać otaczające go dźwięki. Szczęk żeliwnego oręża, wrzaski bólu, cierpienia, kroki tysięcy ludzki, które powodowały delikatne wibracje ziemi.
Ziemia. Jej chłód wbijał się w plecy, więc Roland przekręciła się na bok, sycząc z bólu zastałego kręgosłupa. Czy długo tu leżał? I “tu”, to znaczy, że “gdzie”?
Ciężkie powieki w końcu ustąpiły, posklejane lekkim, ropnym nalotem. Wzdrygnął się, gdy tuż przed jego nosem stanęła okuta w ciężkie obuwie stopa, a za nią kolejne kroki różnych ludzi. Wojna? Jeśli to wojna, to z kim? Harmider powstały dookoła nieco kuł go bólem w głowie. Roland spróbował nabrać powietrza, ale nie mógł. Zakrztusił się, próbując wykasłać to, co zalęgło mu w płucach, ale jedynie doprowadził do zwężenie światła przełyku i odruchu wymiotnego. Nie udało mu się. Tłumy uzbrojonych, ludzkich mężczyzn napierało w jego kierunku, a za plecami słyszał kolejne pomruki, kroki i przeraźliwe wycie oraz stęki. Kiedy obejrzał się przez ramię, dostrzegł coś, co sprawiło, że zadrżały mu nogi.


- G-gdzie ja jestem? - Rozpaczliwy szept dobył się z ust zdezorientowanego wiedźmiarza. Nie powinno go tu być. Tego był pewien. Ostatnią rzeczą jaką pamiętał, był silny nurt wodny, który porwał jego i Johannę, rozpaczliwą próbę wyratowania się, wystającą niebezpiecznie skałę, a później już tylko silny ból, rozdzierający jego głowę. Być może utonął? Umarł i przeniósł się do niższego poziomu piekła? Tylko dlaczego miał na sobie zbroję i miecz przypasany u boku? Dlaczego znajdował się na środku jakiegoś przeklętego pola bitwy? Coś było nie tak.
Jęknął przeciągle, próbując stanąć równe na nogi. Czuł niewyobrażalny ból, jednak musiał odkryć, gdzie się znalazł. Nieumarłe wynaturzenia wzbudzały w nim lęk, jednak to dezorientacja i niewiedza przerażały go najbardziej. Co się stało z resztą Przebudzonych? Czy tylko on umarł? Czy naprawę umarł? Wszystko to było ponad jego siły, jednak popadnięcie w rozpacz nie pomogłoby w jego sytuacji. Musiał coś robić.
Mężczyzna wyciągnął rękę w stronę najbliższego, kroczącego obok żołnierza, chcąc go zatrzymać.
- Co się tutaj dzieje? Gdzie ja jestem? - pytania wypływające z jego ust nasycone zostały błagalnym tonem. Już wolał chyba bardziej to przeklęte miasto uśpionych, niż to miejsce.
Żołnierz wyminął go w milczeniu, podobnie jak reszta wojskowych. Zdawało się, jakby nikt go nie dostrzegał. Przez chwilę może i pomyślał, że jest duchem, zwykłą zjawią, jednak mocne uderzenie z barku przez jednego z wojowników szybko wyrzuciła z jego głowy taki pomysł. Roland zastanawiał się, stojąc w miejscu widział, jak świat wokół niego wiruje, jak obraz zaczyna mieć sens. Co robił wcześniej, nim się tutaj znalazł? Wpadł do wody z ogromnej wysokości, widział tropikalny las… Teraz jednak dostrzegał jedynie pożogę, śmierć i wojnę. Dostrzegał w tym zdarzeniu coś znajomego, było to niepokojące deja vu. Wciąż płytko oddychał i czasami kaszlał. Pod jego nogami błąkał się jeż, który przypałętał się do niego w piekle.
Jeż; ten zwierz o czymś mu przypomniał. Zwierzę to nie było wcale tym z piekła, to był jego chowaniec za życia, życia które stracił… Na wojnie. W oddalonej o kilkadziesiąt stóp wiosce nie miał rodziny, lecz przyjaciół i kochanki. Niektóre były tutaj przejazdem, inne na stałe. Niektóre wciąż go kochały, inne jednak nienawidziły całym sercem. Był postacią kontrastową, lubianą za osobowość, nienawidzoną za brak wierności i stałości w uczuciach, ale mimo to nie umarł jako zły. Właściwie, to zabiły go wojska nieumarłych w bitwie, którą właśnie miał stoczyć
- A więc to było tutaj... - rzekł półgłosem, rozglądając się wokoło. Mentalne drzwi blokujące do tej pory drogę do jego wspomnień w końcu zaczęły ustępować, wpuszczając z wolna pierwsze promienie świadomości. - Tutaj umarłem.
Nadal jednak nie wiedział wszystkiego. Dlaczego wybrał się na tą przeklętą wojnę? Dlaczego nie uciekł wraz z przyjaciółmi i którąś z kochanek? Czyżby… czyżby był lepszym człowiekiem, niż do tej pory sądził? A może coś innego stało za jego decyzją? Wciąż wiedział za mało. Wciąż był zdezorientowany. Skoro to były jego wspomnienia, to dlaczego odczuwał ból? Czyżby śnił o przeszłości? A może został skazany na powtórzenie swojego losu? No i dlaczego ostatecznie trafił do piekła? Cóż musiał zrobić, by zasłużyć na taką okrutną karę? Zbyt wiele pytań kłębiło się w jego głowie. Na wszystkie pragnął znaleźć odpowiedź. Tylko czy starczy mu czasu, nim zginie?
Starając się otrząsnąć z szoku i spadającego nań gradu pytań, Roland przykucnął nad jeżem, swoim wiernym chowańcem, wyciągnął do niego otwartą dłoń, tak by zwierze samo na nią weszło. Jak na razie, była to jedyna istota, którą rozpoznawał ze swojej przeszłości. Przechodzące obok zbrojne oddziały, były dla niego tylko pozbawioną twarzy masą; bezimiennymi kupami mięsa, które miały już wkrótce zginąć w walce z nieumarłymi.
Nie wiedział, która strona wyszła zwycięsko z tej bitwy. W końcu sam nie pożył na tyle długo, by się tego dowiedzieć. Mógł próbować uciekać. Próbować zmienić swój los. Nabrał powietrze w płuca, starając się opanować wzbierające w nim emocje. Tęsknym spojrzeniem obarczył niebo nad swoją głową, pragnąc by mógł istnieć na tym świecie dłużej. By mógł odczuwać szczęście, trwać w zabawach z przyjaciółmi, spędzać noce w namiętnych objęciach kobiet. Dlaczego musiał dać się zabić właśnie tutaj?
- Dlaczego?
Zapytał samego siebie, smutnym głosem. Mimo to zdołał szybko stłumić w sobie ogarniający go żal. Wiedźmiarz potrząsnął głową i ponownie zaczął się rozglądać wokoło. Nie mógł uciec przed swoim przeznaczeniem. Sięgnął po miecz, jednak w chwili kiedy jego dłoń spoczęła na rękojeści, spostrzegł, że drży. Nie był przecież wojownikiem. Nagle w jego głowie przewinęły się wspomnienia z piekła: zamykające się pod wpływem jego zaklęć rany, godziny spędzone na opatrywaniu towarzyszy, ratowanie ich w chwilach kryzysu. To był cel jego istnienia. Nie mógł zwalczyć niebezpieczeństwa, jednak mógł ocalić tych, którzy z nim walczyli. Serce dudniło w jego piersi, gdy zdołał zmusić w końcu swoje nogi do postawienia kroku naprzód, wraz z resztą wojowników kładących swoje życie na szali. Nie miał zamiaru walczyć z nieumarłymi, jednak przy pomocy swoich zaklęć, mógł uratować niejedno istnienie.
Gdy stopy już miały ponieść go dalej, nagle poczuł czyjąś dłoń na ramieniu. Zatrzymał się
- Roland, co ty robisz? Wracaj do namiotu, są nowi ranni, atakują nas już z każdej strony, to jakaś apokalipsa! - wykrzyczał znajomy mu głos i choć jego twarz przysłonięta była hełmem, Wiedźmiarz rozpoznał go. Jeden z jego przyjaciół, uzdrowiciel, zielarz, aptekarz. Tak samo jak Roland udoskonal zazwyczaj moce leczące. Znajomy szarpnął go za ubranie i zaczął wyciągać z tłumu zbrojnych, którzy póki co szli spokojnie i systematycznie. Starali się rozegrać tę bitwę dalej od wioski, jednak ataki zaczęły nadchodzić z różnych stron. Gdy tak szedł słyszał różne rozmowy, widział wielu rannych oraz zabitych
- Powinniśmy zawrócić konnych i wyjechać na wschód - mówił tubalnym głosem jeden z żołnierzy wyższego stopnia, stojąc nad rozłożoną na prowizorycznym blacie mapą
- Obawiam się, że nie wygramy tego… - przetarł pot z czoła. Coś jeszcze chyba mówił, ale Roland był już za daleko. Przyjaciel zaprowadził go do namiotu, w którym zbierali się ranni. Oderżnięte kończyny, zakażone, ropne rany, urwane ucho, wygryziony policzek, przez którego dziurę dało się zobaczyć szczękę. Wszystko to było przerażające i obrzydliwe jednocześnie
- Czasami przynoszą nam już trupy - powiedział spokojnym głosem Jack. Czy tak było mu na imię? Chyba tak.
Zatkało go. Przez krótki moment Roland stał oszołomiony widokiem, który zastał w namiocie rannych. Krwawa woń dotarła do jego nozdrzy, wywołując mdłości. Zaraz opanował się jednak. Nie miał czasu na słabości. Był tu już. Przeżył to wszystko… i umarł.
- Umarłem - powiedział na głos, nie zwracając uwagi na stojącego obok przyjaciela. Spojrzał na niego dociekliwie, starając się przypomnieć kim był. Czy miał żonę? Dzieci? Jakie były jego marzenia? Jak wiele wspólnych wspomnień ich wiązało? Natłok pytań wywoływał u Roland ataki migreny.
- Kurwa, nie ma nawet czasu by sobie ponarzekać - powiedział do Jack’a, ścierając pot z czoła. Coś w tym rodzaju powiedział zapewne, gdy przeżywał to po raz pierwszy. Było tu mnóstwo roboty. Chciałby powiedzieć przyjacielowi, że wszystkie ich działania są bez sensu. Że i tak wszyscy tu obecni, wszyscy walczący, wszyscy mieszkańcy wioski pokładający w nich nadzieję… umrą. Jednak tego nie zrobił. Nie miał odwagi… Nie miał odwagi by powiedzieć przyjacielowi… komukolwiek, że wszelka nadzieja przepadła. - Bierzmy się do roboty. Przy okazji wyjaśnij mi jak wygląda nasza obecna sytuacja. W skrócie.
Nie czekając na odpowiedź przyjaciela, Roland ruszył kilka kroków dalej, do najbliższego rannego żołnierza z okropnie rozszarpanym barkiem i klatką piersiową. Rany krwawiły obficie, jednak mężczyzna trzymał się dzielnie. Kurczowo zaciskając szczękę i pięści widocznie starał się powstrzymać jęk bólu. Wiedźmiarz szybko stwierdził, że mógł go uratować. Wyciągnął nad nim dłoń i zaczął inkantować zaklęcie leczenia. Równocześnie rzucił krótkie, oczekujące spojrzenie w stronę przyjaciela, chcąc jak najszybciej usłyszeć wyjaśnienia, w jakiej sytuacji się znajdują.
- Żartowniś z ciebie - odpowiedział mu jakby z rozbawieniem. Cud, że potrafił w takiej sytuacji zachować w miarę znośny nastrój i uśmiech
- Pobliskie regiony w tym i nasza wioska zostały zaatakowane przez hordy nieumarłych. To nie może być sprawka przypadku czy zrządzenia losu. Niektórzy podejrzewają nekromantów z innych planów. Nie interesowałem się, staram się po prostu pomóc jak umiem. Kończy mi się moc, oszczędzam czary na poważnie rannych, tych mniej po prostu opatrzę ręcznie - dodał jeszcze na koniec.
Roland tak naprawdę nie do końca wiedział, jak zginął i czemu trafił do piekła. Padł na polu walki, to pewne. Pewnie umarli dopadli każdego i pożarli bez najmniejszego oporu. Czy to naprawdę była zagłada świata? A jeśli Roland w niej uczestniczył, to czy to oznacza, że po prostu wszystko zostało zniszczone, prócz piekła? Nie, to nie było możliwe. Na świecie istniało wiele planów, zewnętrznych jak i wewnętrznych, nie było szans, aby wszystkie zewnętrzne zniszczyć i pozostawić tylko czarcie otchłanie.
Olśniło go. Całkowicie znienacka, nagle, niespodziewanie; doznał przebłysku. Niesamowite ile ludzka pamięć potrafi wytrzymać. Roland miał w swym domu wiele ksiąg, uwielbiał magiczne nowinki. Był też posiadaczem kilku innych, mniej legalnych, które ukrył pod deskami podłogi u siebie w pokoju. Mógł poświęcić czas na przeszukanie ich i znalezienie rytuału wypędzającego pomioty chaosu z jego planu. Nie miał jednak pewności, czy rytuał się uda… Mógł też zostać tutaj i pomagać resztkami swoich sił i zginąć dzielnie, jak przystało na bohatera… Chociaż czy aby na pewno bohaterowie tak postępują? Giną i pozwalają umrzeć innym?
- To nie ma sensu. Ranni napływają szybciej niż my ich leczymy - Roland rzekł do Jack’a, równocześnie zakładając gruby opatrunek na oko któregoś z kolei żołnierza. Mimo swojej pracy. Mimo jęków, okrzyków bólu rannych i umierających, wiedźmiarz starał się zachować zimną krew. Jednak przebłysk wspomnień, wywołał w nim nowy napływ adrenaliny. To musiało być to. W tej decyzji musi tkwić prawda o jego śmierci i skazaniu na odmęty piekielne. Prawda znajdowała się już na wyciągnięcie ręki.
Znowu zawołał do przyjaciela.
- Chodź, zająć się tym! Muszę coś zrobić. Mam pewien plan jak uratować wszystkich z tego gówna. Szanse są małe, ale chyba i tak nie mamy nic do stracenia.
Roland zostawił wszystkich ku niezadowoleniu przyjaciela, który wzniósł ręce w geście bezradności i krzyczał za nim, że chyba oszalał. Faktycznie, podjęcie takiej decyzji było czystym szaleństwem, ale skoro Roland wiedział, że i tak umrze, to prawdopodobnie ta bitwa nie została wygrana. Miał w końcu szansę to zmienić, nie skierował się więc na front, tylko pędem rzucił się w kierunku miasta i swojego domostwa. Szansa na odmienie losu była jedyna i niepowtarzalna, dodatkowo mógł ocalić swoje życie. Być może nie obudzi się już w piekle, tylko zostanie tutaj i będzie mógł żyć dalej? Nie zasłużył na piekło, tak wynikało z tego, co sobie przypomniał. Do domu wbiegł gwałtownie, drzwi uderzyły o ścianę z głośnym trzaskiem. Szybkimi krokami wszedł po schodach, pokonując dwa jednocześnie, aby przyspieszyć działanie. W swoim pokoju zaczął wyrywać deski z podłogi, nie bacząc już na to, że rozwali ją całkowicie. Liczył się czas, a tego nie miał wiele.
Błądził palcem po pożółkłych kartach ksiąg odczytując jedynie w języku demonów lub diabłów tytuły i początkowe ich fragmenty. Każda księga liczyła ponad pięćset stron, niektóre dochodziły do niemal tysiąca. Był to naprawdę bogaty zbiór, choć sztuk ich posiadał wyłącznie trzy. Nie mógł się zastanawiać długo, kiedy znalazł coś, co mogłoby pasować do sytuacji, od razu przystępił do dzieła
- Osiągnij to, co nieosiągalne - przeczytał na głos niewiele mówiący tytuł, ale początek tekstu wyjaśniał co nieco. Można było w prosty i szybki sposób osiągnąć cel, nie ważne czy była by nim jakaś niewiasta, posiadanie dziecka czy… No właśnie, wygranie walki z liczniejszym i silniejszym przeciwnikiem. Roland zastukał palcem w literki zawarte na pergaminie i pozostawił otwartą stronę. Składników miał wiele, przy każdej możliwej okazji kupować co ciekawsze produkty, z samego zainteresowania, a nie potrzeby. Ostatnim składnikiem była kropla krwi, co nie stanowiło problemu oraz nie wzbudzało podejrzeń. W końcu było trzeba jakoś zaznaczyć, kto chce osiągnąć wyznaczony cel. Wiedźmiarz nakreślił kredą znak na podłodze, według poleceń z książki i rozpoczął rytuał. Wrzawa na zewnątrz nie malała, krzyki i szczęk oręża nawet tutaj zdołał usłyszeć. Czyżby się zbliżali?
Roland skupił całe swoje siły i zdolności. Nie był wielce utalentowany i uczony, ale rytuały były dla każdego. Ta bitwa, a być może wojna, mogła jeszcze być wygrana.
Strumień światła wystrzelił z centralnego punktu wyrysowanego znaku i przebił się przez dach domu, wzbijając się wysoko i ginąć wśród chmur, które po chwili spowiła czarna poświata. W okolicy zapadła całkowita ciemność, otulając wszystko mrokiem. Huk gromów był na tyle potężny, że drażnił uszy i wywoływał lęk. Roland przez chwile zastanawiał się, czego nie doczytał, na co ważnego zabrakło mu czasu? Ty tak powinno być?
Rzucił okiem w tekst księgi, której kartki pod wpływem wiatru same się przekręciły na wybraną stronę.
- Warunek sukcesu: Oddanie duszy, w wybranym przez wezwanego czasie - przeczytał dukając.
Zawarty pakt okazał się być przeklętym i nie do cofnięcia. “Więc to dlatego trafiłem do piekła” przeszło przez jego myśli, kiedy świat przed jego oczami zamienił się w czarną kurtynę ukrytą pod powiekami. “Ciekawe, czy przynajmniej wygrali…”




 
Hazard jest offline  
Stary 14-06-2016, 23:40   #50
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Do jego nozdrzy dotarł zapach bzu i jaśminu. Potem poczuł woń zmokłej od deszczu sosny, oraz kory drzew. Gdzieś nad głową ćwierkały ptaki, a w okolicy dało się słychać szelest krzewów oraz stukot sarnich kopytek. Shade otworzył oczy i wsparł się na rękach podnosząc z leśnego runa. Rozglądał się bacznie dookoła, ale nie wiedział nic, prócz tego, że jest w środku lasu mieszanego. Do złudzenia przypominał on bór, który otaczał wioskę, w której mieszkał za życia. A może on mieszka tam dalej i wcale nie umarł? Może to był tylko sen, z którego właśnie się obudził?
Łowca pamiętał wszystko, co zaszło. Ucieczka z miasta, piranie, pustynia, mutanci, a potem ten ogromny wodospad. Gdy uderzył w wodę, stracił przytomność, a teraz ocknął się w lesie. Zakaszlał sprawdzając, czy aby na pewno mogło być to prawdą, ale prócz zatykającego ucisku w klatce piersiowej nie poczuł nic więcej, nie odkrztusił wody. Mężczyzna zaczął rozglądać się za czymś znajomym, próbował ustalić czas. Jego czujne oko dostrzegło błękitnika rudogardłego, niebieskiej barwy ptaka, którego gniazdo uwite było godzinę drogi od wioski. Czy to był ten dzień, kiedy opuścił ją na jakiś czas?


Siedzenie w miejscu i zastanawianie się, czy to sen, czy jawa, zdało się Shade'owi pomysłem mało rozsądnym. Oczywiście mógłby się uszczypnąć tu i ówdzie, ale w naprawdę realistycznym śnie żadne szczypanie nic by nie dało. Pozostawało zatem wstać i iść.
Zrealizowawszy pierwszy zamiar Shade zaczął sprawdzać zgodność swego obecnego wyglądu z tym, co zapamiętał ze snu - odzież, zbierany etapami skromny ekwipunek, wypalone piętno...
Nic się nie zgadzało.
A dokładniej - wszystko było tak, jak powinno być, tak jak to było we wspomnieniu, które nawiedziło go we śnie - porządne, myśliwskie ubranie, łuk, własnoręcznie zrobione strzały, żadnego piętna, żadnych śladów po licznych starciach.
A więc piekło było snem? Ostrzeżeniem? Przestrogą, by nie okazał się skończonym idiotą?
Miał nadzieję, że nie obudzi się za chwilę i nie okaże się, że leży na piasku, w promieniach słońca i patrzy na oddalających się kompanów, którzy porzucili go na pewną śmierć.
- Sen-mara... - rzucił do błekitka. Sprawdził, czy miecz daje się łatwo wyciągnąć, po czym z łukiem w dłoni ruszył szybko w stronę domu.
Szybko, ale i ostrożnie. Co nagle, to o diable, powiadano. Tych, co za bardzo się spieszyli, często spotykały niemiłe niespodzianki.
Parł w stronę wioski, znając tę trasę niemal na pamięć. Wiedział, które zarośla odsłonić i w którym momencie się schylić, by nie uderzyć w gałąź, bądź też kiedy podnieść wyżej nogę, aby nie potknąć się o wystający korzeń, czy kamień. Shade znał okolicę jak własną kieszeń, a może nawet i lepiej. Pokonywał zgrabnie każdy kilometr, jakie dzieliły go od celu, nic go nie mogło zaskoczyć, no i nie zaskoczyło. Zwierzęta przyjaźnie nastawione do łowcy, nie atakowały go, a większość z nich wręcz czuła się spłoszona, jego gwałtownymi i szybkimi ruchami, którymi z gracją i niezwykłą skutecznością, wymijał każde drzewo czy krzew. W końcu niespodziewanie zatrzymał się i schylił chowając za gęstym krzakiem. Przed jego oczami stanął obraz atakowanej wioski, tyłem do niego stali orczy łucznicy, zdejmując każdego uciekającego przez bramę jak zwykłą kaczkę lub płochliwą zwierzynę. Nie zauważyli go. Żaden z nich nie pomyślał nawet, aby się odwrócić, że ktokolwiek mógłby zajść ich od tyłu. Wszyscy zamknięci byli w murach własnego miasta, które dopiero co miało zostać podpalone. Zdążył… Tym razem zdążył.


We tamtym koszmarze popełnił samobójstwo.
Zaatakowanie orków było, cóż, nie da się ukryć, nieco inną formą samobójstwa. Ale przynajmniej mógł coś zdziałać, a nie zachować się jak tchórz. Mógł chociaż sprawić, by orkowie drogo zapłacili za ten napad.
Naciągnął łuk, starannie wycelował i wystrzelił do najbliższego orka.
Miał nadzieję, że zdoła paru zabić, nim pozostali zaatakują go całą gromadą. Nadzieja szybko przerodziła się w czyn, kiedy pierwszy z orczych łuczników padł ugodzony strzałą prosto w głowę. Pozostali rozejrzeli się nerwowo dokoła nie dostrzegając łowcy ukrytego w krzakach. Jeden z nich dał kilka kroków w kierunku zarośli, niuchając nosem.
Przestali strzelać do mieszkańców... to był pierwszy sukces. No i chyba go nie zauważyli, chociaż trup w ich szeregach nie przeszedł bez echa.
Shade przesunął się po cichu... po czym poczekał jeszcze chwilkę. Miał nadzieję, że ten, co usiłuje go znaleźć, wróci do swoich i wtedy Shade będzie mógł usunąć kolejnego przeciwnika. Ten jednak wciąż węszył i zdawał się być coraz bliższy swojego celu. Shade, nie zważając na konsekwencje, czując że został przyciśnięty pod ścianę, wystrzelił ponownie naciągając cięciwę łuku. Grot strzały wbił się w oko orka, który z rykiem przyłożył rozłożoną dłoń do kości jarzmowej. Łowca szybko naciągnął kolejną strzałę, będąc przekonanym, że poprzedni strzał nie zabił przeciwnika, jednak ten zrobił kilka chwiejnych kroków i upadł na twarz, wbijając strzałę głębiej we własną czaszkę. Teraz już na pewno Shade nie miał szans na ukrycie się, dlatego powstał i zaatakował z odległości trzeciego przeciwnika, który również od razu skonał. Grot naprawdę był ostry i wykonany z dobrej jakości, Shade bardzo długo robił te strzały i w końcu zauważył jak bardzo były przydatne. Kolejnej jednak nie zdołał naciągnąć, kiedy ostatni żywy ork rzucił się na niego, szarżując z mieczem w ręku. Łowca parując atak, kątem oka zobaczył, jak jego żona wraz z córkami ucieka za bramy miasta i biegnie wzdłuż muru, w przeciwnym do niego kierunku, po czym znika za zakrętem
- Na wszystkich bogów! - krzyknął Shade, odrzucając łuk i wyciągajac miecz.
Nawet gdyby teraz miał zginąć, osiągnął jedno - jego rodzina uciekła i żaden przeklęty ork nie dopadnie żadnej z nich. Będą bezpieczne.
Powoli, nie spiesząc się, ruszył w stroną przeciwnika.

Walczył długo odbijając ostrze wroga, przeciwnik parował tak samo. Szczęk oręża wprawionego w ruch był rytmiczny, dźwięczny i ukazujący kunszt walki. Shade oberwałeś parę razy, w ramię oraz bok, jednak w ostateczności udało mu się zgładzić orka.
Pchnięciem miecza upewnił się, ze przeciwnik nie żyje, po czym wytarł ostrze miecza w rzeczy truposza i ruszył dalej.

Nie interesując się płonącym miastem ruszył w stronę, w którą pobiegły żona i dzieci.
Minął róg muru... i nie dostrzegł nikogo ani niczego. Mur z tej strony był rozwalony, pobliskie drzewa oraz trawę pożerał zachłanny i piekący ogień.
Poczuł duszenie w płucach, jakby jakiś kamień zalegał mu w klatce piersiowej. Odkaszlnął, wciągnął powietrze, ale nie mógł pozbyć się tego uczucia ciężkości.
Krzyki maltretowanych kobiet, przerażonych dzieci oraz bezsilnych mężczyzn cichły coraz bardziej, zupełnie jakby nie było już osób, które mogłyby błagać o litość. Płomienie pożerały wszystko, a on nie wiedział, gdzie mogła być jego rodzina.
Przeszedł wzdłuż muru, bacznie przyglądając się ziemi. Jeden, dwa niewyraźne odcisku stóp - nic, co by przypominało ślady, jakie zostawić mogła kobieta i dwójka dzieci.
A przecież tędy uciekała. Widział to. Wróciła do miasta?

Ale w mieście panowała cisza. I żadnego ruchu. Nikt nigdzie nie biegł, nikt nie krzyczał, nie płakał. Nie było ani orków, ani ludzi. Żadnej żywej duszy.
Mieszkańcy wisieli na odrzwiach zrujnowanych domów, na wystających ze ścian belkach, na nielicznych drzewach. Wszystko zdawało się być takie samo, jak wtedy gdy po zbyt długim czasie wróciłeś do wioski… Zupełnie tak, jakby było już za późno.
Musiał to sprawdzić.

Dom był spalony.
Z domu, którego każdą cegłę kładł własnymi rękami, osobiście ciosał i układał każdą belkę, zostały ruiny i zgliszcza. Tak jak przedtem, jak to pamiętał ze snu.

Oparł się o pozostałość frontowej ściany, pochylił.
Czuł, że coraz trudniej złapać mu oddech. Ucisk w klatce piersiowej stawał się coraz silniejszy.
Spróbował nabrać więcej powietrza, ale skończyło się to na napadzie kaszlu.
Zaczynał się dusić?
Sądził, że ten sen... że powrót do tego snu był szansą na odmianę losu. Coś jednak musiało pójść nie tak. Sen się skończył, a mimo to wciąż tutaj był.
Doskonale pamiętał upadek do wody. Zemdliło go wtedy, pociemniało przed oczami, a później... później wrócił tutaj. Dlaczego?
Był na granicy śmierci, czy to był powód?
Musiał stąd wyjść. Jak najprędzej. Znaleźć...

Odwrócił się i już wiedział, ze nie musi szukać.
Na jego drodze stanęła belka z powieszoną żoną i córkami. Wisiały na grubych sznurach. Obok nich zawiązana była jedna pętla, była pusta, brakowała na niej ofiary, brakowało elementu tej układanki.
Miał ochotę się rozpłakać z bezsilności. Nic nie udało się zmienić, a im dłużej był w tym miejscu, tym gorzej się czuł, tym bardziej słabł.
Wiedział, że ostatnia pętla czeka na niego... ale widział też, że nie tędy prowadzi droga. Już raz popełnił taki błąd. Jeśli chciał się połączyć z córkami i żoną, to zdecydowanie nie mógł skorzystać z tego 'zaproszenia'.
Położył dłoń na rękojeści miecza. Chociaż tyle mógł spróbować zrobić - odciąć je. A potem pochować.
Ciała żony i córek spoczęły na ziemi, lecz na to, by wykopać im grób nie miał siły. Musiał wpierw zrobić coś innego - odpocząć. Nabrać sił. Odetchnąć świeżym powietrzem.
Powoli, powłócząc nogami, ruszył w stronę muru, z każdą chwilą czując się coraz gorzej i gorzej, z każdym oddechem mając coraz mniej sił.
Miał wrażenie, jakby ponownie umierał, tylko w większych męczarniach i bardzo powolnie

Mur, miast się zbliżać, stawał się coraz dalszy i dalszy.
Każdy krok był coraz krótszy, okupiony większym wysiłkiem i wreszcie Shade pojął, że się nigdy nie wydostanie z miasta, że przyjdzie mu tu ponownie umrzeć.
Ale jak już, to wolał spocząć koło swoich bliskich.

Gdy wreszcie dowlókł się do resztek swego domu miał tylko tyle sił, by usiąść koło ciała swojej żony.
Usiąść i czekać na nieuchronną śmierć.
 
Kerm jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 04:18.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172