Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-06-2016, 23:40   #50
Kerm
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Do jego nozdrzy dotarł zapach bzu i jaśminu. Potem poczuł woń zmokłej od deszczu sosny, oraz kory drzew. Gdzieś nad głową ćwierkały ptaki, a w okolicy dało się słychać szelest krzewów oraz stukot sarnich kopytek. Shade otworzył oczy i wsparł się na rękach podnosząc z leśnego runa. Rozglądał się bacznie dookoła, ale nie wiedział nic, prócz tego, że jest w środku lasu mieszanego. Do złudzenia przypominał on bór, który otaczał wioskę, w której mieszkał za życia. A może on mieszka tam dalej i wcale nie umarł? Może to był tylko sen, z którego właśnie się obudził?
Łowca pamiętał wszystko, co zaszło. Ucieczka z miasta, piranie, pustynia, mutanci, a potem ten ogromny wodospad. Gdy uderzył w wodę, stracił przytomność, a teraz ocknął się w lesie. Zakaszlał sprawdzając, czy aby na pewno mogło być to prawdą, ale prócz zatykającego ucisku w klatce piersiowej nie poczuł nic więcej, nie odkrztusił wody. Mężczyzna zaczął rozglądać się za czymś znajomym, próbował ustalić czas. Jego czujne oko dostrzegło błękitnika rudogardłego, niebieskiej barwy ptaka, którego gniazdo uwite było godzinę drogi od wioski. Czy to był ten dzień, kiedy opuścił ją na jakiś czas?


Siedzenie w miejscu i zastanawianie się, czy to sen, czy jawa, zdało się Shade'owi pomysłem mało rozsądnym. Oczywiście mógłby się uszczypnąć tu i ówdzie, ale w naprawdę realistycznym śnie żadne szczypanie nic by nie dało. Pozostawało zatem wstać i iść.
Zrealizowawszy pierwszy zamiar Shade zaczął sprawdzać zgodność swego obecnego wyglądu z tym, co zapamiętał ze snu - odzież, zbierany etapami skromny ekwipunek, wypalone piętno...
Nic się nie zgadzało.
A dokładniej - wszystko było tak, jak powinno być, tak jak to było we wspomnieniu, które nawiedziło go we śnie - porządne, myśliwskie ubranie, łuk, własnoręcznie zrobione strzały, żadnego piętna, żadnych śladów po licznych starciach.
A więc piekło było snem? Ostrzeżeniem? Przestrogą, by nie okazał się skończonym idiotą?
Miał nadzieję, że nie obudzi się za chwilę i nie okaże się, że leży na piasku, w promieniach słońca i patrzy na oddalających się kompanów, którzy porzucili go na pewną śmierć.
- Sen-mara... - rzucił do błekitka. Sprawdził, czy miecz daje się łatwo wyciągnąć, po czym z łukiem w dłoni ruszył szybko w stronę domu.
Szybko, ale i ostrożnie. Co nagle, to o diable, powiadano. Tych, co za bardzo się spieszyli, często spotykały niemiłe niespodzianki.
Parł w stronę wioski, znając tę trasę niemal na pamięć. Wiedział, które zarośla odsłonić i w którym momencie się schylić, by nie uderzyć w gałąź, bądź też kiedy podnieść wyżej nogę, aby nie potknąć się o wystający korzeń, czy kamień. Shade znał okolicę jak własną kieszeń, a może nawet i lepiej. Pokonywał zgrabnie każdy kilometr, jakie dzieliły go od celu, nic go nie mogło zaskoczyć, no i nie zaskoczyło. Zwierzęta przyjaźnie nastawione do łowcy, nie atakowały go, a większość z nich wręcz czuła się spłoszona, jego gwałtownymi i szybkimi ruchami, którymi z gracją i niezwykłą skutecznością, wymijał każde drzewo czy krzew. W końcu niespodziewanie zatrzymał się i schylił chowając za gęstym krzakiem. Przed jego oczami stanął obraz atakowanej wioski, tyłem do niego stali orczy łucznicy, zdejmując każdego uciekającego przez bramę jak zwykłą kaczkę lub płochliwą zwierzynę. Nie zauważyli go. Żaden z nich nie pomyślał nawet, aby się odwrócić, że ktokolwiek mógłby zajść ich od tyłu. Wszyscy zamknięci byli w murach własnego miasta, które dopiero co miało zostać podpalone. Zdążył… Tym razem zdążył.


We tamtym koszmarze popełnił samobójstwo.
Zaatakowanie orków było, cóż, nie da się ukryć, nieco inną formą samobójstwa. Ale przynajmniej mógł coś zdziałać, a nie zachować się jak tchórz. Mógł chociaż sprawić, by orkowie drogo zapłacili za ten napad.
Naciągnął łuk, starannie wycelował i wystrzelił do najbliższego orka.
Miał nadzieję, że zdoła paru zabić, nim pozostali zaatakują go całą gromadą. Nadzieja szybko przerodziła się w czyn, kiedy pierwszy z orczych łuczników padł ugodzony strzałą prosto w głowę. Pozostali rozejrzeli się nerwowo dokoła nie dostrzegając łowcy ukrytego w krzakach. Jeden z nich dał kilka kroków w kierunku zarośli, niuchając nosem.
Przestali strzelać do mieszkańców... to był pierwszy sukces. No i chyba go nie zauważyli, chociaż trup w ich szeregach nie przeszedł bez echa.
Shade przesunął się po cichu... po czym poczekał jeszcze chwilkę. Miał nadzieję, że ten, co usiłuje go znaleźć, wróci do swoich i wtedy Shade będzie mógł usunąć kolejnego przeciwnika. Ten jednak wciąż węszył i zdawał się być coraz bliższy swojego celu. Shade, nie zważając na konsekwencje, czując że został przyciśnięty pod ścianę, wystrzelił ponownie naciągając cięciwę łuku. Grot strzały wbił się w oko orka, który z rykiem przyłożył rozłożoną dłoń do kości jarzmowej. Łowca szybko naciągnął kolejną strzałę, będąc przekonanym, że poprzedni strzał nie zabił przeciwnika, jednak ten zrobił kilka chwiejnych kroków i upadł na twarz, wbijając strzałę głębiej we własną czaszkę. Teraz już na pewno Shade nie miał szans na ukrycie się, dlatego powstał i zaatakował z odległości trzeciego przeciwnika, który również od razu skonał. Grot naprawdę był ostry i wykonany z dobrej jakości, Shade bardzo długo robił te strzały i w końcu zauważył jak bardzo były przydatne. Kolejnej jednak nie zdołał naciągnąć, kiedy ostatni żywy ork rzucił się na niego, szarżując z mieczem w ręku. Łowca parując atak, kątem oka zobaczył, jak jego żona wraz z córkami ucieka za bramy miasta i biegnie wzdłuż muru, w przeciwnym do niego kierunku, po czym znika za zakrętem
- Na wszystkich bogów! - krzyknął Shade, odrzucając łuk i wyciągajac miecz.
Nawet gdyby teraz miał zginąć, osiągnął jedno - jego rodzina uciekła i żaden przeklęty ork nie dopadnie żadnej z nich. Będą bezpieczne.
Powoli, nie spiesząc się, ruszył w stroną przeciwnika.

Walczył długo odbijając ostrze wroga, przeciwnik parował tak samo. Szczęk oręża wprawionego w ruch był rytmiczny, dźwięczny i ukazujący kunszt walki. Shade oberwałeś parę razy, w ramię oraz bok, jednak w ostateczności udało mu się zgładzić orka.
Pchnięciem miecza upewnił się, ze przeciwnik nie żyje, po czym wytarł ostrze miecza w rzeczy truposza i ruszył dalej.

Nie interesując się płonącym miastem ruszył w stronę, w którą pobiegły żona i dzieci.
Minął róg muru... i nie dostrzegł nikogo ani niczego. Mur z tej strony był rozwalony, pobliskie drzewa oraz trawę pożerał zachłanny i piekący ogień.
Poczuł duszenie w płucach, jakby jakiś kamień zalegał mu w klatce piersiowej. Odkaszlnął, wciągnął powietrze, ale nie mógł pozbyć się tego uczucia ciężkości.
Krzyki maltretowanych kobiet, przerażonych dzieci oraz bezsilnych mężczyzn cichły coraz bardziej, zupełnie jakby nie było już osób, które mogłyby błagać o litość. Płomienie pożerały wszystko, a on nie wiedział, gdzie mogła być jego rodzina.
Przeszedł wzdłuż muru, bacznie przyglądając się ziemi. Jeden, dwa niewyraźne odcisku stóp - nic, co by przypominało ślady, jakie zostawić mogła kobieta i dwójka dzieci.
A przecież tędy uciekała. Widział to. Wróciła do miasta?

Ale w mieście panowała cisza. I żadnego ruchu. Nikt nigdzie nie biegł, nikt nie krzyczał, nie płakał. Nie było ani orków, ani ludzi. Żadnej żywej duszy.
Mieszkańcy wisieli na odrzwiach zrujnowanych domów, na wystających ze ścian belkach, na nielicznych drzewach. Wszystko zdawało się być takie samo, jak wtedy gdy po zbyt długim czasie wróciłeś do wioski… Zupełnie tak, jakby było już za późno.
Musiał to sprawdzić.

Dom był spalony.
Z domu, którego każdą cegłę kładł własnymi rękami, osobiście ciosał i układał każdą belkę, zostały ruiny i zgliszcza. Tak jak przedtem, jak to pamiętał ze snu.

Oparł się o pozostałość frontowej ściany, pochylił.
Czuł, że coraz trudniej złapać mu oddech. Ucisk w klatce piersiowej stawał się coraz silniejszy.
Spróbował nabrać więcej powietrza, ale skończyło się to na napadzie kaszlu.
Zaczynał się dusić?
Sądził, że ten sen... że powrót do tego snu był szansą na odmianę losu. Coś jednak musiało pójść nie tak. Sen się skończył, a mimo to wciąż tutaj był.
Doskonale pamiętał upadek do wody. Zemdliło go wtedy, pociemniało przed oczami, a później... później wrócił tutaj. Dlaczego?
Był na granicy śmierci, czy to był powód?
Musiał stąd wyjść. Jak najprędzej. Znaleźć...

Odwrócił się i już wiedział, ze nie musi szukać.
Na jego drodze stanęła belka z powieszoną żoną i córkami. Wisiały na grubych sznurach. Obok nich zawiązana była jedna pętla, była pusta, brakowała na niej ofiary, brakowało elementu tej układanki.
Miał ochotę się rozpłakać z bezsilności. Nic nie udało się zmienić, a im dłużej był w tym miejscu, tym gorzej się czuł, tym bardziej słabł.
Wiedział, że ostatnia pętla czeka na niego... ale widział też, że nie tędy prowadzi droga. Już raz popełnił taki błąd. Jeśli chciał się połączyć z córkami i żoną, to zdecydowanie nie mógł skorzystać z tego 'zaproszenia'.
Położył dłoń na rękojeści miecza. Chociaż tyle mógł spróbować zrobić - odciąć je. A potem pochować.
Ciała żony i córek spoczęły na ziemi, lecz na to, by wykopać im grób nie miał siły. Musiał wpierw zrobić coś innego - odpocząć. Nabrać sił. Odetchnąć świeżym powietrzem.
Powoli, powłócząc nogami, ruszył w stronę muru, z każdą chwilą czując się coraz gorzej i gorzej, z każdym oddechem mając coraz mniej sił.
Miał wrażenie, jakby ponownie umierał, tylko w większych męczarniach i bardzo powolnie

Mur, miast się zbliżać, stawał się coraz dalszy i dalszy.
Każdy krok był coraz krótszy, okupiony większym wysiłkiem i wreszcie Shade pojął, że się nigdy nie wydostanie z miasta, że przyjdzie mu tu ponownie umrzeć.
Ale jak już, to wolał spocząć koło swoich bliskich.

Gdy wreszcie dowlókł się do resztek swego domu miał tylko tyle sił, by usiąść koło ciała swojej żony.
Usiąść i czekać na nieuchronną śmierć.
 
Kerm jest offline