To był tylko sen. Zwyczajny sen. No cóż… wyjątkowo długi i koszmarny sen, ale sen jedynie. Sny nie mogą skrzywdzić.
Bear rozejrzał się dookoła i… zobaczył Bruce’a miotającego się we własnym koszmarze. No właśnie… własnym. To co Bobby przeżył w tym koszmarze i złego i dobrego było tylko wytworem jego wyobraźni.
Także i tamta Ange… Nic dziwnego, że sen potoczył się tak jak się potoczył. Barker zawsze lubił być obrońcą uciśnionych i dziewcząt. I nigdy na końcu nie zgarniał dziewczyny. Wszystko się zgadzało.
Bruce śnił. Bear nie bardzo wiedział czy powinien go budzić. Zresztą najpierw chciał się upewnić. Z pewnością ich przewodnik czuwa przy ognisku. Jeśli to był tylko sen, to Mount był żywy. Zanim zacznie ruszać Bruce’a Bobby wolał się upewnić. Po tym co zobaczył w koszmarze, chciał najpierw poczuć tę rzeczywistość. Otrząsnąć z lęku i przerażenia, że znów to jakaś zwodnicza pułapka lasu.
Dopiero wtedy obudzi Bruce’a. Wylazł ze śpiwora, a potem z namiotu i…
WHAT THE HELL...?!
To co zobaczył na sekundę zatrzymało Barkera w ruchu. Jakiś typek… z toporkiem… w szamańskiej masce poharatał Nicolasa, a teraz zamierzał rozpruć Connora?
Obaj napastnicy coś mówili, ale do Bobby’ego to nie docierało. Jego pięści się zacisnęły, jego zęby zazgrzytały w gniewie. Jego spojrzenie zwęziło się. Z rykiem furii Bobby “Bear” Barker rzucił się na przeciwnika. Błyskawicznie zaatakował pięściami, kopniakami… z całą swoją siłą próbując mierzyć w brzuch i unikać tomahawka. Nie bał się w ogóle. To nie był mityczny potwór, tylko jakiś przebieraniec. Nie miał pazurów tylko toporek, a Bobby miał za sobą wiele barowych bójek i szkolenie wojskowe… Niejeden raz stawał przeciw takiemu przeciwnikowi.
A teraz Bobby Barker był wściekły i zamierzał wyładować na mordercy całą swoją furię. W tej chwili w całej okazałości było widać powód dla którego Bearowi nadano taki przydomek. Na pewno nie z powodu jego misiowatości.