Siedziała w kucki, od godzin wpatrując się w płomienie. Pachniało grillem. Zaskakujące, albo i nie, ale palony człowiek pachniał zupełnie jak wieprzowina BBQ. Podrapała się za uchem, wierzchem dłoni wytarła nos i pociągnęła z manierki, uprzednio dokładnie mieszając znajdujący się w niej płyn. Zakrztusiła się.
- To było zupełnie zbędne.
- Było - nie mogła się nie zgodzić.
- Wierzysz, że byłoby tak źle? Serio? Dzieciak i kilka wspólnych lat to nie taki zły scenariusz w tym zapomnianym przez Boga świecie, Dahl.
- Najgorszy - wymamrotała - że musisz.. wiesz, że musisz, bo nikt nie miał... inaczej.
- Popatrz na nich - rondem kapelusza zakreślił w zbiór rozsypane w zasięgu wzroku grupki Bethelczyków. Ci z prawej kończyli zakopywać ostatni z płytkich grobów. Dalej pierwsza z grup wyruszała w nieznane, ciągnąc za sobą rzegoczący wózek pełen rozpieprzonego w pył i szmaty ziemskiego dobytku.
- Królesstwo Njebieskje sztoi przed Wami otworem - przepiła do nich, łowiąc jednocześnie wymowne spojrzenie Czachy. Wiadomo, o którym otworze myślał.
- Dobrze popatrz, mała. A mogliśmy zostać w Arce
- Nje mogliśszmy - gdy obróciła się do tamtego, gorące powietrze drżało z właściwą sobie obojętnością. Zniknął.
Kilka godzin później, gdy Love zniknął, gdy od wpatrywania się w płomienie oczy miła zupełnie suche i czerwone, gdy nogi miała kompletnie zdrętwiałe od siedzenia w kucki. Gdy w głowie rzestało huczeć od wizji, nadeszła wreszcie pora by zamknąć za sobą bramy Bethel. Patykiem rozgarnęła resztki żaru. Kości były dobrze widoczne. Z niska temperatura, pustynia będzie musiała dokończyć dzieła. Zrobić swoja robotę i zamknąć koło.
- Zabieram Cię stąd.
Przez skórzany woreczek, w którym dotąd woził tytoń, czuła ciepło. Garstka doczesnych szczątków. Bardziej symbol, niż cokolwiek innego, ale… nie miała innych opcji. Jak długo mogła by jeździć z uwiązanym u siodła trupem? Jeszcze tej samej nocy zapach ściągnąłby z pustyni wszystko, co żywi się śmiercią. Sępy, skorpiony, kojoty. Godny orszak dla kogoś, kto zdradził najwięstszy ideał Bible Belt - własną rodzinę.
*
Co by było gdyby. Tak najoględniej możnaby streścić dialog dziejący się w głowie Dahlii w ostatnich dniach.
Na dwóch końskich grzbietach mogła podróżować znacznie szybciej. Początkowy foch Czachy przerodził się w milczącą ulgę, gdy pojął wreszcie, że niebyt bystry srebrny ogier stanowił dla niego wsparcie, nie konkurencję.
Pochłaniali pustynię, a pustynia pochłaniała ich. Jechali przez jej trzewia. Krajobraz potęgował poczucie klęski, które nękało Dahlię odkąd opuścili Bethel. Hope przeżyła. Love przeżył. Heath gryzł piach gdzieś daleko od domu i jedynym pocieszeniem była myśl, że dopilnuje, by jego szczątki spoczęły w świętej ziemi Teksasu. W Arce.
*
- Hej, widzisz to? To samo co ja? - odległa sylwetka w siodle przestała wyglądać na wyluzowaną. Widać to było z daleka.
- Kanibale voodoo z latawcami jak w chiński nowy rok? Tak, widzę… - Mikrus pstryknął przyciskiem krótkofalówki i wysiadł z wozu by wleźć na pakę i przypatrzeć się lepiej sylwetkom w oddali. - Festyn jakiś mają czy co?*
- ...rwa… - w słuchawce trzasnęło - Chciałabym powiedzieć “objedźmy ich szerokim łukiem”, ale naprawdę potrzebuję proszków. Wpakujemy się po uszy, prawda?
- Prochów, wachy… Jak wyjeżdżaliśmy wydawało mi się że dotoczymy się na miejsce i jeszcze zostanie, ale jak jest pod korek to zawsze się tak wydaje. - Eddie przysłonił oczy dłonią i poobserwował chwilę. - Jacyś obcy do nich zawitali. Widzisz te wozy? Może jakiś handelek dało by się zrobić. Mamy trochę tych wojskowych racji. Aaa no i jeszcze amunicja. Z tym też jesteśmy w dupie…
- Bałam się, że to powiesz - z daleka widział, jak pokręciła głową. Radio poszumiało chwilę, emitując urywki rozmowy. Konie ruszyły w kierunku imprezki.
- No. I ta pieczona wiewiórka mnie przekonała. Dość mam konserw i stuletnich sucharów. - Eddie zerknął w stronę wozu Portnera i Moniki i poczłapał do nich obgadać sytuację.
__________________ Purple light in the canyon
That's where I long to be
With my three good companions
Just my rifle, my pony and me |