Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-06-2016, 11:44   #148
Gveir
Banned
 
Reputacja: 1 Gveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumnyGveir ma z czego być dumny
Ragnwald


- Halfingi? Panie Niedźwiedziu, tutaj to rzadkość - rzucił najstarszy. Upił solidny łyk piwa, pozwalając pianie zagościć na górnej wardze.
- Jest ich w cholerę mało, nie trzymają się siebie jak w innych miastach. Coger Piwosz to taki lokalna menda, jak z resztą spora część. - dokończył drugi.
- Bródka w szpic, łysiejący, z lekkim brzuchem od piwa. Wyjątkowo chamski i butny, bo buja się wśród bliźniaków - uzupełnił opis trzeci z braci.
Nad bliźniakami musieli się zastanowić, podobnie jak nad miejscem ich przebywania.
- Bywa, że przesiadują w "Potwornej Teściowej". Lokal w piwnicy jednej z murowanych kamienic, jakiś kawałek drogi stąd. Powinni być tam, zwłaszcza wieczorem. Jeśli nie będzie, należy o nich popytać. Szybko się pojawią, ale dla pana będą na pociągnięcie z barbary i dwa lepy na ryj - zakończył radośnie najstarszy, uśmiechając się do rozbójnika.
Dopili piwa, Ragnwald pożegnał się z młodzieniaszkami i ruszył szukać wspominanego lokalu.


Pozwolił sobie na zapuszczenie się w wąskie uliczki, które tworzyły krajobraz gór i pagórków. Ten, kto zbudował Salzemund nie miał za grosz zmysłu budowniczego, słowo!
Niedźwiedź z Ferlangen przechadzał się w dość chwacki sposób - z wypiętą do przodu piersią, szelmowskim uśmiechem oraz kapeluszem luźno osadzonym na czerepie. Przechodzące kobiety witał uśmiechem czy puszczeniem przysłowiowego oczka, na co reagowały zalotnym śmiechem. Po raz kolejny dzika natura rozbójnika przyciągała. Być może nie spodobało się to lokalnym typom, bowiem po skręcie w lewo, z pobliskiej bramy wystrzeliło dwóch typów. Automatyczne, bez zastanowienia. Najwyraźniej sądzili, że spotkali frajera godnego obrobienia. Pomylili się, ale o tym mieli przekonać się za kilka chwil.
- Dawaj karle, srebrniki lub miedziaki, byle szybko, frajerze - wyskoczył pierwszy, ogolony na krótko o mordzie lokalnego kryminalisty. Jego kolega, o wychudzonej mordzie z długim nosem wyglądał na lubującego się w dosłownym podgalaniu ludzi ostrzem noża. To właśnie on jako pierwszy spostrzegł kogo napadli i zrozumiał swój błąd.
Momentalnie pobladł, odsunął się krok w tył i zarzucił Ragnwalda błagalnym wzrokiem.
- C-co złego.. to nie ja.. ja już.. - wyjąkał, cofając się w tył. Jego kumpel był tak ślepo zapatrzony w zdobycz oraz powierzchowną ocenę aparycji Niedźwiedzia, iż zamiast podążyć za wzrokiem kumpla, odwrócił się rzucając mu kilka uwag.
- No co jest Heinz?! Co Ty odpierdalasz! - warknął.

Tuż przed nim, górowała zwalista i potężna sylwetka Ragnwalda Indriadssona. Skazanego na banicje w Nordlandzie i karę śmierci w Ostlandzie. Rasowego rozbójnika, pełnego fantazji i chęci zarobku czy dotarcia do celu. A najwyraźniej chłystek miał coś, co pozwoliłoby mu przybliżyć się do celu.



Edgar


Miejscowi niezbyt chcieli gadać z młodym rycerzem. Wyczuwali w nim obcego, kogoś kto węszy w poszukiwaniu guza lub łatwego łupu. Przeganiali go lub spławiali, ktoś chciał nawet mu wpierdolić, ale szybkie spojrzenie Duneberga studziło zapał. Bądź co bądź, był wojownikiem z krwi i kości.

Więcej szczęścia miał u stróżów prawa.

Kordegarda była małym, murowanym budynkiem. Wchodziło się do niej poprzez drewniane drzwi z solidnymi okuciami. Wnętrze pachniało stęchlizną, kurzem oraz starym piwem. Z zakamarków dawało się słyszeć wrzaski zatrzymanych, głównie próbowali udowadniać swoją niewinność. Rolę prokuratora pełnił jeden z strażników, który uciszał co krewkich ciosem drewnianej lagi.

Główne pomieszczenie było oświetlone w sposób dostarczający, o ile za takie przyjmie się wąskie okna budynku. Stół przy kominku był okupowany przez trzech strażników, którzy rozmawiali o czymś w ożywiony sposób. Znajdowało tu się jeszcze stanowisko dla interesantów, przy którym siedział znudzony życiem mężczyzna o kruczoczarnych włosach związanych w małą kitkę i gładko ogolonej twarzy. Jego orzechowe oczy zlustrowały przybysza, a gest dłoni zaprosił go do siebie.
- W czym mogę pomóc zacny obywatelu? - zdanie wypowiedziane monotonnym tonem człowieka, który widział w życiu wiele gówna, ale zdecydowanie zbyt dużo ześwirowanych akcji. Tutejsza patologia potrafiła odstawić nieliche numery..
- Szukam człowieka, który zwie się Mikry Jorgen, Mały Luis lub Otto Lukas Adelhofen.
Strażnik ożywił się nagle, spojrzał po przybyłym. Do obdartusów nie należał. Wyglądał dość schludnie, porządnie, w wojskowym znaczeniu tego słowa. Biła od niego aura przykładności i porządku, co chyba udzieliło się strażnikowi.
- Mikry? Ależ panie drogi.. - zawiesił głos, czekając na odpowiedź. Właśnie wtedy dostrzegł medalion przedstawiający głowę wilka. Niechybny znak, iż interesant był wyznawcą Ulryka. Ten jednak wyglądał cholernie solidnie, wykonano go z dobrego materiału. Takie znaki noszą albo kapłani, albo ktoś powiązany z kultem Ulryka... a to nie wróżyło niczego dobrego.
- Panie. Jak mogę Panu pomóc, może zechce Pan spocząć?
Nieopodal znajdował się mały taboret, który Edgar przysunął sobie. Oparł się o stół i lekko nachylił ku mężczyźnie.
- Szukam tego człowieka. Znam sprawę Mikrego, podobno go utopili, ale nie wierzę w to, bo moje źródła mówią co innego. Wiesz może, dobry człowieku, co tutaj się dzieje?
Ciężkie i długie westchnięcie było pierwszą odpowiedzią. Przetarł twarz dłonią, cmoknął kilka razy i rozpoczął.
- Chujowo się tutaj dzieje, drogi panie. Jest po chuju fest. Oprócz działalności gangów, codziennych awantur w karczmach, trafiło się nam jeszcze to! Zagadkowe zaginięcia. Suszą nam łeb od długiego czasu. Najpierw taki smark, 10 letni bodaj, Uwe go zwali. Prawda tam, Heinrich? - rzucił do strażników.
Wywołany podszedł do stołu, kiwnął głową na powitanie i dorzucił swoje grosze.
- Prawda to, panie sierżancie. Znam ja rodziców tego chłopaczka, zajmują się przewozem rzecznym. Mały podlotek, blond włosy, wiecznie roześmiana gęba. Zaginął już jakiś czas temu, ciągle go szukamy ale wiadome...
- Brak poszlak oraz środków, zarówno pieniężnych jak i kadrowych - dokończył dowódca. - Tak to kurwa tutaj jest, na Północy. Książe-Elektor skąpi na stolice, a tutaj jeszcze ta pierdolona wojna. Pewnie nas postawią na baczność, gdy regimenty wyjdą z miasta. Jakiś zaciąg do milicji pewnie przeprowadzą, miasto stanie na głowie.. Panie, istny pierdolnik. W dodatku ten drugi, Franz, syn rzemieślnika.
- Też zaginął bez wieści, proszę pana. Młody, 20 lat. Syn szkutnika, pomagał ojcu, sposobił się do zawodu. Jedynego go miał, bo reszta to córki i taki pech.. też nam suszy głowę ale co mamy zrobić. - dokończył Heinrich. Sposępniał trochę. Odszedł od stołu, machnął na pozostałych, dając im znać, iż pora wyjść na patrol. Przez chwile panował zgiełk, gdy strażnicy zbierali się do wyjścia. Zgromadzili sprzęt oraz swoje szanowne litery i opuścili budynek. Został tylko Edgar i sierżant.
- Rozumiem, że świątynia się tym interesuje. Nie wyglądasz mi Panie na kapłana, ale Ulryk na pewno ma wśród wyznawców ludzi świeckich, co służą kultowi swoimi umiejętnościami w delikatnych sprawach - to chyba było najdelikatniejsze określenie człowieka, który jest agentem świątyni. Gdyby Edgar był sigmarytą, mógłby to potraktować jako zarzut bycia człowiekiem Inkwizycji.
- Był taki jeden człowiek, nie powiem, dość rzeczowy. Elegancki, konkretny, wysławiał się poprawnie i znał na rzeczy. Nieco niski, sprawiał wrażenie dotkniętego doświadczeniem, bo i siwe skronie miał. Chuda ale szlachetna twarz. Taka śmieszna bródka, jak jakiś tileańczyk. Zwał się Lothar Freibreuer i zaoferował pomoc. Wynajęła go rodzina małego Uwe i Franza, mówił mi, że nie tylko oni zniknęli, ale to też było jakiś czas temu. Od tamtego czasu ni słychu, ni widu. Najpewniej ciężko pracuje. Tyle tylko wiem, Panie. Mam nadzieje, że pomogłem.



Horst i Algrim


Wcześniej, w karczmie


Gospodarz zasłuchał się w pytaniu o Małego Luisa.
- Pierwsze słyszę, panie drogi. Z ludzi o określeniu mały, znałem kiedyś Mikrego Jorgena, ale to sprawa znana w tej dzielnicy. I chyba mam wrażenie, że znasz kierowniku jest historię. Musisz rozpytać na ulicach, tam gdzie zmierzasz powinni coś wiedzieć.

Ruszyli dziarsko, kierował Algrim. Wiedziony wizją chędożenia i wypitki.
Droga okazał się zaskakująco krótka, może dlatego, iż łaskawy karczmarz wskazał ją im po wcześniejszej perswazji.
Zgodnie z jego opisem, przed bramą stało dwóch jegomości cierpiących na połowiczny zanik karku. Ostre spojrzenia zdradzały inteligencje większą niż u przeciętnego chama, plebejusza czy rzezimieszka ulic Salzemund. Lustrowali niezwykły tandem od dobrych kilkunastu metrów, wyczekując ich zamiarów. Nie pomylili się gdy Algrim i Horst stanęli przed bramą.
- W czymś pomóc, chłopaki? - rzucił tubalnym głosem jeden z drabów.
- Tak, zdrówka wam życzy Andre - odpowiedział lekko podkurwiony, ale równie nakręcony krasnolud. Draby? Cóż mogły zrobić wobec kogoś, kto znał Andre i zawołanie na mega zniżkę. Rozstąpili się przed dwójką, wskazując wejście do jaskini rozkoszy.
Jak okazało się lokal był w całym budynku. Solidnym, drewnianym z kamienną podbudówką. Już na wejściu przywitała ich przytłumiona atmosfera ciężkich zasłon, woni ciężkiego kadzidła - rzeczy niezwykle drogiej, oraz rozmów czy chichotu kobiet.
Za solidnym biurkiem siedziała kobieta w średnim wieku, która nadal utrzymywała swoją urodę w solidnych ryzach. Długie, kruczoczarne włosy opadały na jej odsłonione ramiona, a piersi zderzały się z sobą pod wpływem gorsetu. Spod przycienionych powiek strzelały ku nim spojrzenia zielonych tęczówek oczu.
- Witam drogich panów, zapraszam i zapytam jakich fantazji mogę dać upust?
- Pozdrawia was Andre i zdrówka życzy, a ja z moim przyjacielem - tu Horst klepnął zajaranego przybytkiem Algrima w ramię - z miłą chęcią porozmawiamy z paniami i wybierzemy na dalsze randez-vous te, które nam odpowiadają.
Krasnolud pokiwał głową, gładząc brodę.
- Czy jest szansa na zwilżenie ust w czymś z procentami podczas rozmowy? - swoje pięć groszy dorzucił brodacz.
Burdelmama uśmiechnęła się szeroko i lekko zaśmiała. Wystudiowany gest, który wychodził bardzo naturalnie.
- Owszem, drodzy panowie. Zapraszam przyjaciół Andre. Udajcie się panowie tutaj, na lewo.

Pomieszczenie oddzielała kolejna kotara. Weszli do pomieszczenia, które przypominało poprzednie. Kotary, materiał którym obito ściany, poduszki i wygodne leżanki. Dywany. Kilku klientów swobodnie rozmawiało z całkiem zgrabnymi paniami. Były typowe przedstawicielki południa Imperium - dumne reiklandki, zahukane stirlandzkie kobiety które zyskały na szlachetności z dala od surowego landu, czy zalotne damy z Talabeklandu. Nie obyło się bez jasnowłosych piękności z Północy. Przechadzała się śniada piękność z Arabii do pary z równie atrakcyjną estalijką. Dwie czarnoskóre kobiety zabawiały rozmową i pieszczotami jakiegoś mężczyznę.
Wybór był niesamowity. O ile Algrim miał ochotę po prostu wychędożyć najładniejszą, tak Horst miał w tym drugi cel - informacje.
Przy jednej z ścian znajdował się szynkwas, za którym stał łysy jegomość o miłej twarzy. W prawym uchu barmana ubranego w białą koszulę widniał pozłacany kolczyk. Na widok nowych klientów uśmiechnął się, skinieniem ręki zapraszając na pierwszego drinka.




Yrseldain


Nasz dzielny akrobata, mistrz sztuk walk i stylu swobodnego wpierdolu z półobrotu lawirował pomiędzy uliczkami. Podśpiewywał pod nosem jakąś skoczną melodię, którą znał z dzieciństwa w Athel Loren. Matka i ojciec nie byliby zachwyceni tym gdzie jest teraz ich syn, ale służba Tańczącemu Bogowi wymagała pewnych poświęceń. W dodatku, Liściaste Ostrze kochał to co robi. A cel uświęcał środki. Wyrwanie większego chwasta wymaga czasami wypielenia pomniejszych.

Tu skręcił, tam zszedł z schodów, tutaj z kolei przetrącił z bara co bardziej cwaniakujących. Wieść rozeszła się pocztą pantoflową - rudy elf najebał bez sapnięcia bandę miejscowych rzezimieszków.
Jak prezentowała się Potworna Teściowa? Mały, drewniany budynek, wciśnięty pomiędzy większe kamienice. Szyld się zgadzał - malunek kobiety o potwornym wyrazie twarzy i rozczochranych włosach, niechybnie przedstawiał teściową.
Samo wnętrze.. cóż, to była speluna. Stare i trzeszczące deski tworzyły podłogę, a plamy krwi i piwa tylko konserwowały ją. Bądź też niszczyły, zależy kto o tym mówił. Okna był otwarte na oścież, podobnie jak drzwi, które czasy świetności miały za sobą. Wielokrotnie reperowane, składane i rozwalane. Być może właściciel ledwo co ciułał gorsze, bądź był zbyt leniwym chujem, by zamówić nowe wrota do tego zapominanego przez prawo przybytku.
Jak na tą porę było tu trochę ludzi. Zajmowali miejsca przy ławach, tłocząc się i pijąc podłe piwo bądź nieco lepszą gorzałkę. Za szynkwasem stała kwintesencja chama i dowcipnisia. Mówili na niego Biecław lub Biecu. Aparycją przypominał Ragnwalda, wzrostem dorównywał Horstowi. Jego kwadratowa szczęka była wykrzywiona w kpiącym uśmieszku, który gotowy był otworzyć się by wyrzucić z siebie żarcik. Bystre oczy lustrowały klientów i spoczęły na elfie.
- O kurwa, to nasz king Bruno Lin, wpierdolu mistrz! - rzucił śmieszek. Sala zmilkła na chwilę, celując spojrzeniami w elfa. Byłą to jednak chwila, bo zaraz wszystko wróciło do normy.
Cóż mógł zrobić Yrseldain, jak nie podejść do szynkwasu?
 
Gveir jest offline