| Droga do Szuwarów, niedaleko Chlupocic. Część I/II - Na pięść Budowniczego! - mruknął Theseus, wyrwany z błogiej drzemki. Podniósł rozkojarzony wzrok i spojrzał na kobietę siedzącą tuż przed nim. Laura, przypomniał sobie w myślach, powoli rozeznając się w sytuacji.
- To się porobiło... - skomentowała bardziej przejęta losem całego wozu, niż chwilową wpadką duchownego. Nie mniej i do tego tematu nawiązała spoglądając na mężczyznę i unosząc kolana, jakby chciała zrobić mu więcej miejsca w miniaturowej podłodze miniaturowej klitki. - Przepraszam, panią - dodał pośpiesznie, zdejmując niegodziwie opartą dłoń z łydki towarzyszki podróży. - Nic się pani nie stało? - zapytał, podnosząc się z klęczek i wracając na swoje miejsce. Jednocześnie rozglądał się wokół i nasłuchiwał.
- Nic się nie stało - zapewniła uprzejmie. - Prócz odgniecionych kości nic nowego mi nie jest. Za to nasza podróż... - nachyliła się do okienka dyliżansu wypatrując obsługi przy feralnym kole. - … nasza podróż została zatrzymana - dokończył za nią.
Kapłan potarł czoło i westchnął cicho. Wyglądało na to, że jego przybycie do Szuwarów trochę się opóźni. On nie lubił się spóźniać. - Wyjdę na zewnątrz i sprawdzę, co jest na rzeczy - powiedział spokojnie, wstając z miejsca. Gabaryty duchownego nie pozwalały mu na swobodne poruszanie się po środku dyliżansu. Wciskając głowę między ramiona, dostał się w pobliże drzwiczek, które zaraz ostrożnie otworzył, a następnie wyszedł na zewnątrz. - Czy mamy jakiś problem? - zapytał pogodnie ich przewoźników.
Krasnolud Bolat wyprostował się z nad ośki zarytej w błocie i zmarszczył. - Eee.. nieee… Może trochę… - cedził wpatrując się z pod okularów jak denka od butelek w pasażera. - Koło - wskazała skrzacica przy kości, która unosiła się ciężko nad powozem, jak obżarty bąk. - Jebło - zakończył krótko i głucho Yorgel, troll, który właśnie minął duchownego z pniakiem pod pachą. Podszedł do ośki, dźwignął ją jedną ręką, aż powóz zastękał jak stara łajba i oparł o pniaka. Kufry i walizy, którymi dyliżans był obwieszony jak choinka, zakołysały się i poobijały, podczepiane na sznurkach, rzemykach i łańcuchach.
Gdzieś z przodu konie zarżały, gdyż czwarty towarzysz tej wesołej kompanii, Dylan De Vramount, odpinał je właśnie z zaprzęgu. - Tak to już panie reverendusie czasem bywa - Rozpoczął tłumaczenie Bolat Boldervine wąchając czubek swojego palucha wskazującego- Otóż koło najechało na ten oto kamień. - Mimo że dębowe, a szprychy ma z wiązów i piasta tyż mocna… - Jebło - rzucił krótko i głucho Yorgell, który koło wygrzebał z błota. Widać było, że rzeczywiście pękło i choć okute żelazem, wygięło się mocno. Samo drzewo wykruszyło się ze środka jak okruszki czerstwego chleba. Szczerbate, ubłocone, do reperacji.
Duchowny złożywszy dłonie za plecami, wyprostował się i w skupieniu wysłuchiwał relacji ich powoźnika. Na każde przekleństwo reagował lekkim ściągnięciem wargi. - Opatrzność boska bywa nieprzewidywalna. Widocznie w tym momencie jej nam zabrakło, drogie dzieci - skomentował tylko wyjaśnienia krasnoluda. Choć z poważną miną, Theseus nie wyglądał na wściekłego, czy choćby sfrustrowanego. A przynajmniej nie dawał po sobie nic poznać. - Rozumiem, że nie macie zapasowego koła i wasza przyjaciółka - tu wskazał palcem na skrzacicę - musi udać się w podróż, by ściągnąć pomoc… - Glaive na spokojnie wyłożył sytuację, przechadzając się parę kroków w te i wewte, spuszczając przy tym głowę i ściągając brwi w zamyśleniu. Musiał przy tym uważać, by nie wdepnąć w paskudną kałużę, których na drodze było pod dostatkiem.
- A czy taka pielgrzymka nie zajmie zbyt długo? - odezwała się Laura wypłoszona z dyliżansu kolejnymi wstrząsami. Z początku wystawiła głowę, by było ją widać. Następnie chciała wysiąść, jednak głębokie błocko nie napawało zbytnim optymizmem. Zrezygnowała oglądając wszystko z poziomu drzwiczek - Jak na moje... Do zmroku, jak nie więcej. - A pewnie, że więcej! - parsknęła wymownie Petunia i przysiadła na dachu powozu, tuż nad kozłem - Nie jestem pieprzonym trzmielem bojowym z jakiś egzotycznych krain! - Wezmę jednego kunia panie Boldervine i pojadę - jęknął z miną straceńca De Vramount ciągnąc za sobą szkapę - To chyba będzie najlepiej.
Widać ten człowiek często był świadkiem przepychanek między skrzacicą a krasnoludem.
Bolat mlasnął, zadarł łeb na Petunię i pomruczał. Obejrzał się na wystającą pannę z powozu i poczłapał do niej po błocie. Sięgał Glaiv’owi dokładnie do pasa. - Eeee.. no tak.. więc .. Koń, moja miła pani, to tak ze dziesięć kilometrów w kwadrans zjedzie cwałem. Później tak se stępem będzie jechał sześć kilometrów przez kolejne cztery kwadranse. Hrrrrrrr! - Zaciągnął flegmę aż każdemu przeszły ciary od spojenia łonowego po czubek głowy.
Splunał. - A tu jeszcze - wytarł usta kontynuując - z dziewięć kilometrów, które koń musi pokonać krętymi, niebezpiecznymi i śliskimi drogami. Tam postać, poczekać, a potem wrócić. No i my takiego zgonionego konia od razu do dyszla podczepić nie możemy, a i na koło czekać trzeba będzie… - krasnolud rozłożył ręce bezradnie na boki…
Nastała jakaś taka niepewna cisza... - Ale! - Tu wyszczerzył się niebezpiecznie, a w optycznie powiększonych, niebieskich oczach zabłyszczał chytry plan - Petunia! - Wskazał na nią obwąchanym wcześniej paluchem - Rozwija prędkość do ośmiu kilometrów w kwadrans!
- Pięciu! Pięciu kilometrów! - Dało się słychać gdzieś z dachu dyliżansu... - No to pięciu.. - chytra mina nie znikała z twarzy Boldervine’a - A ona nie musi krętymi ścieżkami latać tylko prosto jak w mor… jak od miarki, moja pani. A tak patrząc ma tylko niecałe dwadzieścia kilometrów. W obie, czterdzieści. No z kołem na plecach… - Zawiesił głos, źrenice powędrowały mu ku górze, jakby chciał dojrzeć to miejsce między brwiami, usta niemo coś mówiły a paluchy przeliczały. - Z kołem to by jej zajęło z sześć godzin wszystkiego!
- Z kołem?! Chyba cię kurwa słabo słyszę!... - wrzasnęła Cotonfoot
Batiseista pokręcił cicho głową, nie wiadomo czy z powodu czasu, jaki zmarnują w tym miejscu, czy też w reakcji na plan awaryjny krasnoluda. - A może… - zaczął, podnosząc oblicze i ważko podchodząc do uszkodzonego koła, przed którym przykucnął. - Może nigdzie nie trzeba będzie lecieć - powiedział po chwili przyglądania się uszkodzonemu elementowi dyliżansu, jednocześnie przenosząc porozumiewawcze spojrzenie na Laurę.
__________________ "Pulvis et umbra sumus" |