Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-06-2016, 12:45   #7
MTM
 
MTM's Avatar
 
Reputacja: 1 MTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputację
Droga do Szuwarów, niedaleko Chlupocic. Część I/II


- Na pięść Budowniczego! - mruknął Theseus, wyrwany z błogiej drzemki. Podniósł rozkojarzony wzrok i spojrzał na kobietę siedzącą tuż przed nim. Laura, przypomniał sobie w myślach, powoli rozeznając się w sytuacji.
- To się porobiło... - skomentowała bardziej przejęta losem całego wozu, niż chwilową wpadką duchownego. Nie mniej i do tego tematu nawiązała spoglądając na mężczyznę i unosząc kolana, jakby chciała zrobić mu więcej miejsca w miniaturowej podłodze miniaturowej klitki.
- Przepraszam, panią - dodał pośpiesznie, zdejmując niegodziwie opartą dłoń z łydki towarzyszki podróży. - Nic się pani nie stało? - zapytał, podnosząc się z klęczek i wracając na swoje miejsce. Jednocześnie rozglądał się wokół i nasłuchiwał.
- Nic się nie stało - zapewniła uprzejmie. - Prócz odgniecionych kości nic nowego mi nie jest. Za to nasza podróż... - nachyliła się do okienka dyliżansu wypatrując obsługi przy feralnym kole.
- … nasza podróż została zatrzymana - dokończył za nią.
Kapłan potarł czoło i westchnął cicho. Wyglądało na to, że jego przybycie do Szuwarów trochę się opóźni. On nie lubił się spóźniać.
- Wyjdę na zewnątrz i sprawdzę, co jest na rzeczy - powiedział spokojnie, wstając z miejsca. Gabaryty duchownego nie pozwalały mu na swobodne poruszanie się po środku dyliżansu. Wciskając głowę między ramiona, dostał się w pobliże drzwiczek, które zaraz ostrożnie otworzył, a następnie wyszedł na zewnątrz.
- Czy mamy jakiś problem? - zapytał pogodnie ich przewoźników.




Krasnolud Bolat wyprostował się z nad ośki zarytej w błocie i zmarszczył.
- Eee.. nieee… Może trochę… - cedził wpatrując się z pod okularów jak denka od butelek w pasażera.
- Koło - wskazała skrzacica przy kości, która unosiła się ciężko nad powozem, jak obżarty bąk.
- Jebło - zakończył krótko i głucho Yorgel, troll, który właśnie minął duchownego z pniakiem pod pachą. Podszedł do ośki, dźwignął ją jedną ręką, aż powóz zastękał jak stara łajba i oparł o pniaka. Kufry i walizy, którymi dyliżans był obwieszony jak choinka, zakołysały się i poobijały, podczepiane na sznurkach, rzemykach i łańcuchach.
Gdzieś z przodu konie zarżały, gdyż czwarty towarzysz tej wesołej kompanii, Dylan De Vramount, odpinał je właśnie z zaprzęgu.
- Tak to już panie reverendusie czasem bywa - Rozpoczął tłumaczenie Bolat Boldervine wąchając czubek swojego palucha wskazującego- Otóż koło najechało na ten oto kamień.


- Mimo że dębowe, a szprychy ma z wiązów i piasta tyż mocna…
- Jebło - rzucił krótko i głucho Yorgell, który koło wygrzebał z błota. Widać było, że rzeczywiście pękło i choć okute żelazem, wygięło się mocno. Samo drzewo wykruszyło się ze środka jak okruszki czerstwego chleba. Szczerbate, ubłocone, do reperacji.

Duchowny złożywszy dłonie za plecami, wyprostował się i w skupieniu wysłuchiwał relacji ich powoźnika. Na każde przekleństwo reagował lekkim ściągnięciem wargi.
- Opatrzność boska bywa nieprzewidywalna. Widocznie w tym momencie jej nam zabrakło, drogie dzieci - skomentował tylko wyjaśnienia krasnoluda. Choć z poważną miną, Theseus nie wyglądał na wściekłego, czy choćby sfrustrowanego. A przynajmniej nie dawał po sobie nic poznać.
- Rozumiem, że nie macie zapasowego koła i wasza przyjaciółka - tu wskazał palcem na skrzacicę - musi udać się w podróż, by ściągnąć pomoc… - Glaive na spokojnie wyłożył sytuację, przechadzając się parę kroków w te i wewte, spuszczając przy tym głowę i ściągając brwi w zamyśleniu. Musiał przy tym uważać, by nie wdepnąć w paskudną kałużę, których na drodze było pod dostatkiem.

- A czy taka pielgrzymka nie zajmie zbyt długo? - odezwała się Laura wypłoszona z dyliżansu kolejnymi wstrząsami. Z początku wystawiła głowę, by było ją widać. Następnie chciała wysiąść, jednak głębokie błocko nie napawało zbytnim optymizmem. Zrezygnowała oglądając wszystko z poziomu drzwiczek - Jak na moje... Do zmroku, jak nie więcej.
- A pewnie, że więcej! - parsknęła wymownie Petunia i przysiadła na dachu powozu, tuż nad kozłem - Nie jestem pieprzonym trzmielem bojowym z jakiś egzotycznych krain!
- Wezmę jednego kunia panie Boldervine i pojadę - jęknął z miną straceńca De Vramount ciągnąc za sobą szkapę - To chyba będzie najlepiej.
Widać ten człowiek często był świadkiem przepychanek między skrzacicą a krasnoludem.

Bolat mlasnął, zadarł łeb na Petunię i pomruczał. Obejrzał się na wystającą pannę z powozu i poczłapał do niej po błocie. Sięgał Glaiv’owi dokładnie do pasa.
- Eeee.. no tak.. więc .. Koń, moja miła pani, to tak ze dziesięć kilometrów w kwadrans zjedzie cwałem. Później tak se stępem będzie jechał sześć kilometrów przez kolejne cztery kwadranse. Hrrrrrrr! - Zaciągnął flegmę aż każdemu przeszły ciary od spojenia łonowego po czubek głowy.
Splunał.
- A tu jeszcze - wytarł usta kontynuując - z dziewięć kilometrów, które koń musi pokonać krętymi, niebezpiecznymi i śliskimi drogami. Tam postać, poczekać, a potem wrócić. No i my takiego zgonionego konia od razu do dyszla podczepić nie możemy, a i na koło czekać trzeba będzie… - krasnolud rozłożył ręce bezradnie na boki…
Nastała jakaś taka niepewna cisza...

- Ale! - Tu wyszczerzył się niebezpiecznie, a w optycznie powiększonych, niebieskich oczach zabłyszczał chytry plan - Petunia! - Wskazał na nią obwąchanym wcześniej paluchem
- Rozwija prędkość do ośmiu kilometrów w kwadrans!
- Pięciu! Pięciu kilometrów! -
Dało się słychać gdzieś z dachu dyliżansu...

- No to pięciu.. - chytra mina nie znikała z twarzy Boldervine’a - A ona nie musi krętymi ścieżkami latać tylko prosto jak w mor… jak od miarki, moja pani. A tak patrząc ma tylko niecałe dwadzieścia kilometrów. W obie, czterdzieści. No z kołem na plecach… - Zawiesił głos, źrenice powędrowały mu ku górze, jakby chciał dojrzeć to miejsce między brwiami, usta niemo coś mówiły a paluchy przeliczały.
- Z kołem to by jej zajęło z sześć godzin wszystkiego!
- Z kołem?! Chyba cię kurwa słabo słyszę!... -
wrzasnęła Cotonfoot

Batiseista pokręcił cicho głową, nie wiadomo czy z powodu czasu, jaki zmarnują w tym miejscu, czy też w reakcji na plan awaryjny krasnoluda.
- A może… - zaczął, podnosząc oblicze i ważko podchodząc do uszkodzonego koła, przed którym przykucnął. - Może nigdzie nie trzeba będzie lecieć - powiedział po chwili przyglądania się uszkodzonemu elementowi dyliżansu, jednocześnie przenosząc porozumiewawcze spojrzenie na Laurę.
 
__________________
"Pulvis et umbra sumus"
MTM jest offline