Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 13-06-2016, 11:20   #1
Konto usunięte
 
Mira's Avatar
 
Reputacja: 1 Mira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputacjęMira ma wspaniałą reputację
[sesja 18+] O czym szumią Szuwary?





SZUWARY, I dzień kalendarzowej wiosny, popołudnie/wieczór


Remi, Victor, Miłogost

Posępny Karczmarz podniósł wzrok sponad wycieranych właśnie kufli i spojrzał przez okno, mrużąc oczy. Choć słońce chyliło się już ku zachodowi, tego dnia świeciło już naprawdę mocno, roztapiając ostatnie zbite po zimie grudy brudnego śniegu.

Wiosna w końcu znów zawitała do Szuwar, niestety podobnie jak w zeszłym roku, jak i od 10 lat - nie miała przynieść Miłogostowi większego utargu. Na bieżące potrzeby może i starczało, ale z roku na rok Karczma podupadała, a nie było za co ją remontować.

“Niedługo będzie trzeba zamknąć tę ruderę” - pomyślał nie bez żalu Karczmarz, bo lubił swój zawód.

Potoczył teraz wzrokiem po głównej sali. Goście, czy raczej stali bywalcy, dopiero się zbierali. Nie przeszkadzało to jednak Vincentowi - miejscowemu artyście popaść w kłopoty. Tkacza najwyraźniej znów poniosła brawura i właśnie srogo przegrywał w karty z Bartnikiem - Remim Martinem. A stawką była niebagatelna sumka 5 szylingów.

Przy palenisku, jak co wieczór, brząkała na bałałajce trzeźwa jeszcze skrzacica Marianna - miejscowa i jedyna bardka. Śpiewała akurat, drąc gardło niemiłosiernie podczas refrenu:
Idę sobie znanym szlakiem
Obok dziewczę z cud buziakiem
Lecz zmęczyła się biedaczka
Więc zaczęła szukać krzaczka
Krzaczek jest, więc trudna rada
Dziewczę szybko się układa
Ja się na niej wprost rozkładam
Nagle czuję, że w coś wpadaaaam!
Bagno, bagno, gdzie nie spojrzę, gdzie nie stanę
Bagno, bagno, wciąga ciało me kochane
Bagno, bagno, wkoło bulgocząca masa
Bagno, bagno, bagno, bagno, bagno,
Baaaaaaagno mnie otacza!

Karczmarz westchnął. Czasem zastanawiał się czy tawerna nie miałaby większego ruchu bez występów Marianny.



Rodolphe, Harl, Aymeric, Marie, Hoe, Redgar


Rodolphe Trottier - Zielarz i zarazem dumny Mer Szuwar siedział na ganku przed swoją chałupą i pociągał ziołową nalewkę “dla zdrowotności”. Choć trunek mile rozgrzewał trzewia, oblicze zielarza był strapione.

Jakiś miesiąc temu, gdy trzymał srogi mróz, Barbara Beaumanoir, miejscowa swatka, znalazła ciało klechy leżące w śniegu u podnóża dzwonnicy kościelnej. Już na pierwszy rzut oka można było dostrzec, że biedak runął z samego jej szczytu i się zabił.

Niby wypadki chodzą po ludziach, ale teraz, gdy do Szuwar przybywał nowy Duchowny, należało go jakoż przywitać, piwo u Kaczmarza zamówić, jakiego świniaka u Rzeźniczki, masło i pieczywo u Handlarza... a tu miejska kiesa świeciła pustkami i nijak ten stan nie miał się szybko odmienić. Szczególnie, że Kapłan powinien przybyć jutro koło południa dyliżansem. Czy Merowi wypadało brać pod kreskę? A może trzeba było pożyczyć trochę grosza?

Jakby w odpowiedzi a jego myśli, koło płota przechodził właśnie Aymeric Brassard w towarzystwie Szeryfa - krasnoluda i jego Golema, którzy robili wieczorny obchód miasteczka. Mer uniósł dłoń w geście powitania, lecz mężczyźni zbyt byli zajęci cichą rozmową i zerkaniem w jedną z bocznych uliczek.

Po chwili Rodolphe również dostrzegł obiekt ich zainteresowania - młodą, urodziwą panienkę o płowych włosach, odzianej w prostą, zieloną sukienkę, okrytej wypłowiałym z lekka płaszczem. Choć Zielarz widział ją pierwszy raz, co nieco zdążył już usłyszeć plotek o tej pannie - była to ponoć uczennica Wiedźmy Marie.

Dziewczyna imieniem Magdalene wracała tymczasem od Rzeźniczki Hoe z baranim udźcem - przysmakiem starej Wiedźmy. W drzwiach jeszcze minęła się z Redgarem Fresnelem. Posłała Łowczemu uśmiech, od którego chłop mógł dostać zawału, szczególnie gdy przyszło mu za chwilę zetknąć się z zielonoskórą półorczycą. Ta z pewnością nie będzie zadowolona, widząc skromne efekty dzisiejszych polowań - 3 wiewiórki i dwa chuderlawe zające. Cóż jednak było poradzić? Nawet zwierzana wydawała się wyprowadzać z okolic Szuwar.



Armand, Józef

Kowal Armand z zadowoleniem otarł pot z czoła. Właśnie skończył przegląd końskich kopyt w zagrodzie Józefa Zbażyna. Wszystkie czyste, wszystkie podkute... to lubił - porządek w swojej robocie. A Dziadek Ziutek to doceniał. Czekał już na kowala na werandzie z dwoma kubeczkami bimbru i kiszonymi ogórkami.

Do chaty trolla nie wpuścił, ale może to tylko dlatego, że popołudnie było bezwietrzne a wiosna powoli wyczuwalna w powietrzu? Choć zadek Armanda nie miał prawa zmieścić się ani utrzymać w bujanym fotelu z wikliny, kowal przysiadł na murowanych schodkach i pokiwał aprobatą na ich wykonanie.

Wtem od strony Cierniowego Zagajnika rozległo się zawodzenie. Takie niby to ludzkie, ale jednak... jakby nie. Co to mogło być? Głos nie przypomniał żadnego znanego zwierzęcia.




DYLIŻANS, I dzień kalendarzowej wiosny, popołudnie/wieczór


Laura, Theseus

Krasnoludzka rodzina Boldervinów od pokoleń zajmowała się przewozami w całym Bourmont. Ponieważ trakt do Szuwar nie był ich jedynym źródłem utrzymania, przetrwali ciężki okres, gdy otwarto most na rzece Tentacli w pobliżu Chlupocic i wygryźli stąd konkurencję. Obecnie wożą oni co tydzień pasażerów, korespondencję oraz pomniejsze paczki między Chanes a Szuwarami.


Laura westchnęła ciężko. Kryzys miasteczka było widać gołym okiem już po samym środku transportu. Dyliżans był stary, brudny, niewygodny i nosił rysy po kulach i wypadkach niby grawerkę.

Powóz ciągnęły cztery, niemłode już konie, a obsługiwały go 4 person:
Bolat Grouzlok Boldervine - woźnica (krasnolud)
Dylan De Vramount - ochroniarz i zmiennik woźnicy (człowiek)
Yorgel Goldenbrand - ochroniarz i tragarz (troll)
Petunia Cotonfoot - zwiadowca (skrzat)

Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że dyliżansem jechały raptem tylko dwie osoby - Laura Bréguet oraz pochrapujący w kącie Duchowny - Theseus Glaive.


Wtem zatrzęsło. Coś zgrzytnęło przeraźliwie, a Yorgel przeklął paskudnie. Dyliżans przechylił się dziwnie w lewą stronę, przez co śpiący Kapłan przetoczył się, spadając na wąską podłogę. Jęknął boleśnie. Zatrzymał się dopiero, gdy ucapił kurczowo zgrabne łydki Laury.

Teraz przeklinali już wszyscy z obsługi dyliżansu.

- Ni chuja nie pojedziemy dalej, koło pękło. - usłyszeli głos człowieka.
- Z okuciem?
- A jakże, kurwa mać, z okuciem. W dwóch miejscach.
- Jak ty jechałeś, Bolat?
- Pierdol się Petunia, to już wczoraj była rysa.
- Kurwasz, mówiłem, że nie dotrwa do Szuwar.
- Ale mamy zniżki u Armanda, a w Chlupocicach drożyzna i kolejki.
- No to masz teraz koło, wypierdku kaczy.
- Nic nie poradzimy. Petunia, zapierdalaj do Chlupocic. Niech Jane, jak będzie jechał do Bunville, odbije nieco z drogi i podrzuci nam koło, co w zapasie wozi. Rozliczymy się z nim potem.
- Ja pierdole, czemu ja?
- Bo jako jedyny masz skrzydła. Wypierdalaj Petunia, ino żywo, bo ci na rozpęd dam.
- Kurwa...
- Bolat, ale to i tak znaczy, że będziemy tu siedzieć do północy, nie?
- No niestety...
- Kurza twarz, to weźmy się przenieśmy gdzieś dalej...
- I co, dyliżans z wyposażeniem zostawimy? Pojebało cię, Dylan.
- Ale tu Tentacla... po zmroku to tu się nie zatrzymuje.
- No nie, wierzysz w te bajania? Ile ty masz lat?
- W zeszłym roku mój stryj zasnął przy rowie po pijaku, to go znaleźli... 2 dni od domu, martwego, a minę miał taką... taką jakby najgorszego potwora obaczył.
- Pewno twoją matkę, Bolat.
- Petunia, czy ja nie kazałem ci wypierdalać?


I co mieli teraz począć pasażerowie?
 
__________________
Konto zawieszone.

Ostatnio edytowane przez Mira : 13-06-2016 o 14:51.
Mira jest offline  
Stary 14-06-2016, 14:45   #2
 
Morfik's Avatar
 
Reputacja: 1 Morfik ma wspaniałą reputacjęMorfik ma wspaniałą reputacjęMorfik ma wspaniałą reputacjęMorfik ma wspaniałą reputacjęMorfik ma wspaniałą reputacjęMorfik ma wspaniałą reputacjęMorfik ma wspaniałą reputacjęMorfik ma wspaniałą reputacjęMorfik ma wspaniałą reputacjęMorfik ma wspaniałą reputacjęMorfik ma wspaniałą reputację
Dom rzeźnika, część I

Podłoga zadudniła od ciężkich butów Redgara, gdy ten szedł ze swoją zdobyczą w stronę lady, przy której kręciła się Hoe, najwyraźniej coś pod nią szukając (albo chowając!).
Rzucił jej na drewniany blat swoje ostatnie “zdobycze”, czyli 3 skromnie wyglądające wiewiórki i zające, sama skóra i kości.
- Witaj Hoeth - Redgar oparł się o ladę i podrapał po zaroście. - To niestety wszystko, co dzisiaj udało mi się upolować… Nawet cholerna zwierzyna ucieka z tego, zapomnianego przez bogów miejsca…
Półorczyca ubrana w rzeźnicki zakrwawiony fartuch, świadczący o tym, że jeszcze przed chwilą musiała być “podczas pracy” poderwała wzrok na mężczyznę. Przez kilka uderzeń serca przyglądała się mu w milczeniu. W końcu podparła ręce o biodra i stając tak blisko lady, by na pewno nie było widać co tam pod nią szperała, zapytała:
- A knykcie to masz? - unosząc przy tym brwi.
- Nie mam – burknął pod nosem Redgar, po czym podszedł do okna i wyjrzał przez nie. Nie lubił jak tak mocno świeciło słońce i było ciepło, zdecydowanie bardziej przepadał za zimą, ale ta niestety dopiero co się skończyła. Odchrząknął głośno.
- Nienawidzę jak jest tak ciepło – powiedział bardziej do siebie, niż do Hoe. - Jak dzisiaj ruch?
- Ruch jak co dzień. W końcu nawet zwierzyna uciekła z tego, zapomnianego przez bogów miejsca, nie? - Zielona chwyciła jedną z wiewiórek unosząc ją w górę i bliżej oczu. - Jedzenia w lesie nie mają czy co - burknęła pod nosem.

Redgar przestał wpatrywać się przez okno i wrócił do lady.
- Zwierza coraz mniej, wszystko powoli ucieka tam, gdzie jest więcej pożywienia. Nie wiem, co zrobimy za jakiś czas, gdy już nic tutaj nie zostanie. Trzeba się cieszyć z tego, co jest… – spojrzał na wiewiórkę. - … Jakiekolwiek by to nie było…
Hoeth zmarszczyła usta, przez chwilę analizując słowa Redgara.
- Jak tak dalej pójdzie, będę musiała ubić świniaka, żeby ludzie mieli co jeść - nie wyglądała na zadowoloną z tego pomysłu. - A to jeszcze nie czas - zaczęła odwiązywać swój zakrwawiony fartuch.
Redgar westchnął tylko głośno. Jeżeli dojdzie do najgorszego, będzie musiał obmyślić jakiś plan awaryjny i zostawić to wszystko za sobą.
- Mam w planach udanie się znacznie głębiej w las, dalej niż kiedykolwiek przedtem, może tam znajdę jakąś zwierzynę… Ale to dopiero za jakiś czas.
- Jakiś czas, jakiś czas… - zamarudziła pod nosem i bardziej do siebie. - Wszyscy tu odkładają wszystko na za jakiś czas - Hoe zwinęła fartuch w dłoniach po czym z impetem umieściła go koło martwych, małych puszystych wiewiórek. Jedna z nich nawet lekko podskoczyła. - Bo po co się śpieszyć, co? A wiesz co będzie jutro? No słucham. Wiesz? - jej dłonie znów podparły biodra.
Redgar tylko parsknął śmiechem.
- Nie denerwuj się tak, bo ci żyłka pęknie. Mi się tam nigdzie nie spieszy… A jeżeli chodzi o jutro, to zapewne będzie wyglądało tak samo jak dzisiaj i wczoraj i przedwczoraj, w tej cholernej wiosce każdy dzień wygląda tak samo… Ale spokojnie, gdy tylko upoluję w końcu coś większego, dowiesz się o tym pierwsza – mrugnął do niej okiem.

Zielonoskórej musiało nie spodobać się ani parsknięcie śmiechem, ani pouczanie jej czy raczej posądzanie o pęknięcie żyłek… przymrużyła groźnie oczy. Jej zaciśnięte szczęki rozluźniły się jednak, gdy łowczy zakończył swoją wypowiedź i mrugnął do niej okiem. Usta przyozdobione kłami rozszerzyły się w charakterystycznym dla orczycy uśmiechu. Cholera jedna wie, czy po prostu uśmiechnęła się do niego, czy śmiała się z niego, czy może jednak nadal miała mu ochotę przyłożyć.
- Spróbowałbyś inaczej - sięgnęła do sakiewki, by po chwili ułożyć na ladzie kilka srebrników (zapłatę za to co przyniósł), nie było tego wiele, ale Hoe i tak słynęła raczej ze szczodrości, więc na pewno nie za mało. - Skoro tak Ci tu nudno, to czemu się nie przeniesiesz?
Redgar udał, że strzepuje sobie kurz z ramienia.
- Wiesz, po tylu latach człowiek jednak zaczyna potrzebować takiej nudy, rutyny i tak dalej, ileż można znieść życia pełnego wrażeń… - powiedział udawanym, zmęczonym głosem, po czym schował srebrniki do sakiewki przypiętej do pasa. – Interesy z tobą to czysta przyjemność – uśmiechnął się zawadiacko do Hoe.
Spojrzał jeszcze raz przez okno.
- Późno się zaczyna robić, będę wracał powoli do siebie – podszedł powolnym krokiem do drzwi. – Widzimy się jutro, o ile będę miał z czym przyjść.
 
Morfik jest offline  
Stary 14-06-2016, 14:48   #3
 
Wila's Avatar
 
Reputacja: 1 Wila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputacjęWila ma wspaniałą reputację
Dom rzeźnika, część II

Rodolphe z nieco zasmuconą miną udał się do zielonoskórej radnej. Potrzebował jej wsparcia. Nie miał pojęcia, czemu został wybrany na mera Szuwar, jednak skoro już nim był, to wypadałoby się dobrze z tej pracy wywiązać. Co jak co, ale na zaufaniu mieszkańców mu zależało. Bo jeżeli straci w oczach ludzi jako mer, straci także jako znachor. A na to nie mógł sobie pozwolić. Powoli otworzył drzwi rzeźni i przywitał się:
- Dzień dobry, droga Hoeth. Miałabyś czas porozmawiać? - zapytał, przerywając rozmowę.

- A szkoda. Myślałam że postawię Ci pierwsze piwo w karczmie. - Zielona odprowadzała wzrokiem wychodzącego z jej domu Radgera, gdy ich rozmowę przerwało wejście znachora. Do tego drugiego, skinęła krótko i potwierdzająco głową.
- Może wpadnę później do karczmy, zobaczę jeszcze - rzucił jeszcze na odchodne Redgar i wyszedł na zewnątrz.
- A dzień dobry Rodolphe. Służę czasem i zapraszam do salonu. - Hoeth wskazała dalsze drzwi wejściowe, w zapraszającym geście. Odczekała chwilę aż te za łowczym zamkną się by schylić się przy ladzie. Rychło wydobyła zza niej kilka roślin, które znachor mógł bez trudu rozpoznać. Widać było, że wizyta pomocnicy wiedźmy przyniosła obustronne korzyści.

- Miłego dnia, Redgarze - pożegnał się zielarz i uśmiechnął ciepło do orczycy. - Bardzo się cieszę, że cię widzę. Cóż ci tu przyniosła ta dziewczyna? - zapytał nieco retorycznie, jednak chciał wiedzieć, co powiedziała o roślinach.
Rodolphe rozejrzał się wkoło i zdziwił jak zawsze. Wystrój wnętrza domu Hoeth zawsze był dla niego zagadką.
- Nic specjalnego. Głóg i melisę. Lubię gromadzić zapasy. Nie żeby twoje wyciągi mi nie wystarczały. - Zielonoskóra automatycznie przystąpiła do krótkiego tłumaczenia się.
Zielarz przyjrzał się dokładnie surowcowi i pokiwał z uznaniem głową. Nie żeby spodziewał się czegoś innego - wiedźma zawsze dostarczała towar najlepszej jakości.
- Wiesz, że nie mam nic przeciwko temu. Ja zajmuję się nauką, ona bardziej magią. Stosuje zioła inaczej niż ja, co nie znaczy że mniej skutecznie. Po prostu inaczej. Jeżeli byś chciała, to mogę w najbliższym czasie dostarczyć ci proszków na dobry sen. Tylko trzeba z nimi uważać, stąd raczej byłaby to ostateczność, hm?
- Nigdy nie powiem “nie” na dobre proszki. Będę uważać, oczywiście.
- Orczyca uśmiechnęła się półgębkiem do zielarza.

Pozwoliła Rodolphowi przejść pierwszemu i udać się schodami na górę do wspomnianego wcześniej salonu. W przeciwieństwie do parteru który znała większość mieszkańców Szuwar, salon w którym ktokolwiek bywał bardzo sporadycznie - nie tylko był skromny i minimalistyczny, co nie zawierał dodatkowych “dziwnych ozdób”. Ot, stare meble, wypoczynek (dwa fotela, jedna sofa, stolik), prawie pusta szafka na alkohol oraz niewielka biblioteczka. Miłej atmosfery dodawały pomieszczeniu gdzieniegdzie ustawione donice z zadbanymi kwiatami, świece i oczywiście kominek.

Rodolphe usiadł na jednym z foteli, pozwalając najpierw zająć miejsce Hoeth. Na co orczyca najwyraźniej nie zwróciła uwagi. Chyba było jej wszystko jedno kto siada najpierw, a kto później.
- A wracając do sprawy, z którą tu przyszedłem. Otóż w najbliższym czasie do miasteczka ma zawitać jakiś kapłan, który chce się tu wprowadzić. Religia mnie za bardzo nie interesuje, jednak wypadałoby jakoś go przywitać. Problem jest taki - w kasie miejskiej nic nie ma, jak zawsze zresztą. Masz może jakieś pomysły? Zrobić małe przyjęcie, przywitać go nieoficjalnie? Ech… - westchnął. - Trzeba będzie jeszcze porozmawiać z Józefem.
- Kapłan, co? Nie wiem jak powinno się przywitać kapłana
- jego rozmówczyni wzruszyła ramionami. - Fajerwerków na pewno nie ma co się spodziewać. Proponuję załatwić mu żarcia na trzy dni, później niech zrobi sobie jakąś mszę czy coś i sam na siebie zbiera. Mam świeżego barana - dodając dwa do dwóch, w końcu przed chwilą wychodziła od niej pomocnica wiedźmy z baranim udkiem - i to co widziałeś na dole od Redgara. Chleb i kompot załatwimy i co więcej? Wiernych można sprosić.
- Masz rację. Nie przesadzajmy, ale jednak taki kawał baraniej pieczeni w piwie z ziołami i jakiś chlebek… Może bartnika naciągniemy na jakiś trójniak. Ja mogę zadbać o dobry nastrój spotkania, przygotuję jakiś smaczny napar ziołowy, który wraz z miodem przysposobi wszystkich do rozmowy i uśmiechów.
Przez chwilę Rodolphe zastanawiał się dlaczego to jego i Hoe wybrali do rządzenia tą dziurą. Jednak w trakcie tej krótkiej rozmowy sobie przypomniał - byli zaradni, pomimo małego przystosowania do pracy. Chociaż chętnie powróciłby do zwykłego leczenia bez nieudolnego nadzorowania miasteczka.
- Udajmy się w takim razie jeszcze do Józefa, a potem wyślemy kogoś… Tak, niechaj każdy mieszkaniec przygotuje coś od siebie. Czy to ciastko, czy wino z piwniczki. Tanim kosztem to zrobimy, a każdy poczuje się, jakby także brał udział w tym wydarzeniu, co nie?
Hoeth uniosła brwi.
- Pieczeń w piwie? Kapłan jeszcze nie przybył, a już chcesz go rozpijać. Nieładnie. - Pokiwała palcem robiąc klasyczne “cuś - cuś”. - Kompot. - Powtórzyła to słowo z uporem maniaka. - Ale by każdy zrobił coś od siebie, dobry pomysł. Zwłaszcza, że wierni się wykażą… albo i nie. Na tą drugą opcję lepiej być gotowym. I szkoda, myślałam, że chwile u mnie zostaniesz. Chodźmy w takim razie.

- Porozmawiamy, jak uporamy się już z tym problemem. W takim razie - do Józefa. - odparł zielarz.
- Zaraz problemem. To TYLKO kapłan. Nie pozwolimy mu zdechnąć z głodu. Człowiek jak człowiek. - Zielona z pewnym ociąganiem, świadczącym o tym że nie była zbyt zadowolona wstała z fotela na którym dopiero co usiadła.

Wyglądało na to, że nogi poniosą zarówno mera jak i jego radną, do Józefa. Chwilę później obydwoje opuścili dom rzeźniczki.


*Post wspólny: Wiła & Ardel & Mofrik
 
__________________
To nie ja, to moja postać.

Ostatnio edytowane przez Wila : 14-06-2016 o 14:50.
Wila jest offline  
Stary 14-06-2016, 20:57   #4
 
killinger's Avatar
 
Reputacja: 1 killinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputacjękillinger ma wspaniałą reputację
tymczasem w karczmie

Zimę od wiosny odróżniał jedynie wpis w kalendarzu. Vincent nie lubił zimowego okresu, kiedy to miast inspirujących światłocieni, zmagał się z właściwymi tej mroźnej porze roku ciemnościami. Mrok nie sprzyjał nakładaniu barw, męczył oczy zajęte przeplataniem nici w skomplikowanej osnowie, kazał szukać rozweselenia w letnim bukiecie zamkniętych w omszałych flaszach win. Flasz owych ubywało, energii nie przybywało. Marazm toczący osadę w jakiś niezwykły sposób przylepiał się do dłoni twórcy, zarażał jego oczy bielmem bezproduktywnej ślepoty, wysysał z duszy resztki inspiracji.

"O Największy! Nie rób mi tego do jasnej i nagłej cholery! Na Twą cześć i na moją wieczną chwałę muszę pracować nad życiowym dziełem! Ześlij mi słońce, ześlij ciepło, ześlij kolory"

Zesłał. Właśnie dziś. Trudno było na pierwszy rzut oka odróżnić ten dzień od poprzedniego, ale psyche leBruna pęczniała pomysłami. Coś wibrowało w jego głowie, układając się w lekko niejasne kompozycje, półprzejrzyste kolaże barw tańczyły, napełniając zgiełkliwą kakofonią opustoszałe place vincentowej kreatywności. Zima odchodziła, powoli w przyrodzie, szybko niczym wierzchowce na cesarskim torze w Schonburgu w głowie złaknionego natchnienia artysty.

Uwielbiał ten stan, uwielbiał drżenie przechodzące po krzyżu, zwiastujące kilkudziesięciogodzinne czasem zrywy twórcze. Nie spał wówczas, nie jadł niemalże, pił wino, i tworzył, tworzył w zapamiętaniu... ostatni raz chyba z pięć lat temu. A wcześniej tak często, tak sycąco zapamiętywał się w pracy w swoich luksusowych komnatach Chateau Montchalbor w Trabancie. Komnata rzadko była podówczas pusta, przewijało się tak wielu maluczkich pragnących spić kilka kropel z wielkiej fontanny artystycznego geniuszu, lecz nic nie robił sobie z tego. Obcował z płótnem w niedościgły innym sposób, pieszcząc szorstką powierzchnię pokostowanego płótna, jak skórę najmilejszego kochanka.

Kochanka.
Łza. Jedna samotna łza na wspomnienie. Wspomnienie zbyt piękne i wzniosłe by o nim myśleć. Takie rzeczy można rozdrapywać jedynie w warstwie uczuć, plugawienie wspomnienia niezwykłej miłości, poprzez ubieranie odczuć w słowa, to szarganie sacrum, które szargane być nie może!

Nic to, wszak znów poczuł zwiastun, coś niemal zapomnianego. Jak mówią jednak doświadczeni profesorowie akademii malarskich - tego się nie zapomina, to jak z jazdą konną, raz wyuczone pozostaje na zawsze. Teraz powoli, niech rośnie, pęcznieje, aż do wybuchu który z siłą wulkanu wyrzuci moc pomysłów i działań. Najlepiej zaś przeczekać sprawę, otaczając się ludźmi, znajdując zajęcie.

Przygładził włosy, małą srebrną pensetką wyskubał zarost z policzków, wyrwał też kilka niesfornych długich brwi. Dociął delikatnie brodę, otrzepał atłasowy wams szamerowany srebrną nicią z karmazynowymi wyłogami. niewielkie rozdarcie na łokciu gracko przycerował. Przepasał się szarfą, na której zapiął ciasno opinający szczupłe biodra pas kolczy, uroczo staroświecki. Nieodłączny kord u pasa, lekki glans długich do kolan butów i już był gotów.

Przybytek Miłogosta, wino, karty. Sympatyczny Bartnik za stołem. Oto idealna poczekalnia, wspaniały bufor pozwalający okrzepnąć wzbudzonemu talentowi. Nicnierobienie niczym postronek oplatało narastające coś, pozwalając mu podążać ku kulminacji.

Vincent grywał całkiem nieźle, miał też dobre oko więc łatwo mógł złapać kogoś na szachrajstwie. Teraz był jednak nieuważny, rozkojarzony i przegrywał sromotnie. Czy Ona zdąży wrócić, czy przywiezie pieniądze za sprzedane poza miastem kobierce? Gonitwa myśli odebrała radość z gry do cna, odzierając zmagania karciane z wszelkich kras. Mógłby pewnie wiele zdziałać, grywał z niejednym szulerem na salonach, lecz zgodnie z zasadą, ze tam gdzie gra nie idzie na floreny, oszukiwać nie warto, odpuścił starania.

- Wierzyć mi się nie chce przyjacielu, że opuściła mnie moc wielkiej Achiwale. Nijak nie pojmę, jak to możliwe że karta tak mnie dziś nie lubi. Nietaktem byłoby jednak przypuszczać, że tobie przyjacielu dopomaga wredna Shanor, opiekunka paskudnej nieuczciwości. Wszak wśród znajomych nie może mieć miejsca niegrzeczność, jaką jest oszukiwanie. Dobrze rzeczę, prawda drogi Remi? - spokojny głos, który w mile melodyjnym akcencie zdradzał osobę niekoniecznie urodzoną w Bourmont, zdawał się emanować ciepłem i szczerością. Łagodził w ten sposób gorzki wydźwięk słów, oraz pokrywał nerwowe postukiwanie palcami o blat wytartego łokciami pokoleń użytkowników stołu.

- O względy Aniołów trzeba się zabiegać, Vincencie. Może twoje obecne dzieło nie spodobało się patronce artystów ? - Remi spoglądał z lekką niecierpliwością na kompana. Znał takich, co gdy tylko zaczynali przegrywać zaraz zahaczali o inny temat. To było ostatni wolny wieczór przed nawałem pracy z barciami jaka go czeka, a tu nie dość, że leBrun próbował wymigać się od gry, to jeszcze ta przeklęta Marianna zawodziła o Bagnach. Te zjawiska z pewnością nie poprawiły mu humoru.

- O me dzieła jestem nader spokojny, inna rzecz w tym, że ma służka nie wraca na czas. Złe miejsce z tych Chlupocic, a ona młodą i niedoswiadczoną jest osóbką. Co zaś najgorsze w tej sytuacji, to fakt iż nie mam już ni flaszy stołowego wina. A jak sniadać bez takowego? Konstacja zapasy uzupełnić miała, a teraz to chyba z głodu przyjdzie mi zemrzeć - ewidentnie Vincent nie myślał o kartach od pewnego czasu - Drogi Remi, pasuję, boś albo chwat przedni, alibo też masz palce nazbyt zręczne, bym mógł wyrwać ci dziś wygraną. Bądź przeto teraz zwycięzcą, ale bądź mym dłużnikiem zarazem. Proszę cię druhu o antałek spadziowego, lub kwiatowego pszczelego specjału z twych barci jak sezon nadejdzie. Mogę na Cię liczyć?
Artysta skłonił się zaprzyjaźnionemu bartnikowi, Po czym przepił doń pucharkiem całkiem znośnie smakującego trunku z piwniczki karczmarza.


Z udziałem nieocenionej Kostki
Koniec części pierwszej karczmianej etiudy
 
__________________
Pусский военный корабль, иди нахуй

Ostatnio edytowane przez killinger : 14-06-2016 o 21:08. Powód: edytowanie to moje hobby
killinger jest offline  
Stary 17-06-2016, 08:55   #5
 
Lomir's Avatar
 
Reputacja: 1 Lomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputację

Nadchodził kolejny wieczór. Kolejna szansa na zarobek dla Miłogosta. I kolejna okazja do przepicia go. Karczmarz dawno wpadł w błędne koło, z którego nie mógł się wyrwać. Marne dochody, które dostarczali mu stali bywalcy ledwie starczały na codzienne utrzymanie gospody i uzupełnianie zapasów. Zapasów, z których część znikała w przełyku samego karczmarza. Może gdyby nie pił własnych trunków miałby więcej pieniędzy? Cóż, była to kwestia do przemyślenia… zdecydowanie, ale może kiedy indziej?

Opasły mężczyzna przyglądał się swoim gościom. Dzisiejszego dnia było i tak nienajgorzej. Godzina była jeszcze młoda a już na drewnianych ławach z kuflami w dłoniach siedziało dwóch gości. No i była jeszcze Marianna - miejscowa skrzacica uznająca się za bardkę. W każdej gospodzie musiała grać muzyka, ale Miłogost zastanawiał się czy musi karać swoich gości TAKĄ muzyką? Może gdyby się jej pozbyć to chętniej przychodziliby do Burego Kocura? Mężczyzna powiódł wzrokiem nad kominek, gdzie wisiał herb jego przybytku, taki sam jak zawieszony był przed wejściem.


To już dziesięć lat jak wykupił od poprzedniego właściciela karczmę i zmienił jej nazwę. Karczma Szuwary wydawała mu się jakaś taka… oklepana, a skoro nazwa Gęś i Lis była już zajęta to został mu Bury Kocur, na cześć swojego futrzastego zwierzaka, który kręcił się w okolicach gospody, nieustannie próbując dobrać się do zapasów mleka. Czasami karczmarz zastanawiał się czy ten jego kot jest jego bo ma okazję wtargnąć do spiżarni czy dlatego, że przywiązał się do Miłogosta. Mężczyzna wzruszył mimiowolnie ramionami, odłożył czyszczony kufel i oparł się łokciami o kontuar rozglądając się po sali.
-Jak tam panowie? Wszystko dobrze czy czego wam trzeba? Może po kieliszeczku wiśnióweczki?- zwrócił się do Vincenta oraz Remiego. Nie czekając na ich odpowiedź sięgnął, póki co, po jeden kieliszek i nalał obficie wiśniówki. Ujął go w dłoń, spojrzał na zawartość i szybkim, wyuczonym ruchem, przelał ją sobie do gardła, pozwalając wysokoprocentowej substancji rozpływać się po przełyku.
-Ahhh… dobra - powiedział do siebie, strzepując kielkiszek z resztek alkoholu.

Wtedy usłyszał przyjemny odgłos - otwieranych drzwi do karczmy. Kolejny gość! No dziś to już chyba tłum! W drzwiach stało urodziwe dziewcze, które Miłogost widział pierwszy raz na oczy.
 
__________________
Może jeszcze kiedyś tu wrócę :)

Ostatnio edytowane przez Lomir : 17-06-2016 o 08:59.
Lomir jest offline  
Stary 18-06-2016, 18:55   #6
 
Kostka's Avatar
 
Reputacja: 1 Kostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputacjęKostka ma wspaniałą reputację
Karczma c.d.

Słońce przeświecało przez szybę ogrzewając siedzącą przy oknie parę. Remi słysząc pytanie, odwrócił się do Karczmarza, ale widząc jak nalewa on sobie wiśniówki tylko pokręcił głową. Ciekawe co jest w gorszym stanie: Bury Kocur czy jego właściciel ? Chociaż sala była całkiem czysta, to nie trzeba było być Kapłanem Wielkiego Budowniczego, żeby stwierdzić, że potrzebuje ona remontu.

- Na razie mogę ci postawić co najwyżej piwo - odpowiedział Bartnik Vincentowi rzucając karty na stół. - Co do Chlupocic to masz rację, to miasteczko stało się zdecydowanie za duże - odwrócił się na dźwięk otwieranych drzwi. Przez chwilę obserwował młodą panienkę wchodzącą do Karczmy, po czym znów zwrócił uwagę na Tkacza.
- Bywałem tak kilkakroć, ale nie widziałem nic godnego uwagi, zwyczajnie koleje losu wyniosły je ponad nas, choć niczym sobie nie zasłużyło owe miejsce . A wracając do piwa - napijmy się, bo wrócić do domu muszę wkrótce. Żywię nadzieję, że karciany rewanż nas nie pominie, przyjacielu Remi?
-Naturalnie, jak tylko uregulujesz dług, przyjacielu - oparł jego rozmówca lekko się uśmiechając.
- To oczywiste, karty to sprawa honorowa. Nie wolno uchybić takiemu długowi, przeto… - sięgnął za pas, do szarfy w której zawinięte miał monety - Na pohybel złemu, na pożytek pszczelarzom.
Wręczył Remiemu kilka błyszczących krążków, bez żalu, bo przegrane uczciwie. W dodatku trafiają w dobre,, spracowane dłonie. Widział w tym jakąś symetrię, ludzie pracujący dłońmi winni się dzielić dobrami. Czytał o tym w jakiejś elfiej broszurze, zakazanej w Cesarstwie.
- Bywaj panie Martin, bywaj kramarzu. Obaczym się pewnikiem jutro, no chyba że Konstancja wróci, albo… albo co innego się stanie.
Ruszył energicznie ku wyjściu, zatarasowanemu nagle przez bardzo estetyczne dziewczę, obdarzone przez Najwyższego niezwykle symetryczna twarzą, oraz doskonałym owalem podbródka.
- Panienka wybaczy, rad bym poznać bliżej, lecz sprawy ważkie mnie popędzaja.

- Bywaj - Remi śledził go wzrokiem, dopóki Vincet nie opuścił Karczmy. Musiał przyznać, że leBurn mile go zaskoczył. Było to ich pierwsze bliższe spotkanie, a on potraktował tkacza gobelinów dość oschle. Remi zawsze uważał artystów za osoby pełne wizji, za to skrajnie nieodpowiedzialne, przez co nastręczające problemów. Tymczasem Vincent chociaż był osobnikiem całkowicie owładniętym sztuką, nie próbował go naciągać bardziej niż inni. Powinien mu to kiedyś wynagrodzić.

Bartnik westchnął, a następnie wstał i zostawiając na stole zapłatę. Resztę monet schował do kieszeni, zgarniając też karty. Skinął głową Miłgostowi i panience, po czym ruszył do drzwi ignorując Marianne. Trzeba się zająć obowiązkami. Jutro ma przyjechać nowy kapłan, a Remi był więcej niż pewien, że zostanie poproszony o dostarczenie napitku. To czy za opłatą to inna sprawa. Tymczasem nie wiedział nawet o której duchowny zawita do Szuwar. Nie mógł opuścić powitania, ale nie miał też tyle czasu, by cały dzień przesiedzieć w miasteczku. Skierował swe kroki ku domu Zielarza,który powinien na ten temat wiedzieć coś więcej. Słońce powoli chyliło się ku zachodowi, a tymczasem Rodolphea nie było w domu. Skoro objął posadę mera powinien załatwić sobie asystenta - przeleciało przez głowę Remiemu - Nie ma nawet jak zostawić mu wiadomości. Po chwili zastanowienia skierował swe kroki ku domu Rzeźnika. Może Hoe wie coś więcej o przyjeździe Kapłana.
Remi stanowczo zapukał do drzwi jej domu. Był to zdecydowanie jeden z największych i najbardziej zadbanych domów w szuwarach, adekwatny do pozycji właścicielki. Drzwi zamiast pół-orczycy, otworzyła mu młoda dziewczyna, Liska. Bartnik słyszał, że Rzeźniczka zaopiekowała się nią, ale nie spodziewał się, że ją tu zastanie.

-Witaj - mężczyzna był nieco zaskoczony jej widokiem. - Czy Ho… Pani Hoe jest w domu?
- No cześć! - Dziewczyna przywitała się z widocznym entuzjazmem, nie koniecznie należną kulturą. - Hoe, Hoe! Nie ma, ale możesz wejść jeśli chcesz. - Na jej twarzy pojawił się szeroki uśmiech, a drzwi domu rzeźniczki rozchyliły się mocniej.
Bartnik cicho westchnął. Chyba wszystkich wywiało dziś z domu.
- Dziękuję za zaproszenie panienko, ale niestety mam dziś jeszcze parę spraw do załatwienia. Czy mogłabyś przekazać Hoe, że wpadnę jutro z samego rana ?
- Mogę przekazać, mogę Ci powiedzieć gdzie jest, mogę, mogę to wszystko… ale… - dziewczyna przymrużyła lekko oczy - jak powiesz mi co to za tak dużo spraw masz do załatwienia, cooo? - Bycie mistrzem w wtykaniu wszędzie nosa, najwyraźniej skłaniało Liskę do małych licytacji.
Remi nie był przygotowany na to pytanie przez co przez chwilę pomiędzy rozmówcami zapanowała niezręczna cisza. Musiał przyznać, że wciskając jej to małe, proste kłamstewko nie spodziewał się, że będzie tak śmiała by o to pytać.
- Cóż… nadeszła wiosna panienko. Przy pszczołach jest teraz dużo pracy - była to półprawda, ponieważ pracę przy barciach planował zacząć dopiero jutro.
- Aha… - wtrąciła się zupełnie nagle Liska, po czym za gestykulowała próbując zachęcić bartnika do dalszej opowieści. No i uśmiechała się przy tym uroczo, z zaciekawieniem słuchając.
- Trzeba wybrać drzewa na nowe barcie, sprawdzić jak mają się stare… - głos Bartnika robił się coraz pewniejszy. Co jak co, ale na swojej pracy się znał. - Każdy dzień zwłoki może spowodować duże straty - modlił się, żeby nie spytała czy planuje to robić po nocy.
Dziewczyna podrapała się po policzku uciekając wzrokiem gdzieś na bok. Wyglądała jakby się zastanawiała.
- To masz mało czasu. Faktycznie. Widziałam jak Hoe idzie z Rodolphem w tamtą stronę. - Wskazała palcem, stronę o której jej chodziło a która mogła sugerować zarówno podążanie w kierunku Świątyni, Warsztatu Rzemieślniczego co Farmy. - Chcesz wiedzieć o czym rozmawiali?
Bartnik nieco zmieszał się tym pytaniem. Prywatne rozmowy innych niezbyt go interesowały, ale jeśli pomogłoby mu to ich znaleźć… Z drugiej strony mogły dotyczyć zupełnie czego innego.
- Nie, dziękuję - uśmiechnął się uprzejmie. - Wystarczy, że przekażesz Hoeth moją wiadomość - obrócił się, jakby szykując się do odejścia.
- Nie to nie. - Obruszyła się blondynka. - Ale… jesteś pewien, cooo?
- Tak, jestem pewien - odparł stanowczo. - Do widzenia, panienko! - pożegnał się i ruszył w stronę obejścia Martinów zostawiając za sobą dom Rzeźnika, a na odchodne słysząc jeszcze skrzypnięcie drzwi i “do widzenia” połączone z cichym chichotem.

Współwinni długości posta : Killinger i Wila
 
__________________
Hmmm?

Ostatnio edytowane przez Kostka : 18-06-2016 o 20:06.
Kostka jest offline  
Stary 21-06-2016, 12:45   #7
MTM
 
MTM's Avatar
 
Reputacja: 1 MTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputacjęMTM ma wspaniałą reputację
Droga do Szuwarów, niedaleko Chlupocic. Część I/II


- Na pięść Budowniczego! - mruknął Theseus, wyrwany z błogiej drzemki. Podniósł rozkojarzony wzrok i spojrzał na kobietę siedzącą tuż przed nim. Laura, przypomniał sobie w myślach, powoli rozeznając się w sytuacji.
- To się porobiło... - skomentowała bardziej przejęta losem całego wozu, niż chwilową wpadką duchownego. Nie mniej i do tego tematu nawiązała spoglądając na mężczyznę i unosząc kolana, jakby chciała zrobić mu więcej miejsca w miniaturowej podłodze miniaturowej klitki.
- Przepraszam, panią - dodał pośpiesznie, zdejmując niegodziwie opartą dłoń z łydki towarzyszki podróży. - Nic się pani nie stało? - zapytał, podnosząc się z klęczek i wracając na swoje miejsce. Jednocześnie rozglądał się wokół i nasłuchiwał.
- Nic się nie stało - zapewniła uprzejmie. - Prócz odgniecionych kości nic nowego mi nie jest. Za to nasza podróż... - nachyliła się do okienka dyliżansu wypatrując obsługi przy feralnym kole.
- … nasza podróż została zatrzymana - dokończył za nią.
Kapłan potarł czoło i westchnął cicho. Wyglądało na to, że jego przybycie do Szuwarów trochę się opóźni. On nie lubił się spóźniać.
- Wyjdę na zewnątrz i sprawdzę, co jest na rzeczy - powiedział spokojnie, wstając z miejsca. Gabaryty duchownego nie pozwalały mu na swobodne poruszanie się po środku dyliżansu. Wciskając głowę między ramiona, dostał się w pobliże drzwiczek, które zaraz ostrożnie otworzył, a następnie wyszedł na zewnątrz.
- Czy mamy jakiś problem? - zapytał pogodnie ich przewoźników.




Krasnolud Bolat wyprostował się z nad ośki zarytej w błocie i zmarszczył.
- Eee.. nieee… Może trochę… - cedził wpatrując się z pod okularów jak denka od butelek w pasażera.
- Koło - wskazała skrzacica przy kości, która unosiła się ciężko nad powozem, jak obżarty bąk.
- Jebło - zakończył krótko i głucho Yorgel, troll, który właśnie minął duchownego z pniakiem pod pachą. Podszedł do ośki, dźwignął ją jedną ręką, aż powóz zastękał jak stara łajba i oparł o pniaka. Kufry i walizy, którymi dyliżans był obwieszony jak choinka, zakołysały się i poobijały, podczepiane na sznurkach, rzemykach i łańcuchach.
Gdzieś z przodu konie zarżały, gdyż czwarty towarzysz tej wesołej kompanii, Dylan De Vramount, odpinał je właśnie z zaprzęgu.
- Tak to już panie reverendusie czasem bywa - Rozpoczął tłumaczenie Bolat Boldervine wąchając czubek swojego palucha wskazującego- Otóż koło najechało na ten oto kamień.


- Mimo że dębowe, a szprychy ma z wiązów i piasta tyż mocna…
- Jebło - rzucił krótko i głucho Yorgell, który koło wygrzebał z błota. Widać było, że rzeczywiście pękło i choć okute żelazem, wygięło się mocno. Samo drzewo wykruszyło się ze środka jak okruszki czerstwego chleba. Szczerbate, ubłocone, do reperacji.

Duchowny złożywszy dłonie za plecami, wyprostował się i w skupieniu wysłuchiwał relacji ich powoźnika. Na każde przekleństwo reagował lekkim ściągnięciem wargi.
- Opatrzność boska bywa nieprzewidywalna. Widocznie w tym momencie jej nam zabrakło, drogie dzieci - skomentował tylko wyjaśnienia krasnoluda. Choć z poważną miną, Theseus nie wyglądał na wściekłego, czy choćby sfrustrowanego. A przynajmniej nie dawał po sobie nic poznać.
- Rozumiem, że nie macie zapasowego koła i wasza przyjaciółka - tu wskazał palcem na skrzacicę - musi udać się w podróż, by ściągnąć pomoc… - Glaive na spokojnie wyłożył sytuację, przechadzając się parę kroków w te i wewte, spuszczając przy tym głowę i ściągając brwi w zamyśleniu. Musiał przy tym uważać, by nie wdepnąć w paskudną kałużę, których na drodze było pod dostatkiem.

- A czy taka pielgrzymka nie zajmie zbyt długo? - odezwała się Laura wypłoszona z dyliżansu kolejnymi wstrząsami. Z początku wystawiła głowę, by było ją widać. Następnie chciała wysiąść, jednak głębokie błocko nie napawało zbytnim optymizmem. Zrezygnowała oglądając wszystko z poziomu drzwiczek - Jak na moje... Do zmroku, jak nie więcej.
- A pewnie, że więcej! - parsknęła wymownie Petunia i przysiadła na dachu powozu, tuż nad kozłem - Nie jestem pieprzonym trzmielem bojowym z jakiś egzotycznych krain!
- Wezmę jednego kunia panie Boldervine i pojadę - jęknął z miną straceńca De Vramount ciągnąc za sobą szkapę - To chyba będzie najlepiej.
Widać ten człowiek często był świadkiem przepychanek między skrzacicą a krasnoludem.

Bolat mlasnął, zadarł łeb na Petunię i pomruczał. Obejrzał się na wystającą pannę z powozu i poczłapał do niej po błocie. Sięgał Glaiv’owi dokładnie do pasa.
- Eeee.. no tak.. więc .. Koń, moja miła pani, to tak ze dziesięć kilometrów w kwadrans zjedzie cwałem. Później tak se stępem będzie jechał sześć kilometrów przez kolejne cztery kwadranse. Hrrrrrrr! - Zaciągnął flegmę aż każdemu przeszły ciary od spojenia łonowego po czubek głowy.
Splunał.
- A tu jeszcze - wytarł usta kontynuując - z dziewięć kilometrów, które koń musi pokonać krętymi, niebezpiecznymi i śliskimi drogami. Tam postać, poczekać, a potem wrócić. No i my takiego zgonionego konia od razu do dyszla podczepić nie możemy, a i na koło czekać trzeba będzie… - krasnolud rozłożył ręce bezradnie na boki…
Nastała jakaś taka niepewna cisza...

- Ale! - Tu wyszczerzył się niebezpiecznie, a w optycznie powiększonych, niebieskich oczach zabłyszczał chytry plan - Petunia! - Wskazał na nią obwąchanym wcześniej paluchem
- Rozwija prędkość do ośmiu kilometrów w kwadrans!
- Pięciu! Pięciu kilometrów! -
Dało się słychać gdzieś z dachu dyliżansu...

- No to pięciu.. - chytra mina nie znikała z twarzy Boldervine’a - A ona nie musi krętymi ścieżkami latać tylko prosto jak w mor… jak od miarki, moja pani. A tak patrząc ma tylko niecałe dwadzieścia kilometrów. W obie, czterdzieści. No z kołem na plecach… - Zawiesił głos, źrenice powędrowały mu ku górze, jakby chciał dojrzeć to miejsce między brwiami, usta niemo coś mówiły a paluchy przeliczały.
- Z kołem to by jej zajęło z sześć godzin wszystkiego!
- Z kołem?! Chyba cię kurwa słabo słyszę!... -
wrzasnęła Cotonfoot

Batiseista pokręcił cicho głową, nie wiadomo czy z powodu czasu, jaki zmarnują w tym miejscu, czy też w reakcji na plan awaryjny krasnoluda.
- A może… - zaczął, podnosząc oblicze i ważko podchodząc do uszkodzonego koła, przed którym przykucnął. - Może nigdzie nie trzeba będzie lecieć - powiedział po chwili przyglądania się uszkodzonemu elementowi dyliżansu, jednocześnie przenosząc porozumiewawcze spojrzenie na Laurę.
 
__________________
"Pulvis et umbra sumus"
MTM jest offline  
Stary 21-06-2016, 18:04   #8
 
Proxy's Avatar
 
Reputacja: 1 Proxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputację
Droga do Szuwarów, niedaleko Chlupocic. Część II/II


- Pani Petunia to te pięć kilometrów uleci ale najpewniej bez koła. Z takim ciężarem na rękach to po godzinie zamiast w powietrzu to w błocie będzie ją można szukać. Szkoda nawet próbować. Konia też nie ma co męczyć - oceniła bardziej racjonalnie Laura. Na chwilę schowała się w dyliżansie, najpewniej by poprawić pozycję lub westchnąć. Następnie kontynuowała. - Gdyby panowie mogli zjechać na jakieś mniejsze błoto i zdjąć trzeci kufer.
Zabieranie się za naprawy niezaspecjalnie leżało w atrakcyjnej dla konstruktorki dziedzinie. Ciekawsze było rozmontowanie tej starej krypy na części pierwsze i zmontowanie czegoś lepiej zaprojektowanego. Naprawa najpewniej sprawi, że nowy fragment będzie najmocniejszym fragmentem w całości konstrukcji. A pomyślałby kto, że narzędzia o mały włos nie zostałyby w warsztacie mistrza Jocelyna Gaudina... Jak mistrz powiadał: "Wakacje są od odpoczywania a nie od pracowania".

Bolat Grouzlok Bolderyine połypał oczami to na pannę Laurę, to na kleryka i pocmokał. Pasażerowie dobrze płacili i szkoda byłoby żeby gadali w mieście, że Bolat wytarzał ich w błocie i końskim gównie.
- Yorgel! - Wrzasnął krasnolud nie spuszczając badawczego wzroku z bagaży na dyliżansie - Chono tu!
Z dala dały się słyszeć ciężkie kroki trolla.
- Weź no wóz i ściągnij z drogi… Panienka będzie wysiadać… - To rzekłszy, Bolat zawrócił i oddalił się nieco, by zrobić miejsca. Wykombinowanie, który to był trzeci kufer też wymagało zajrzenia w papiery, a te znowu lepiej czytało się nieupaskudzone błotem.
Koła skrzypnęły, ośki jęknęły, dyszel skręcił w lewo i szarpnęło.
Powóz potoczył się mlaskając po błocie. Yorgel ciągnął dyliżans z całej siły to i rozpędu on nabrał. Gdy koła wskoczyły na trawiaste pobocze - coś huknęło, bagaże z Petunią podskoczyły i zatarabaniło całą budą...
Szczęśliwie troll się zatrzymał. Tylko z pomiędzy kufrów na górze dało się słyszeć klnięcia i utyskiwania skrzacicy.
- No! - wrzasnął kierownik tego zamieszania i żwawo poczłapał ku pojazdowi ściskając w ręku ściągawkę zatytułowaną “Inwentarz przewozowy” - To teraz Yorgel ściągnij pojemnik 22Az6!

Theseus przyglądał się manewrom trolla, przystając z boku. Siła oraz masa istoty bez problemu poradziła sobie z przesunięciem wozu, na co kapłan mruknął, będąc pod wrażeniem. Kiedy dyliżans został przestawiony, batiseista podszedł ostrożnie do drzwiczek, po drodze uważając, by nie wpaść w błoto.
- Zna się pani na kołodziejstwie? - zapytał Laury, przystając pod okienkiem. Jednocześnie czekał, gotów pomóc jej wysiąść z wozu.

- Czy się znam? Cała rodzina w drwie siedzi. Od dziada sami cieśle, od babki sami stolarze - zaczęła wysiadając z wozu. Zrobiła chwilę przerwy, by skorzystać z pomocnej dłoni duchownego. Zeszła z wysokości bardzo ostrożnie przywiązując do tego sporo uwagi. - Dziękuję - wtrąciła i kontynuowała. - Jakby we krwi takie rzeczy. A drewno to drewno. Materiał jak każdy inny. Jeśli wie się do czego jest zdolne, to i naprawić można nie będąc kołodziejem.

Duchowny skinął głową, puszczając dłoń kobiety. Z zaciekawieniem wysłuchał zawodów praktykowanych w rodzinie Bréguet’ów. Jak każdy sługa Wielkiego Budowniczego, doceniał i szanował wszystkich ludzi obdarzonych praktycznymi umiejętnościami. Tym bardziej należało się uznanie kobiecie, która potrafiła wykorzystać swoje zdolności w tej dziedzinie.
- W takim razie opatrzność boska nie opuściła nas bez reszty - uśmiechnął się lekko, co nieczęsto miało u niego miejsce.

Yorgel szarpnął kufer, ciężko postąpił kilka kroków i ostrożnie postawił bagaż tuż przed Laurą Bréguet. Odsunął się trochę. Petunia poprawiła się na dachu powozu, De Vramount też wyciągnął szyję... Wszyscy stali i w oczekiwaniu obserwowali, cóż też młoda pannica wygrzebie z rzeczonej skrzyni.


- Dziękuję panu - Laura zwróciła się uprzejmie do trolla. Spod pazuchy wyciągnęła niewielki kluczyk i kucając poczęła otwieranie zagadkowego kufra.
Kufer trzeci był największym z trzech kufrów stanowiących bagaż młodej Bréguet. Żadnego z nich sama nawet nie byłaby w stanie ruszyć. Obecność Yorgela najprawdopodobniej w ogóle umożliwiała Laurze podróż z tak ciężkimi bagażami. Pojemnik 22Az6 zawierał narzędzia, które były potrzebne do dokonania naprawy uszkodzonego koła. Dobieranie się do jego zawartości zajęło chwilę, bowiem jego zamknięcia nie stanowił sam kluczyk a jakiś jeszcze tajemniczy mechanizm, przy którym trzeba było pogmerać. W końcu kluczyk wrócił na swoje miejsce a srebrnowłosa zaparła się o jego wieko, co samo w sobie stanowiło dla niej nie lada problem. W końcu górna część z ciężkim brzdękiem opadła po drugiej stronie. Zawartość z początku była trudno rozpoznawalna. Prawie jednolita bryła o kolorze takim samym jak włosy właścicielki. Po następnych chwilach wpatrywania wyłapywało się kontury bardzo ściśle poukładanych elementów. Laura sięgnęła z całej zawartości jedynie po rękawice. Zapewne to one sprawiały, że jej dłonie były dalej miękkie.
- Panie Yorgelu, można? - odezwała się prosząc w ten sposób o podanie koła, które i tak było dla niej za ciężkie.
Mając je przed sobą i otrzepawszy nieco z błota, mogła się wszystkiemu przyjrzeć. Spoglądając to na wóz, to na koło, to na utopioną w błocie drogę z felernym kamieniem, podstawowe elementy stały się jasne. Waga wielce naładowanego wozu z przyłożona do jednego punktu z taką prędkością połamała drewnianą ćwiartkę koła i zmiażdżyła jedną z przymontowanych do niej szprych. Dalsza jazda tylko by zgniatała owalność w stałym miejscu, co po parudziesięciu obrotach ciężkiego wozu sprawiłoby, że koło roztrzaskałoby się zupełnie. Po przeglądzie Laura zabrała się za wymontowanie uszkodzonych elementów. Wróciła do otwartego kufra, z którego wysunęła... ściankę robiąc z niej półkę. Okazało się, że cały kufer był zbudowany w dość nietypowy sposób. Na każdej ściance były skrupulatnie poukładane odpowiednie rodzaje narzędzi: młotki, obcęgi, dłuta, pilniki. W środku było całe skupisko innych bardziej zagmatwanych przedmiotów. Za pomocą młotka i dłuta wybiła kliny a składowe koła uwolniła, co sprawiło, że pęknięte elementy bez żadnego wsparcia rozsypały się samoczynnie.
- Panie Bolderivne, będzie pan musiał podjąć decyzję - zwróciła się do krasnala zebrawszy kruchą układankę. - Te elementy - wskazała unosząc je lekko w dłoniach - nie są do naprawy. Trzeba je wymienić. Trzeba znaleźć materiał zastępczy. Rozwiązanie mamy dwojakie: Albo szukamy po okolicy, licząc na łut szczęścia, że trafi się coś odpowiedniego, albo... - nabrała powietrza jednak wstrzymała się z odpowiedzią, wiedząc, że druga propozycja będzie dla przewoźnika trudna.

Theseus stał za plecami Laury i z lekko rozdziawionymi ustami przyglądał się cudom, którymi kobieta operowała. O ile pokaz siły Yorgela wywarł na kapłanie niejakie wrażenie, to zaplecze inżynierskie młodej panny Bréguet zabrał mu dech z piersi. Kunsztu i skomplikowania konstrukcji mógłby pozazdrościć niejeden Patron, a i sam Wielki Budowniczy, zwany też Genialnym Inżynierem, byłby dumny z przodków kobiety.
- Niesamowite… - powiedział tylko, wpatrując się jak zaczarowany. Szybko jednak odzyskał panowanie nad sobą, i zaplatając dłonie za plecami, jak to często miał w zwyczaju, przeniósł wzrok na krasnoluda, do którego przemawiała Laura.

- E? - stęknął krasnolud, jakby wyrwany z transu. Jak wszyscy obecni, on również zapatrzył się na fikuśny kuferek i pokaźny zestaw egzotycznych narzędzi - Tak... tak... - odrzekł, kompletnie nie w temat.
- Albo? - doleciało z dachu dyliżansu. Petunia czując nosem temat nie mogła ominąć tego co mogło się zaraz zdarzyć - Pani się nie krępuje i dokończy...

- Albo... - dopowiedziała Laura, choć zrobiła kolejną przerwę by powoli podejść do drzwi dyliżansu - brakujące elementy pożyczymy stąd - uniosła trzymaną szprychę i roztrzaskany półksiężyc wskazując na wewnętrzne wyposażenie. Propozycja zakończyła się lekko uniesionymi brwiami proponując opcję z innego niż typowy repertuar myślowy.

Batiseista tkwił przez chwil parę w kompletnym milczeniu, przysłuchując się rozmowie. Być może nie chciał ingerować w działania Laury, albo chciał w spokoju obserwować zachowania towarzyszy. Cokolwiek nim nie prowadziło, w jednej chwili postanowił zmienić nastawienie, bowiem przytknąwszy pięść do ust, odchrząknął.
- Bardzo sprytny pomysł, panno Lauro - przybył jej z odsieczą, widząc, że sprawa zaczyna robić się delikatna. A jemu zależało na jej pomyślnym zakończeniu. - Po co marnować siły i szukać rozwiązania gdzieś poza naszym zasięgiem, skoro wszystko, czego potrzebujemy, mamy tuż pod nosem? Wszak Wielki Budowniczy powiedział kiedyś: “szanuj siebie i swoich współpracowników, albowiem każdy ułamek waszej energii winien być spożytkowany w jak najlepszym celu i być świadectwem waszej mądrości i waszych zdolności” - opowiedział z pełną powagą i przekonaniem.

Trochę zajęło nim Theseus Glaive przekonał krasnoluda do tego, że niektóre fragmenty jego powozu nie są mu tak bardzo potrzebne. A i lepiej się odnajdą w nowej funkcji jako zastępcze elementy koła. Były krzyki i wrzaski, dreptanie i potrząsanie pięścią, aż w końcu cichy jęk na zgodę i westchnienie.
Mrok zapadł szybko, ale dzielni podróżnicy, lekko przysypiając stali nad panną Bréguet z lampami i pochodniami, a ta piłowała, dłubała i wierciła aż szły wióry.
Po dwóch godzinach z minutami, w powietrzu trzasnął bat i powóz ruszył na centrowanym kole, powoli, przez błoto, potrząsając bagażami i bez drzwiczek wejściowych. Lekko oświetlony dyliżans zniknął z nad Tentacli i kierował się gliniastym traktem w kierunku Chlupicic.
 

Ostatnio edytowane przez Proxy : 21-06-2016 o 18:44.
Proxy jest offline  
Stary 21-06-2016, 22:59   #9
 
Quelnatham's Avatar
 
Reputacja: 1 Quelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetnyQuelnatham jest po prostu świetny
Młynarz i kowal

- Cie choroba… - mruknął Zbażyn upijając łyczek z kubka. - Ki czort się tak trzepie po krzakach?
- Yyyyy? - kowal nie był znany z elokwencji. Zresztą kto byłby gryząc sporego kiszonego ogórka, którymi gospodarz poczęstował Armanda jako zagrychą. Chwilę wcześniej golnął sobie solidną miarkę wyrobu Zbażyna, i gardło musiał nieco uspokoić kwaśnym smakiem kiszonego warzywa. Kowal odstawił puste naczynie, strzepując ostatnie krople niczym pogańską ofiarę do bogów opilstwa, po czym ocienił oczy wielkim łapskiem. Próbował wypatrzyć, co też w krzakach pokazuje mu rolnik.

Młynarz westchnął cicho. Zapomniał się czasem i traktował trolla jak każdego innego rozumnego człowieka.
- Zdzisiu! - odwrócił się krzycząc w stronę drzwi. - Biegnij zobaczyć kogo tam niesie!
Po chwili czekania, kiedy zdążył już dokładnie przeżuć i przełknąć kolejnego ogórka, zawołał ponownie:
- ZDZICHU!
I faktycznie zza obejścia wyłonił się zaraz wzywany pomocnik młynarza. Chłopaczek o ospowatej twarzy i tłustych, skołtunionych włosach z ledwo sypiącym się dziewiczym wąsikiem. Musiał przylecieć z drugiej strony gospodarstwa, bo zgrzał się na twarzy i poprawiał portki.
- Co jest dziadziu? - zapytał niskim, nosowym, dorosłym już głosem.
- Leć tam, zobacz chłopcze co się dzieje. Jak nieboskie stworzenie coś się drze w tych krzunach.

Chłopak mruknął coś pod nosem niezadowolony, ale wtem znów rozległy się hałasy i zaciekawiony młodzik pobiegł sprawdzić co to. Wszedł pomiędzy paprocie i rozgląda się z uwagą. Nagle cisza zapadła jakby makiem zasiał. Podejrzana to cisza była, bo nawet ptactwo zamilkło. Parobek nie słysząc niczego niepokojącego zebrał się na odwagę i ruszył głębiej w las. Ledwo go było teraz widać.
Kowal w tym czasie obserwował poczynania pomocnika młynarza patrząc na zagajnik przez denko pustego już słoika po ogórkach. Nie mogąc nic dostrzec, kowal otarł swoje kły z wypitego soku z ogórków, po czym czknął głośno, przerywając nieznośną dla niego ciszę.
- Dobry ogór. Woda tylko gardło pali. Zła woda - zmarszczył się ukazując kły po czym zaczął powoli porządkować swoje narzędzia.
Tymczasem chłopak szedł jeszcze dalej.
- Nic tu ne ma. Nic, tylko... aaaAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAAA! - wydarł się na całe gardło i zniknął z pola widzenia.
- Hę? Co się stało?! - Zbażyn podniósł się niespokojnie z fotela i zawołał za Zdzisiem. Co jak co, ale głuchy nie był i rozpoznał głos chłopaka.
- Idźże tam Armandzie zobacz czy coś się nie stało. - Polecił wreszcie wprost kowalowi. Stracił już nadzieję, że troll zrozumie uprzejmą sugestię. Grzebiąc w nosie, kowal pokiwał głową. Wstał ciężko i podreptał w stronę zagajnika, trzymając w ręku pusty słoik po ogórkach.
 
Quelnatham jest offline  
Stary 22-06-2016, 11:22   #10
 
Asmodian's Avatar
 
Reputacja: 1 Asmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputacjęAsmodian ma wspaniałą reputację
Armand lubił robotę. Ciężką, solidnie wykonaną robotę. Co prawda wolałby to robić u siebie przy kuźni, nie musząc taszczyć całej skrzynki z narzędziami, ale skoro Zbażyn wezwał go do siebie, to znaczyło tylko jedno. Miał ogórki!

Kowal dziarsko ruszył do chałupy gospodarza. Po dłuższej chwili chrząkania, oglądania i macania końskich kopyt, zabrał się do dzieła. Mocnymi cęgami poobcinał końce hufnali mocujące podkowy. Jedna po drugiej lądowały z brzękiem na ziemi. Armand znał rozmiar każdego konia w okolicy, więc zawczasu przygotował sobie cztery ładne podkowy, pasujące do Zbażinowego konika.
Znał też jego charakter, dosyć leniwy i wiedział, że koń niechętnie podnosi nogę, co byłoby może problematyczne dla kowala innego niż ćwierćtonowy troll.
W ruch poszedł pilnik, którym kowal starannie oczyścił kolana, pogwizdując pod nosem melodię, którą słyszał.....od kogo.....kowal zamyślił się przez chwilę, którą leniwe konisko wykorzystało karcąc go zamaszyście długim ogonem przez kark. To absolutnie nie mogło jeszcze nadwyrężyć iście kamiennej cierpliwości rzemieślnika, który spokojnie piłował kopyto, przykładając co jakiś czas podkowę. Jedna, nie dała się dopasować. Normalny kowal musiałby sięgać po kowadło i klepać podkowę na gorąco. Armand jednak wytężył muskuły, zgrabnie korygując rozmiar i kształt opornej podkowy "ręcznie". Cmoknął zadowolony widząc efekt swojej pracy. Podszedł do skrzynki, wyciągając garść hufnali, które wcisnął do ogromnej kieszeni na przodzie skórzanego fartucha.
Koń stał, leniwy jak zwykle, kiedy kowal przybijał po kolei podkowy do jego kopyt, starannie przycinając hufnale i wyrównując nierówności pilnikiem.
- Już - zahuczał kowal kończąc robotę.

Usiadł na ganku, racząc się podaną wodą i słoikiem ogórków. Stare podkowy, zdarte jak zawsze po zimie schował do skrzynki.

I kiedy coś wydarło japę z krzaków koło chaty rolnika, Armand, nie mając w sumie nic lepszego do roboty powoli podreptał sprawdzić co się tam wyrabia.
 
Asmodian jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 01:17.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172