Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 22-06-2016, 21:51   #10
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Ponoć gdy umiera nadzieja, nie ma juz ratunku. Tak przynajmniej Lauren słyszała wielokrotnie z ust tej, czy innej osoby. Proste, lakoniczne stwierdzenie, powtarzane niczym mantra mająca uświadomić słuchaczom, że nigdy nie wolno się poddawać i zawsze jest o co walczyć. Nieważne jakie kłody życie rzuca pod nogi. W teorii brzmiało sensownie, logicznie. Tylko to, co działo się teraz w Londynie nie leżało nawet na półce obok słowa “norma”. A pomyśleć, że przyjechała tu odzyskać spokój ducha. Pozbierać rozbite na drobne drzazgi lustro, będące niegdyś duszą. Znów się przeliczyła, po raz kolejny wszystko stawało na głowie, serdecznie pozdrawiając jej zawiedzione oczekiwania środkowym palcem.
A jeśli wciąż śpię? - nim pytanie zdążyło się uformować pod farbowana kopułą, Lauren je odrzuciła. Ból kolki w boku należał do tych realnych. Już nie śniła koszmaru.
Przeżywała go na jawie.
Szybkie tempo i korowód mijanym, bladych z przerażenia i niewyspanych twarzy. Widziała je niczym krótkie ujęcia, zaklęte w dwuwymiarowej płaszczyźnie fotografii. Rozszerzone stresem źrenice, rozkojarzenie, wściekłość i niepewność co dalej.
Kobiety, mężczyźni… najgorsze były dzieci. Pobierały emocje z otoczenia, chłonąc je niby wyschnięte gąbki. Przejmowały strach i zaciskając buzie, dreptały karnie za rodzicami i tylko wbite w chodnik oczy zdradzały co naprawdę czują. Większości nie rozumiały, ale może to i lepiej.
Ujęcia zmieniały się z szybkością karabinowej serii, lecz Irlandka doskonale zdawała sobie sprawę z prostego faktu - zapamięta je wszystkie, każdą po kolei. Wyryją się dłutem wprost na zwojach mózgowych i zostaną jej milczącymi towarzyszami do ostatniego oddechu, nieważne kiedy by on nie nastąpił. Za kwadrans, godzinę, dzień?
Co za różnica…
Maszerowała za gliniarzem, po obu stronach przelewała się ludzka rzeka - ruchoma, zdesperowana. A oni skazywali tłum na śmierć, zachowując wiedzę o czającym się za ich plecami zagrożeniu. Podobni zazdrosnym sfinksom, przywdziali kamienne maski, brnąc pod prąd. Byle do przodu. Szybko, szybciej… nie wolno się zatrzymywać. Nie mogli tu zostać, za zwłokę zapłacą najwyższą cenę - co do tego ani ona, ani Andrew nie posiadali choćby cienia wątpliwości, choć co do milczącego kompana nie dałaby sobie uciąć ręki. Może przynajmniej on wciąż miał nadzieję, kobieta nie zamierzała mu jej odbierać. W przeciwieństwie do niej miał dla kogo żyć, podejmowanie rozpaczliwej walki o przetrwanie stało się koniecznością… nie z pobudek egoistycznych, lecz dla syna.
Lauren już dawno wycięła ze swego otoczenia wszelkie zbędne fragmenty, w tym osoby. Resztę załatwiły mijające lata. Został jej Daniel, ale on akurat umiał sobie radzić i jeśli ktoś miał podźwignąć niedogodności wtorkowej apokalipsy, obstawiałaby właśnie jego. Przez ułamek sekundy rozważała zadzwonienie do niego, albo wysłanie choćby głupiego smsa. Szybko jednak sobie darowała. Ci… chorzy ludzie, jak ich roboczo nazwała, mieli dobry słuch i reagowali na hałas. Dźwięk dzwonka lub sygnał wiadomosci zamiast pomóc, oznaczałyby prawdopodobnie wpędzenie w jeszcze większe tarapaty.
Chyba, że perturbacje dopadły tylko Londyn. Co się stało, atak terrorystyczny? Nowa, popieprzona broń biologiczna, uwolniona w imię Świętej Wojny z niewiernymi, ewentualnie wypadek przy rządowym projekcie, opatrzonym notką “tajne-przez-poufne”? Któraś z firm farmaceutycznych dała ciała, wypuszczając niechcący obiekt swoich badań, przez co skażenie dosięgnęło kilkumilionowego miasta, fundując mieszkańcom krwawą łaźnię?
Myśl, nie możesz nic zdziałać, to chociaż rusz łbem!
Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać. Technik ciężko szło zebranie sie do kupy, gdy wokół szalała burza szkarłatnej barwy. Działo się za dużo, za paskudnie.
Za szybko.
- Weź się w garść - wyszeptała, a zaciśnięte pięści zapiekły. Nieświadomie rozcięła paznokciami wnętrze dłoni, ból zadziałał lepiej od siarczystego policzka.
Wiedzieli niewiele. Mary Ann uśmiercono kilka godzin przed jej ponownym… przebudzeniem, a wszystko wskazywało na akt kanibalizmu - stąd też potrójne ślady od pazurów. Ludzkich paluchów, rozdzierającym ją kawałeczek po kawałeczku. Mężczyzna w Fordzie “obudził się” już kilka minut po wypadku. Jeśli Londyńczyków zarażono wirusem, grzybem, czy inną zmutowaną cholerą, jego działanie uaktywniało ustanie procesów życiowych, choć jeśli w grę wchodziła choroba, pewnie wystarczył sam kontakt. Czemu więc różnica czasu między jednym przypadkiem a drugim była aż tak diametralna?
Zarażenie drogą kropelkową odpadało, w przeciwnym razie już wszyscy zjadaliby się masowo. Wciąż pozostawały jednostki funkcjonujące względnie normalnie. Chodziło więc o coś innego. Płyny ustrojowe?
Równie dobrze wyglądała by próba znalezienia liczb najbliższej kumulacji loterii Szczęśliwego Strzału.
Do celu dotarli, nim MacReswell zdążyła się porządnie zasapać. Nie lubiła szybkich marszobiegów… w ogóle nie lubiła biegać. Widok posterunku wpierw wywołał w niej radość, ale szybko przemieniła sie ona w zgrzytanie zębów. Jakże naiwni byli, upatrując w siedzibie policji mitycznej Arki Noego, mającej uratować ich przed potopem krwawej furii, rozgrywającej się na londyńskich ulicach. Bardziej jednak wstrząsnął nią widok Szkota, o spojrzeniu równie przytomnym co u nauczycielki z klubu i mijanych po drodze obłąkańcach.
Zadziałał odruch, głupie siedzące pod skórą przeczucie, wymieszane z pragmatyzmem. Skoro nie wiedzieli, czy to nie rodzaj Eboli, lepiej zachować dystans.
- Nie! - syknęła do Thompsona, jednocześnie łapiąc go za ramię. Cholera jasna… nie sprawdziła, czy dureń zabezpieczył porządnie wszelkie otarcia i obrażenia, zdobyte podczas samochodowej kraksy. Musiała zawierzyć jego rozsądkowi.
W przeciwieństwie do Stanów Zjednoczonych, tutaj policja nie nosiła przy sobie broni palnej, ograniczając się do gazu. Pistolet bardzo by się teraz przydał. Nawet regularnemu trupowi ciężko byłoby biegać z przestrzelonymi kolanami.
- Nie daj mu się zadrapać, ani opluć. Spróbujmy trzymać go na dystans… wziąć z dwóch stron - szeptała gorączkowo, sięgając do torby. Butelka alkoholu do dezynfekcji… zapalniczkę trzymała w kieszeni spodni. Kawałek szmaty szybko znajdzie. - Masz pałkę?
Pieprzyć to, nie da denerwującemu glinie zdechnąć. Chory człowiek, bestia bez sumienia - każde paliło się równie dobrze.
Opcja z odwróceniem się na pięcie, lub wepchnięciem kompana Morrisowi w ramiona również odpadała. Nie, gdy zamiast opiekować się dzieciakiem, Andrew tłukł się przez pół miasta z obcą, przemądrzałą babą o uroku osobistym na poziomie kawałka ściernego papieru, zapewniając jej bezpieczeństwo i nawet przy tym nie pisnął.
Gniew zastąpił strach. Szczęki Irlandki zacisnęły się, zęby wyszczerzyły w nienawistnym grymasie.
Cholerna, ulizana niańka w mundurze. Irytujący goguś, przeklęta gwiazdeczka z telewizji. Buc, gbur, dupek. Dobry gość, uczciwy gliniarz.
Nie zasłużył na śmierć.
Morris przeniósł spojrzenie na Lauren. Nowy głos, nowy bodziec dla uszu, nowe możliwości, które z nim napłynęły. Górna warga uniosła się wyżej, odsłaniając nie tylko zęby ale i dziąsła. Na nich zaś widniała krew. Była wyraźnie widoczna, nawet pomimo odległości, która wciąż dzieliła policjanta od Irlandki. Oczy zaś… Te dwa zwierciadła duszy, zwrócone w jej stronę jasno dawały do zrozumienia, że apetyt mężczyzny nie został zaspokojony. To coś, co tkwiło teraz w jego głowie, co nakazywało członkom by wykonywały konkretne ruchy, to coś wciąż było głodne. Krok, a za nim kolejny. Powoli z początku, jednak z rosnącą pewnością, Morris skierował się w jej stronę.
- Spróbuję go ogłuszyć - Andrew poinformował swą towarzyszkę, jednocześnie zaciskając palce dłoni na pałce. Długość owego oręża pozwalała na zachowanie względnie bezpiecznej odległości od wyciągniętych w błagalnym geście rąk Szkota. Widać było, że Thompson nie jest szczęśliwy z powodu tego, co zapewne będą musieli zrobić. Jego usta były jednak zaciśnięte w wąską, poziomą kreskę co pozwalało przypuszczać, że się nie wycofa.
Jako, że uwaga martwego policjanta skupiona była na Lauren, Andrew zaczął go obchodzić, próbując zajść od tyłu. Ludzie, którzy ich mijali, wpierw przystawali, a następnie wznawiali swoją drogę ze znacznym wzrostem prędkości poruszania się. Dzieci były poganiane i odciągane, by przypadkiem nie znaleźć się zbyt blisko. Technik mogła zauważyć spojrzenia, które jej rzucano. Zdziwione, pełne obawy. Nikt jednak nie kwapił się by przyjść z pomocą. Własne dobro brało górę nad odruchami samarytańskimi. Bo, jakby na to nie spojrzeć, lepiej ona niż oni.
Na chwilę tylko, tuż obok, zatrzymała się mała dziewczynka. Nigdzie nie było widać jej rodziców, a ona sama wyglądała jakby dopiero co wstała z łóżka w swojej różowej piżamce z My Little Pony. Nic nie mówiąc wskazała dłonią na lewo od posterunku, a zaraz po tym wznowiła swą drogę kierując się w stronę podziemnego przejścia.
W międzyczasie Morris zdążył znacząco zbliżyć się do MacReswell, tak iż była w stanie dokładnie przyjrzeć się jego twarzy z wszystkimi detalami. Nie na tyle blisko jednak, by jej dosięgnąć. Jeszcze nie…
Musiała trzymać dystans. Cokolwiek by się nie działo, zachować bezpieczną odległość i nie dać się dotknąć, tym bardziej zadrapać, lub ugryźć. Albo opluć. Choroba przypominała odrobinę wściekliznę - jej popieprzoną, wypaczoną i śmiertelnie groźną wersję. Rozsądny dystans od zarażonego stawał się więc priorytetem. Poza tym Szkot był o wiele większy i silniejszy od Lauren - nie raz i nie dwa widziała jak dawał upust swojej sile po pijaku, waląc pięścią w ścianę. Zawsze pozostawała głęboka, popękana dziura, choć jego łapie nic nie było… ale większość Wyspiarzy już tak miała. Istniało nawet powiedzenie, że nie wkurza się pijanego Szkota lub Irlandczyka, o ile chce się zachować zęby.
Zęby… te Morris miał wszystkie, mogła je sobie dokładnie obejrzeć. Zakrwawione, z resztkami czegoś, co prawdopodobnie było mięsem. Ludzkim, czy… innym - bez różnicy.
Stali naprzeciwko siebie, podobni parze wyszczerzonych, wściekłych psów, gotowych skoczyć sobie do gardeł w mgnieniu oka. Czekali na impuls, zapalnik uruchamiający sekwencję pracy mięśni.
- Co jest Morris, walnąłeś o jedna szkocką za dużo? - wycedziła, mrużąc oczy i cofając się po okręgu, aby ustawić przeciwnika plecami do Thompsona. Oddychała płytko, spięta i gotowa do skoku w bok, jeśli wygłodzony glina postanowi się na nią rzucić. Odskoczyć, przeturlać się poza zasięg pokrwawionych łap i szybko wstać. Kątem oka szukała osłony, ot profilaktycznie. Od zagrożenia zawsze najlepiej jest się oddzielić czymś solidnym. Wrak radiowozu znajdował się za daleko, musiała więc zmniejszyć dystans. Jej wędrówka nabrała konkretnego celu, uścisk na szklanej szyjce butelki wzmocnił się. W najgorszym wypadku wczołga się pod brykę. W najlepszym…
- Nie poznajesz mnie? - warczała, skupiając na sobie uwagę celu. Że też wypadło na nią.
“Nie daj ciała, Thompson” - pomyślała z przekąsem, wtykając w butelkę wyciągniętą z kieszeni chustkę.
Głos skutecznie przyciągał uwagę policjanta, który wodził za Lauren wzrokiem. Dźwięków jednak było więcej niż te, które wydawały jej struny głosowe. Klaksony, nawoływania, odgłos butów uderzających o bruk gdy mijali ich kolejni ludzie. Utrzymanie uwagi Morris’a wymagało włożenia w tą czynność nieco wysiłku.
Ruchy mężczyzny stały się nieco chaotyczne, zupełnie jakby nie mógł zdecydować, czy powinien podążać w ślad za wabiącą go kobietą, czy może wybrać którąś z pozostałych ofiar, które może i przemykały szybko i w pewnej odległości, ale… Zwyciężył jednak głód. Krok, za nim kolejne. Pewne i zdecydowanie szybsze niż wcześniej. Ręce wystrzeliły do przodu gotowe do pochwycenia Lauren. Ta jednak odskoczyła w ostatnim momencie, oddalając się poza ich zasięg, co bynajmniej do gustu Morrisowi się nie spodobało. Warkot, który wyrwał się z jego gardła, był bardziej zwierzęcy niż ludzki. Szybko jednak został zgłuszony przez celny cios pałką. Andrew widać nie miał zamiaru ryzykować życiem swojej towarzyszki bardziej, niż było to konieczne. Nie mógł jedynie przewidzieć tego, że poza uciszeniem Morrisona i skupieniem jego uwagi na sobie, nic więcej nie zdziała. Normalny człowiek powinien już leżeć na bruku pogrążony w błogiej nieświadomości. Tym bardziej, że Thompson nie żałował siły, którą włożył w swój cios. Zamiast jednak leżeć, Morris odwrócił się do nowej ofiary, ruchem szybkim i nad wyraz zwinnym, łapiąc kolegę po fachu za barki i zaczynając ciągnąć w stronę czekających by skosztować ciała zębów.
Lauren jednak nie miała zamiaru pozwolić, by Andrew padł ofiarą swojego kolegi po fachu. Kopniak w kolano co prawda ciosem śmiertelnym nie był, jednak do pozbawienia równowagi powinien wystarczyć. Szczególnie gdy połączyło się go z wyraźnie niezadowolonym ruchem Thompsona, który korzystając z okazji odepchnął od siebie Morrisa. Zrobił to zaś z taką siłą, że ciało tamtego wylądowało na bruku. Nie czekając aż martwy ponownie powstanie, Andrew pokonał te parę kroków, jakie dzieliły go od głowy Morrisa i z impetem wbił podeszwę buta w twarz leżącego. Rozległo się chrupnięcie, a po nim następne, bowiem Thompson nie poprzestał na jednym ciosie. Dopiero gdy z głowy została krwawa miazga składająca się z krwi, mózgu i fragmentów kości oraz wiszącej na niej skóry i włosów, odpuścił. Oddychając ciężko spojrzał na swoją towarzyszkę oczami, w których tliły się iskierki szaleństwa jakie ogarnęło to, do tej pory w miarę normalne, miasto.
- Musimy się dostać do broni - wychrypiał, ścierając z policzka szkarłatną kroplę, która przypadkiem tam wylądowała.
Broń. Tak, przecież po nią właśnie tu przyszli, nieprawdaż? Chcieli zdobyć jedno z najlepszych narzędzi do obrony, zwiększające ich szanse na przeżycie najbliższych godzin. Lepszy promil szczęścia, niż kompletne zero…. lecz do dalej?
Ich plan, do tej pory prosty jak konstrukcja cepa, zakładał dotarcie na posterunek. Zakładając, że jakimś cudem uda im się wejść i wyjść, co takie oczywiste nie było biorąc pod uwagę rozgrywający się wokół Sajgon. Prócz Morrisa na posterunku stacjonowało jeszcze paru gliniarzy - czy śladem Szkota ulegli dziwnej chorobie? Wszystko przemawiało za najgorsza z ewentualności.
Ilu jeszcze przyjdzie im zabić, nim sami zostaną zabici? MacReswell nie chciała poznać odpowiedzi, woląc egzystować w błogiej nieświadomości i skupiać uwagę na najbliższych minutach… teoretycznie. Istniały jednak rzeczy, nad którymi nie dało się przejść do porządku dziennego. Zmasakrowana twarz kogoś, kogo się nawet lubiło, rozsmarowana po chodniku i wciąż drgające spazmatycznie członki zazwyczaj pełnego wigoru i entuzjazmu ciała…
“Priorytety! Pamiętaj o priorytetach!” - nieistotne, czy mają jakikolwiek sens. Kilka godzin, dwa trupy. Dwa morderstwa z premedytacją i ze szczególnym okrucieństwem. Usprawiedliwiania rodzaju “tak trzeba było, działanie w samoobronie” brzmiały pusto i wyjątkowo cynicznie. W ich poukładanym świecie podobne czyny zasługiwały na największe możliwe potępienie. Ciężko pozbyć się przyzwyczajeń, toku myślenia zakorzenionego w mózgu od momentu narodzin. Nawet, gdy chodzi o własną skórę. Tylko, że patrząc na dyszącego, bladego jak ściana i próbującego trzymać fason Thompsona, nie umiała zdobyć się na jakikolwiek negatyw. Między Bogiem a prawdą, oboje zarezerwowali sobie miejsce w piekielnym kotle, gdy już przekroczą granicę między oddechem, a zimnym wiekiem trumny.
Odrywając wzrok od zwłok, przestąpiła nad nimi, stając tuż przy Angliku co pośrednio zasłoniło mu widok na ostatnie dzieło. Dopiero teraz zorientowała się, że nie jest wcale taki wysoki, z daleka wydawał się bardziej postawny. Albo przez ostatnie trzy minuty skurczył się w sobie, co też było prawdopodobne. Nie wyglądał na człowieka, który kiedykolwiek wcześniej aż tak definitywnie unieszkodliwił podejrzanego… a Morrison, z tą krwią na mordzie, wyglądał bardziej niż podejrzanie.
- Andy… - zaczęła łagodnie, tonem głosu i uśmiechem próbując choć odrobinę wpłynąć na nastrój otoczenia. Uniosła dłoń i po chwili wahania, położyła ją na ramieniu mężczyzny i zacisnęła lekko palce - Pamiętasz, kto miał mieć poranną zmianę? Ile osób mogło być na posterunku, kiedy… kiedy to wszystko się zaczęło? Skoro wyszedł stamtąd jeden, nie znaczy ostatni i… i - przełknęła ślinę, sapnęła i prychając pod nosem, podjęła rzeczowo, jakby rozmawiali o liście zakupów na kolację - Potrzebujemy planu, na “w razie kłopotów”. Jeśli coś się stanie i nas rozdzielą, ustalmy miejsce zbiórki i czas oczekiwania po którym ruszymy dalej… i co najważniejsze, gdzie idziemy dalej? Posłuchaj, wiem że masz syna. Jest w mieście? Musimy cię do niego przetransportować, ale po kolei. Rozkład budynku jako tako znam… tylko gdzie jest ta szafka? Zamykaliście ją pewnie na klucz, albo… sejf z kodem? - spytała i na ułamek w jej oczach zabłysła nadzieja. Szybko jednak zgasła. Nic nie mogło pójść aż tak prosto. - We dwójkę narobimy hałasu i ściągniemy niepotrzebną uwagę. Jedna osoba łatwiej się prześlizgnie. Ty lepiej walczysz, lepsze z ciebie ubezpieczenie… na “w razie kłopotów”. Czyj to radiowóz? - zmieniła nagle temat, wskazując brodą na rozbity wrak.
Wyciągnięcie odpowiedzi z Andrew wymagało odczekania dłuższej chwili. Mężczyzna spojrzał na Lauren jakby widział ją po raz pierwszy. Jakby nie poznawał ani jej twarzy ani głosu, ani też nie rozumiał słów które wypowiadała. Na szczęście sytuacja ta nie trwała długo. Obowiązek rozjaśnił umysł Thompsona na tyle by zdołał odpowiedzieć na ostatnie pytanie.
- Nie mam pojęcia, nie było mnie na porannej odprawie.
Cofnął się, zrywając kontakt i nie patrząc na trupa, który leżał pod ich nogami, ruszył powoli w stronę budynku.
- Simon jest w domu, z opiekunką - wyjaśnił jej, rzucając słowa przez ramię. - Muszę się do niego dostać, a bez broni nie widzę szans powodzenia. Peterson miał klucze - Lauren nazwisko to skojarzyło się ze starszym facetem, z którym do tej pory niewiele miała wspólnego nie licząc może dwóch okazji gdy rzucili sobie nawzajem obojętne “dzień dobry”.
- Możemy też potrzebować leków i opatrunków - kontynuował, przystając przed wejściem do posterunku i odwracając się w stronę Irlandki. - Wiesz gdzie je znaleźć?
Pozostałe pytania wyraźnie musiały poczekać na swoją kolej, jednak bez wątpienia Thompson nie miał zamiaru zostawiać Lauren samej na dłużej niż to konieczne. Potwierdziły to jego kolejne słowa.
- Gdybyśmy się rozdzielili spróbuj się dostać do kościoła świętego Piotra i Pawła, to niedaleko stąd - wskazał dłonią na ulicę, która biegła obok posterunku, a która była kontynuacją tej, która podążali. - Dwie godziny, nie więcej. Dasz radę?
Słabość, która pojawiła się w nim po zabiciu tego, co kiedyś było Morrisem, znikła całkiem. Nowy cel dodał mu wyraźnie sił, których potrzebował by do niego dotrzeć. Mówił pewnie, stanowczo i z wyraźnie brzmiącym nakazem, którego nie brakowało nawet w ostatnim pytaniu.
Kobieta odetchnęła z ulgą. Ogarnął się, bardzo dobrze. To nie był czas na załamania nerwowe. Powrót do sztywnych, służbowo-precyzyjnych torów w jego wykonaniu polepszył jej humor. Z godnością poprawiła koszulę, zapinając guziki, które w całym porannym zamieszaniu rozpięły się Diabeł raczył wiedzieć kiedy.
- Pokój lekarski? Tam powinniśmy znaleźć zapasy medyczne. Zajrzę, wezmę co potrzebne. Nikt nie powinien się obrazić - szybko podjęła podany temat. Nad kolejnym zagadnieniem zasępiła się wyraźnie. Dwie godziny… zbytnie ryzyko w mieście, podążającym na samo dno Piekła w kolejce ekspresowej. Nie mieli choćby cienia potwierdzenia co stanie się za kwadrans. Może nalot bombowy? Jeśli siłom porządkowym nie uda się opanować sytuacji, mogę sięgnąć po inne środki. Bardziej doraźne i ostateczne.
- Godzina, nie dwie - odpowiedziała, unosząc rękę zanim glina jej przerwał - Wiem, gdzie jest ten kościół, Lewis mi go pokazał. Jeśli przez godzinę się nie pojawię, leć sam do syna. Może spróbuj ogarnąć motor. Bardziej zwrotny i da możliwość wyminięcia wraków. Nie obrażę się też, jeśli… nie ryzykuj w razie problemów. Po prostu uciekaj. Nie jesteś mi nic winien - mruknęła oschlej niż zamierzała, ale trudno. Wzruszyła ramionami - Dam, od dawna sama sobie wiąże buty i takie tam.
Skinął jej głową.
- Nie ryzykuj niepotrzebnie - dorzucił, wchodząc do środka jako pierwszy.
Oszklone drzwi zaprowadziły ich do niewielkiej poczekalni zaopatrzonej w kilka niezbyt wygodnych krzeseł. Na jej końcu znajdowało się zabezpieczone kuloodpornym szkłem biurko. Puste biurko, bowiem nikogo żywego w zasięgu wzroku nie było. Drzwi po lewej prowadziły do niewielkiego pokoju, w którym przyjmowano osoby zwracające się o pomoc. Te po prawej wiodły do wnętrza budynku i były obecnie otwarte na oścież, zachęcając do skorzystania z możliwości i zwiedzenia trzewi posterunku. Z możliwości tej, bez chwili wahania, skorzystał Andrew. Zaraz też, rzuciwszy ostatnie spojrzenie na Lauren, ruszył biegiem przed siebie. Bez wątpienia mógł sobie pozwolić na taką swobodę poruszania się, biorąc pod uwagę lata służby jakie odbębnił w tym miejscu. Pozostawało mieć nadzieję, że wiedza, którą w tym czasie zdobył, pozwoli mu dotrwać do ponownego spotkania z MacReswell.
Był dorosły, odpowiedzialny, wyszkolony i zaznajomiony z terenem, do tego zdeterminowany osiągnąć cel. Byle nie dał się zaskoczyć, a będzie dobrze.
Sunąc ostrożnie korytarzem czuła się wyjątkowo samotnie. Wbrew zdrowemu rozsądkowi, higienie psychicznej, a także zwykłej logice, brakowało jej obecności drugiego człowieka. Takiego, który nie rzuci się na nią i nie zeżre żywcem. Od wczesnych godzin porannych przebywała w towarzystwie Thompsona, a teraz została bez niego. Może i dzięki temu poruszała się płynniej, ciszej - co w zamkniętej, ograniczonej ścianami przestrzeni było aż nadto pożądane - jednak zgrzyt z tyłu czaszki nie dawał za wygraną. Fajna sprawa móc na kimś polegać, Lauren już prawie zapomniała jak to jest.
Pogrążona w myślach przebierała nogami i prawie minęła szafkę przeciwpożarową - krzyczącą intensywną czerwienią i tak oczojebną, że prawie podbijała powieki. Przez szklaną szybkę mignął zarys toporka strażackiego, wraz z wężem oraz resztą ppoż-owego wyposażenia.
Technik przystanęła, przez bladą twarz przebiegł skurcz, by wygiąć usta w szerokim uśmiechu.
- Bingo - mruknęła z satysfakcją, wybijając szybkę łokciem. Nie tego co prawda szukała… ale oj tam, oj tam.
Dotarcie do pokoju medycznego, o dziwo, przebiegło bez przeszkód. Jeżeli ktoś jeszcze znajdował się w budynku, los nie zrzucił tej osoby na głowę Lauren. Nie znaczyło to jednak, że jej zadanie przebiec miało bezproblemowo. W tej samej chwili, w której dotknęła klamki by otworzyć drzwi, napotkała na pierwszą przeszkodę. Drzwi bowiem były zamknięte.
Zdusiła cisnące się na usta przekleństwa. Zapora nie wyglądała na podniszczoną, co dawało cień nadziei na zastanie wnętrza w stanie niesplądrowanym. Nagłe wezwania, chaos na ulicach i zjadający się ludzie… policjanci z posterunku mieli na głowach masę problemów, musieli działać szybko aby opanować sytuację, a raczej próbować. Ogrom wezwań, dziwne przypadki. Kto by tam myślał rutynowego, standardowego dnia, o zabieraniu ze sobą zapasów medycznych, skoro wystarczyło przez radio wezwać karetkę?
- Here’s Johnny - parsknęła w przypływie czarnego humoru. Siekierę odstawiła na ziemię, tuż przy nogach i rozejrzawszy się po korytarzu, kucnęła coby twarzą znaleźć się na wysokości zamka. Pośpiech nadał jej ruchom zbędnej nerwowości, ciągle miała wrażenie, że jest obserwowana. Ciężki poranek podbarwił cały jej światopogląd sporą dozą paranoi. Szybko więc sięgnęła ku włosom i wyciągnąwszy z potarganego błękitu proste wsuwki, zabrała się za otwieranie. W sumie dobrze, że została sama. Tłumaczenie kompanowi skąd zna złodziejskie sztuczki… cóż. Może przy następnej apokalipsie.
Otwarcie zamka zajęło chwilę. Nie długą jednak, bowiem nie był on szczególnie skomplikowanym przeciwnikiem, a już w szczególności dla osoby, która wiedziała jak postępować z takowymi i gorszymi od nich. Cichy dźwięk oznajmił najbliższej okolicy, że przeszkoda została pokonana, a droga ku medykamentom stała niemalże otworem. Niemalże, bowiem należało jeszcze nacisnąć klamkę i owe drzwi otworzyć. Zanim jednak czynność ta została wykonana, dał się słyszeć głośny huk wystrzału dobiegający z dalszych części posterunku.
- Rrrrrwa! - wyrwało się z ust Irlandki, nim zdążyła ugryźć się w język. Ciało wabione dźwiękiem, dokonało zwrotu w kierunku hałasu. Mózg jednakże szybko osadził krnąbrny wór mięsa w miejscu. Strzały oznaczały kłopoty. Albo Thompson do czegoś strzelał, albo to do niego strzelano. Pierwsza opcja zakładała przynajmniej sforsowanie zabezpieczeń i dobranie do szafki z bronią. W drugim przypadku mógł zostać ranny, a lecieć do niego beztrosko z pustymi łapami… i tak nic by nie zdziałała. Potrzebowali leków, bandaży. I żarcia. Czystej wody. Dwa ostatnie szło dorwać w automatach lub stołówce… ale wszystko po kolei i w swoim czasie. Licząc na samowystarczalność partnera, podniosła siekierę i nacisnęła delikatnie na klamkę.
Cisza, ostrożność… zbędny hałas ściągnie na kark tylko kłopoty.
Jakby Lauren i bez tego nie siedziała w czarnej dupie.
Drzwi otwarły się bez dalszych problemów. Za nimi znajdował się się pokój, w którego głównym wystrojem była leżanka i stojące w kącie biurko. Pod ścianą na prawo od wejścia stały także dwie szafki. Dwie, zamknięte na klucz szafki, w których jednak dostrzec można było poukładane równo paczki i butelki leków. Okno pokoju wychodziło na parking posterunku, na którym stały cztery samochody osobowe i dwa motory, którymi nikt do tej pory nie wykazał zainteresowania, a które bez wątpienia mogłyby okazać się pomocne. Oczywiście gdyby najpierw usunąć przeszkodę w postaci blokującego bramę radiowozu.
Zamykając za sobą drzwi, Lauren szybkim rzutem oka oceniła zawartość pomieszczenia, po czym skierowała się najpierw do dwóch koszy. Pierwszy był oznaczony jako ten przeznaczony na odpadki medyczne, drugi na zwykłe. Oba miały założone porządne, białe worki, które mogły posłużyć do zapakowania zawartości szafek. I do tego też posłużyły gdy tylko owe szafki zostały otwarte. Irlandka nie przebierała, pakując wszystko jak leci. Paracetamol, morfinę, środki odkażające i zestawy strzykawek. Bandaże także, podobnie jak gazy, plastry i nożyczki. Na najniższej półce drugiej szafki znalazła penicylinę i podręczne zestawy do zszywania ran, które także wylądowały w białym worku. Na koniec przeszukała szuflady biurka i zabrała z nich pudełko rękawiczek jednorazowych, stetoskop, pas do mierzenia ciśnienia i chusteczki, bo te też mogły się przydać, a wiadomo że lepiej je mieć niż się bez nich obywać. Tym bardziej gdy wszystko było za darmo i na zasadzie kto pierwszy ten lepszy.
Mając już najważniejsze rzeczy w ręce, czas było podążyć za kolejnym punktem programu, czyli w tym wypadku - jedzeniem. Co prawda batoniki z automatu ciężko nazwać jedzeniem pożywnym, jednak bez wątpienia w małej kuchni posterunku musiało się zachować coś więcej niż marsy i snickersy. Najpierw jednak trzeba było tam dotrzeć. Pomieszczenia dla policjantów znajdowały się na pierwszym piętrze, nieco z tyłu budynku. Aby tam dotrzeć trzeba było pokonać schody, a następnie przejść korytarzem dość długą drogę wiodącą przez całą długość posterunku, by w końcu wylądować w klitce, którą szumnie nazywano kuchnią, a która łączyła się z podłużnym pomieszczeniem, zwanym jadalnią. Cokolwiek by nie było powodem do wystrzału, który wcześniej usłyszała, najwyraźniej wywiało, lub zwabiło wszystkich, którzy jeszcze przebywali w środku, bowiem nikt Lauren nie przeszkadzał w swobodnej grabieży. W lodówce znalazła kilka dań do mikrofali, a w szafkach kawę, cukier, chleb i Nutellę. Nawet udało się jej trafić na nieotwartą paczkę pączków, którą ktoś zostawił na blacie. W jednej z szuflad, równo ułożone, leżały sztućce. Niestety nie było wśród nich noża, a przynajmniej nie takiego który byłby w stanie wyrządzić większe szkody.
Szczęście w nieszczęściu… miejsce było wymarłe, opuszczone. Dzięki temu zebranie prowiantu nie przysporzyło więcej kłopotów niż wycieczka do supermarketu. Wszystko co dobre w końcu jednak zmieniało się w burdel na kołach - Lauren domyślała się że owa cisza wokół zwiastuje burzę. Otworzyła automat z niezdrowym żarciem, używając uniwersalnego klucza przeciwpożarowego. Podważone ostrzem toporka drzwiczki zajęczały i odskoczyły, uwalniając foliowaną i aluminiową zawartość. Technik na biegu wróciła się korytarzem do szatni. Szybki rzut oka na wieszaki i szafki, porwanie plecaka, po czym równie prędki powrót do kuchni. Starała się skupić na prostych czynnościach, odpychając jak najdalej tłukące się po łbie wątpliwości, mocno przetykane stresem i niezrozumieniem. Czasem najzdrowiej odłączyć rozsądek, pozwalając mózgowi wykonywać podstawowe czynności. Jedzenie i leki - dwa punkty z listy odhaczone. Cisza na korytarzu, brak kolejnych strzałów i ludzi, oznaczały bezpieczeństwo. Chwilowe, bo chwilowe… lepsze jednak takie niż żadne. Część szarych komórek raz za razem atakowała kobietę obrazem Thompsona. Czy wszystko z nim w porządku? Dał rade, nei jest ranny?
Cholera, powinna sprawdzić. Z drugiej strony… krok po kroczku.
“Skup się, skup się. Skup się, do jasnej cholery!”- wałkowała pod nosem. Już miała się ewakuował z poczuciem dobrze wypełnionego obowiązku, gdy naraz przystanęła i z rozmachem puknęła w czoło. Broń, noże, rzeczy niebezpieczne.
- Ty deklu - ofukała siebie samą, kręcąc głową na niedomyślność. Na posterunku było jedno miejsce, pełne najróżniejszych nielegalnych gratów. Znajdowało się w piwnicy i opatrzono je tablicą “magazyn dowodów”. Z nadzieją, że Andrew nie wyzionął jeszcze ducha i za niecałą godzinę spotkają się radośnie w domu bożym, dopięła wypchany po brzegi plecak, by ruszyć ostrożnie na najniższe piętro. Co jak co, ale zestawem wytrychów nie pogardzi - przydałyby się do otworzenia innego pomieszczenia. Magazynu sprzętu policyjnego.
- Normalnie jak gwiazdka - westchnęła z dziwną satysfakcją. Czuła rozpierającą, przewrotną radochę. Nigdy jeszcze nie okradała jednostki służb porządkowych.
Szczęście… Siła ta bez wątpienia była nader chaotyczna. To spoglądała na człowieka z uśmiechem, podsyłając mu siebie i wabiąc by skorzystał, to znowu wycofywała się w cień, pozostawiając nieszczęśnika na pastwę losu, który lubił się mścić. Tak jak w momencie, w którym Lauren pokonawszy schody, które ponownie zawiodły ją na parter, skierowała swe kroki w stronę zejścia do podziemnej części posterunku. Ledwie zrobiła kilka kroków, gdy zza załomu korytarza wyłoniła się sylwetka mężczyzny.
Jedno spojrzenie na zakrwawione włosy, twarz i garnitur wystarczyło, by zdała sobie sprawę z tego, że nie ma do czynienia z kimś, z kim mogłaby dojść do porozumienia w sposób cywilizowany. Przede wszystkim tej osoby nie powinno tu być, co świadczyło o tym, że otwarte drzwi zachęciły wreszcie kogoś więcej niż tylko ją i Andrew. Kolejną zaś rzeczą, która przemawiała za ewentualną koniecznością skorzystania z trzymanego w dłoni toporka strażackiego, były oczy nieznajomego. Lauren miała już okazję widzieć to spojrzenie i nie skończyło się to dobrze dla jego posiadacza. Na koniec zaś, kimkolwiek nieznajomy by nie był, znajdował się na jej drodze, która mogła, ale i nie musiała, zawieźć ją ku skarbom, jakie złożone zostały w posterunkowym magazynie.
Zanim jednak podjęła jakąkolwiek decyzję, za plecami nieznajomego pojawiła się kobieta.
Węsząc wyminęła mężczyznę i nieco nieporadnie ruszyła do przodu, wprost na Lauren.
Tyle, jeśli chodziło o bezstresowe załatwienie sprawunków. Rumakowanie skończyło się równie nagle, co zaczęło. A mogli pomyśleć wcześniej i zamknąć wejście na komendę, oszczędziliby sobie tylko nieproszonych wizyt. Szlag by trafił pośpiech.
Na płacz oraz zgrzytanie zębami było już kapkę za późno. Pozostawało zmierzyć się z owocami własnej beztroski.
Na cofanie się i szukanie innej drogi MacReswell nie miała już czasu. Wyznaczona godzina upływała, zaś każda kolejna sekunda przestoju zmniejszała szanse na dostanie się na czas do kościoła. Droga prowadziła na wprost... i do diabła z tym, co stało na niej.
To już nie byli ludzie, nie w stu procentach. Technik waliło po całości, czy są chorzy, żywi, martwi. Czy czują i mają szansę na powrót do stanu równowagi psychofizycznej. Daleka przyszłość rysowała się w barwach wybitnie kloacznych, do tego dalekich i niepewnych, teraźniejszość zaś przemawiała za działaniem. Już raz zabiła, drugi raz pomogła zabić. Krwi z rąk nie zmyje już nigdy.
Wzięła głęboki wdech, poprawiła chwyt na broni.
To już nie są ludzie… jakże łatwo powiedzieć. Trudniej przekonać samego siebie do owej teorii.
“Nie myśl, działaj.” - powtarzała w myślach niczym mantrę, cofając się za załom muru i wypuściła z cichym sykiem powietrze z płuc.
Dwóch przeciwników, ciasna, ograniczone przestrzeń. Wpierw kobieta, potem mężczyzna. Próby ogłuszenia nie działały na te wybryki natury. Musiała je zabić.
Szybki cios w głowę, dość silny by przebić się przez kości. Do tego stanowczy i czysty, by ostrze nie utknęło w głowie. Gdy koszmar się skończy, sama zgłosi się na policję i złoży zeznania. Ale to potem, teraz nie miała czasu na… rozterki. Moralność i człowieczeństwo wylądowały w koszu, zmięte i niepotrzebne.
Oparła plecy o ścianę, rozstawiła szerzej nogi żeby złapać równowagę i gwizdnęła cicho. Zarażeni reagowali na dźwięk... nie byli też przesadnie inteligentni.
Pieprzone szczęście w nieszczęściu. Czy raczej nieszczęście całą parą… Plan był prosty, ale i proste plany mogą nie wypalić. Początek był jednak obiecujący. Kobieta zwabiona dźwiękiem przyspieszyła. Jej kroki odbijały się głucho w niemal pustym korytarzu. Podeszwy butów raz po raz wydawały z siebie skrzypiący dźwięk, stykając się z pokrywającym podłogę linoleum. Charkot, który wydobywał się z jej spragnionego krwi gardła, towarzyszył tym dźwiękom, zdradzając dokładnie jej pozycję. Wystarczyło dobrze obliczyć czas i wybrać ten właściwy moment by zamachnąć się i uderzyć.
Do wcześniejszych dźwięków dołączył skowyt i odgłos pękającej czaszki, gdy ostrze toporka zagłębiło się w skroń nieznajomej. Lauren musiała się postarać, by uderzyć tak wysoko, jednak na jej korzyść działał fakt, że kobieta poruszała się nieco pochylona do przodu, dzięki czemu niski wzrost Irlandki nie przeszkodził w wykonaniu pierwszej części planu. Ciało zadygotało, a następnie osunęło się na podłogę, omal przy tym nie wyrywając rękojeści toporka z dłoni technik. Owa chwila, poświęcona na odzyskanie broni, ozdobionej teraz krwią i fragmentami mózgu, kosztowała ją czas, potrzebny na przygotowanie się, by odeprzeć atak mężczyzny. Jak się bowiem okazało, gdy już ofiara była w zasięgu wzroku, słuchu czy węchu, istoty te, które do niedawna były ludźmi, potrafiły jednak poruszać się z szybkością, o którą Lauren by ich nie podejrzewała. Głód który ich napędzał dodawał im widać wigoru w stopniu, którym martwe ciała nie powinny wykazywać. Pomijając fakt, że martwi powinni leżeć, a nie polować na tych, którzy wciąż żyli…
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline