Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-06-2016, 18:42   #30
-2-
 
Reputacja: 1 -2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie-2- jest jak niezastąpione światło przewodnie
Volund

Po rozmowie z volvą piękny a raniony wojownik z dali zmierzył wzrokiem hird przez Agvindura na wyprawę do Aros przeznaczony, następnie udał się od nabrzeża ponownie w głąb Ribe. Wędrował czas jakiś pomiędzy skąpanymi w nocy przedwiośnia domostwami i chatami z drewna nim odnalazł niewielką gromadę trzech ze zbrojnych jarla tuż przed warsztatem płatnerza, który zwyczajowo w nocy był piec palił.
Nie był to piec jak frankijskie ani germańskie, lecz wokół zamkniętego garnca z rudą w niewielkim dole węglem osypanego, cegłami obudowany na wzrost męża prawie i szczelnie zamknięty gliną, wciąż po łokcie szarzącą przedramiona niskiego a krępego siwca, który niejedno widział i z hirdmanami teraz prawił – z dala nie sposób stwierdzić, o czym.

O czym mógł tak naprawdę, wobec pogromu jaki miał miejsce, wobec umarłych i pozostawionym po nich rynsztunku, który nie każdemu mógł ponownie służyć. Było jednak coś więcej o co musiał zadbać, ręce pełne roboty mając jak po boju każdym – w różnym wieku, lecz co do zasady młodsi odeń woje stali wokół niego, z bezpiecznym szacunkiem i dystansem od pieca, nie przekraczając niewielkiego murka wydzielającego obok jego domu miejsce jego warsztatu, krytego tym samym dachem, i nie przeszkadzali ponad mowę, gdy na kowadle z niewielkiego monolitu po pas, gładzonym i zahartowanym żelazem krytego, był kowalskim młotem uderzał raz po raz w białe prawie z goręca ostrze nordyckiego miecza.

Nie naprawiał go jednak, ani nie stworzył go dopiero co – tworząc musiałby mieć dość skupienia, i czyniłby to w tajemnicy, przepastnymi skórami zasłoniwszy warsztat swój, a wstępu nikt naruszyć by nie chciał. Powstawanie stali i oręża nie było zagadką ni tajemnicą, lecz miecz – miecz krył swe tajemnice, które płatnerz jeno swojemu synowi gotów by był zdradzić. To była domena męskiej magii, zaklinanie kamienia, samej ziemi w ostrze, coś odbijającego w swej srebrzystej powierzchni doskonałość i niosącego śmierć.

Nie do polowań, jak grot włóczni, i nie do drewna rąbania, jak topór. Jedynie by zabijać.

To, co teraz czynił, było czymś innym, równie magicznym, ale mniej tajemniczym i bardziej zwyczajowym. Nie on jeden mógł to czynić, i smutne były czasy, gdy płatnerz musiał, albowiem znaczyło to, iż jego sąsiedzi i towarzysze i bracia polegli. On nie tworzył ostrza – on je zaginał, by zawinięte było samo ku sobie.

Było to ważne, by duch poległego, wieczyście związany z mieczem, który dzierżył, nie miał mocy powrócić i bliskich swych i towarzyszy niepokoić. Mistrz potrzebny był, by powrotu do świata martwym bronić.

Twarz Pogrobca zaś patrzyła na rytuał... na swój nieodgadniony sposób.

Dym nie był widoczny na nocnym niebie, ale rozpalone żelazo i skry uderzeń i gorąc pieca czyniły to miejsce nie mniej widocznym, jako plac na którym niedawno stosy zapłonęły, choć ich Volund jeszcze nie był widział. Hirdmani natychmiast umilkli, gdy przybył nieznajomy, ale nieporuszony rzemieślnik, szanowany mimo iż bój w imię jarla nigdy nie był domeną jego, zerknął jedynie przez moment, nie odrywając się od swej pracy.

Volund przystanął, przy niewielkim murku, w odległości pewnej od hirdmanów. Przez chwilę wszyscy milczeli, gdy płatnerz był kończył pracę. Uniósł zawinięte jak ouroboros ostrze nieco nad siebie, by wyraźniej ujrzeć jaśniejący kształt na tle nocnego nieba, a metal w ustach smakował śmiercią, a skry i jarzenie się zdawały wypełnione nieomal tajemną mocą.

Starszy mieszkaniec Ribe zanurzył ostrze w pełnej drzazg baryłce z mętną wodą, pełną drobinek rdzy wodą, po czym bezceremonialnie odrzucił je na drobny stos kilku podobnych.

Te były to pochowania w kamiennych langshipach wraz z prochami ich właścicieli przez ważniejsze z rodzin Ribe, o czym świadczył też sam fakt posiadania bezcennego, a teraz bezużytecznego miecza.

- Po coś tu jesteś. - odezwał się chrapliwym, świszczącym głosem zaklinacz żelaza.
- Po rynsztunek.

Płatnerz zmierzył Volunda wzrokiem od stóp do głów.

- Nie mam nic dla ciebie.
- Wnet przyjdzie mi walczyć dla jarla. - powiedział po prostu Volund, nie ominąwszy kluczowego słowa.
- On jest afterganger, przybył na thing. - niepewnie rzucił do płatnerza jeden z hirdmanów, który był już widział Pogrobca. Nie sposób było zapomnieć...
- Jak cię zwą?
- Pogrobiec.
- Czego zatem potrzebujesz, Pogrobcze? - zapytał po trosze szyderczym tonem, po trosze przyglądając się urodziwości Volunda starszy mężczyzna.

Pogrobiec chwilę patrzył milcząco. Dłonią opartą o murek powiódł po nim, powoli iść zaczynając ku hirdmanom. Trwało niemiłosiernie długo i wszyscy czterej nań patrzyli, gdy podszedł do najbliższego. Dłonią sięgnął obok jego ramienia, delikatnie chwytając połę kolczugi.
- Tego. - powiedział, przyglądając się nieporuszonemu wojownikowi. Puścił i dłoń od góry, jak gdyby nałożyć nań jego hełm chciał i hełm spiszczasty od góry sękatymi palcami objął. Oblicze ku płatnerzowi zwrócił.
- I tego.
- Z kim ci łacno walczyć? - zapytał zniecierpliwiony teatralnością rzemieślnik.
- Z lupinami, którzy na Ribe napadli.
- Oręża jakiegoś ci trzeba? - zapytał rzeczowo, choć doświadczonym już wzrokiem sylwetkę Pogrobca otaksował, jak gdyby chcąc uznać, jaka kolczuga nań będzie pasować... po którym umarłym ją obrać...

Pogrobiec, nie puszczając hełmu i głowy wojownika zamyślił się. Ten w końcu, nie zagrożony, ale zapewne jakiś dyskomfort czując wyszarpnął się, ale afterganger wpatrzony jedynie w punkt jakiś na niebie tuż nad głową rzemieślnika namyślił się.
- Germany... topór największy, jaki znaleźć można by na takiego wroga jęli... - myślał, jak gdyby na głos. Wzrok przeniósł na zagięte miecze i powiódł nim po przyrządach do ostrzenia, kowadle jednym i drugim, dole przykrytym w którym glina była i innych rzeczach aż odnalazł miecz jakiś nieskończon jeszcze.
- Frank... frank by jął z mieczem poszedł... Lecz frank na każdego by z mieczem poszedł...
- Wszystek głupcy. - jął odezwał się jeden z hird.
- A ty, Pogrobcze? - zapytał płatnerz prawie w tym samym momencie, nie precyzując, czy pyta Volunda o oręż, czy też o bycie głupcem. Wpatrywał się prosto w rozoraną ranę jaka świadczyła o chodzącym umarłym, teraz w świetle dostrzeżoną na szyi berserkera; do hird był bokiem, byli musieli jej nie widzieć.
Volund oczywiście nie odpowiedział.
- Rusin... na niedźwiedzie i bestie odeń większe poluje z włócznią o grocie jak największym. - wzrok znowu przytomny, jak gdyby odnalazł odpowiedź, przeniósł na płatnerza. - Tegoż użyję. Lecz... miecz też mi niezbędny będzie.
- Nie są moje by ci je dać, lecz jarla.

Pogrobiec chwilę patrzył na niego po prostu. Dłonie spokojnie obydwie na murku położył... ale znienacka, choć spokojnie, podniósł się na nich i przez murek przeszedł, podchodząc prosto do twórcy oręża, gdy zaalarmowani hird poruszyli się i dobyli broń, lecz starszy mężczyzna ich powstrzymał, Volund stojąc już przy nim jedynie twarz na wpół ku nim obróconą miał, by dostrzec nagły, nieprzemyślany ruch... choć zapewne mniej bezczelny niż jego własny.

Z powrotem oblicze w poświacie gorące teraz skąpane ku siwej brodzie i zmarszczkom pracy i wieku i oczom jak węgle obrócił i cicho wyjaśnił:
- Jarl teraz polowanie na lupinów by młodą Sigrun ocalić planuje i ja mu w tym dopomóc muszę. Jestli widzi ci się, idź i zapytaj go; jestli chcesz, jutro donieś mu, żeś mi nie ufał, i temu życzeń moich nie spełniłeś. Nie proszę o niemożliwe, ni dla siebie, lecz w imię jarla, i dla ocalenia drogiej mu młodej dziewczyny.

Przypatrywał się chwilę płatnerzowi, jak gdyby to miało wszystko wyjaśnić. Ten oto mężczyzna o charakterze wyrobionym ani o krok mimo niemiłej bliskości umarłego się nie cofnął, ale po chwili dostatecznie długiej by pokazać brak słabości oczy przytaknął i skinieniem jednym przytaknął.

- Do takiego przeznaczenia mogę cię wyposażyć.

Również wampir z szacunkiem skinął głową. Jeszcze chwilę nieodgadnienie czytał oczy swego rozmówcy, po czym raptownie się cofnął, odwrócił i szybkim krokiem idąc przez mur przeszedł i się oddalił.

Pogrobiec

Wysoki księżyć ledwie oświetlał samotny kurhan, ozdobiony jak koroną kamiennym statkiem u szczytu, tak wokół gęsto zarośnięty dzikim, nie zagajnikowanym lasem, że ledwie było go widać, jak i trudno by podejść.



Ledwie postrzegając wzgórze, Pogrobiec wpatrywał się w nie ze skupieniem, jakiego nie było dane ujrzeć nikomu przez ostatnie noce. Z daleka jeszcze widząc swoimi krwistoczerwonymi ni to oczyma ni to ślepiami podszedł powoli, z trudem, do pobliskiego drzewa, delikatnie dłoń na nie kładąc i się na nim lekko opierając.

Gdyby jak śmiertelny dechu jeszcze potrzebował, dyszałby z wysiłku z każdym poczynionym krokiem. Dłoń przyciśnięta do na oścież rozprutej, wolnokrwawiącej szyi pokryta już była zakrzepłymi broczynami, karmin prawie czernią się zdawał na kredowobladej skórze umarłego. Czas najdłuższy grobowi się przypatrywał, po czym wydał westchnienie jak wzbierający sztorm.

Zataczając się i z trudem o własnych siłach idąc, co kilka kroków przystając by z rozpędu równowagi nie stracić, krokiem pomiędzy mężem dumnym a umierającym i na sznurkach kukłą dyndającą dopiął swego i do zbocza kurhanu dotarł, gdzie kolanami i dłoniami na zbocze opadł.

Nie zwlekając, wampir sękatymi palcami począł wspinać się, napędzany jakąś inną siłą, na przełomie pragnienia i wycieńcenia, od ran i nie tylko, sen wcześniej przerwany mając. Dotarł był do szczytu samego wzgórza, ręce z trudem wyciągając ku jednemu kamieni, obrys kamiennego statku czyniących, i resztką tak swojej wielkiej siły jak i pozostałęj mu determinacji, jak i również pociągu jak sił mu do wspinaczki dodał - podciągnął się na monolicie, zawisając rękoma i brodą na nim, oczy z wysiłku przymykając.

Trwał tak sam, jak kamień, czas nieznany.

Jedną ręką wreszcie przestał o kamieniu trwać, i rozpasawszy się wiązanie tuniki zniweczył, i powoli, drżąc prawie z wysiłku, wpierw rękawem z wolnej kończyny, potem zmieniając oparcie drugiej był tunikę niedbale zrzucił ze swojej postaci. Opadł przy kamieniu odwracając się, i plecami o wcale nie zimniejszą powierzchnię się opierając, pozbył również obuwia i nogawic, które dołączyły do giezła na zboczu.

Nie dbał był czy ktoś na bezczeście go odnajdzie, wiedząc też pomimo swej desperacji i skraju wytrzymałości, gdzieś głęboko w swym rozumowaniu, że nikt lupinów atakiem zastraszony i przygotowaniami jarla zajęty nie będzie krążył po niezagajnikowanej części nieczyszczonego lasu i do antycznego grobu przez knieję przedzierać się nie będzie.

Wreszcie nagi znów począł pełznąć, pomiędzy dwa kamienie na którym rękoma się podparł i pomagając sobie jak ranione zwierzę nie w pełni władnymi tylnymi kończynami, bokiem był na drugą ich stronę się przewlekł.

Dotarł.

Jakby ożywiony, jakby pożywiony wyczuwając grobową ziemię pod palcami i martwowę głębiej pod nią, przeprawił się w czworaka na sam środek grobu, i jął dłoniami żwawo, palcami sękatymi jak by je miały naturalnie pazury wieńczyć, kurhan kogoś uczczonego rozkopywać.

Opór zmarzniętej ziemi pod palcami. Zamarznięte robactwo. Grudki ziemi i kamienie i śnieg. Rycie w glebie aż paznokcie jego czernią zaszły. Wtem dłoń jego natrafiła na coś, palec dotknął czegoś zasuszonego.

Otworzył oczy.

Przed sobą miał kościaną dłoń umarłego wojownika, z drugą na piersi złożoną, a w dłoni tej dzierżył miecz, którego ostrze zagięte biciem płatnerskiego młota ku sobie było.
Śmierć wojownika i duszy jego wyprawienie w tamten świat, kosztem wszelkim, na wszelki wypadek. Dusza w broni zatknięta. Metalowym smoku, stalowym oroborosie.

Volund na kolanach spoczywający wyprostował się i spojrzenie oczu uniósł ku wysokiemu księżycowi, a ten bladym światłem obmył jego bladą twarz na szczycie wzgórza umarłych.

I wówczas w wydrążonej nagimi palcami niecce pod klęczącym rozwarła się szczelina w ziemi i nie odrywając wzroku od księżyca, umarły dołączył do umarłych na jedną noc, by w śnie podobnym do snu śmierci pogrążyć się.
I ostatnia niknąca - twarz - wyrażała ulgę.
 
__________________
Nikt nie traktuje mnie poważnie!

Ostatnio edytowane przez -2- : 24-06-2016 o 19:34.
-2- jest offline