Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-06-2016, 02:05   #13
Zombianna
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Imię… jej imię zawisło w powietrzu, całkiem blisko. Zbyt blisko, zbyt głośno. Zupełnie jakby ktoś krzyczał wewnątrz jej głowy, uderzając słowami o zmaltretowane szare komórki, zmienione wysokim napięciem w jajecznicę. Drżące szczęki zacisnęły się z całej siły. No tak… miała na imię Lauren, ale co z tego? Rzecz oczywista, skąd to zdenerwowanie? Czemu nie mogli jej zostawić w spokoju, pozwalając ponownie osunąć się w błogą ciemność nieświadomości? A może już nie żyła, a za cała gamę grzechów wylądowała w Czyśćcu, gdzie przez wieczność będzie dręczona ślepotą oraz cierpieniem, pożerającym ciało komórka po komórce?
Bolało ją wszystko - od czubka głowy po końce palców u stóp. Do tego brak wzroku… czy porażenie objęło oczy? Wyładowanie elektryczne uszkodziło rdzeń kręgowy i delikatne przecież połączenia nerwów? Myśl, że już nigdy nie zobaczy nic prócz czerni dokładała do ogólnej puli ból prawie fizyczny. Irlandce chciało się wyć ze złości, zżymała się na własną lekkomyślność, lecz było już po fakcie. Teraz pozostawało dostosować do nowej sytuacji.
Na spokojnie, po kolei. Wpierw najważniejsze fakty: wciąż żyła, ktoś znajdował się tuż obok. Wydawało się jej, że rozpoznaje głos, jednak rozkojarzenie nie pozwalało dopasować tembru do twarzy. Ktokolwiek wyciągnął nieprzytomną kobietę na w miarę bezpieczny teren, uratował parchate, zgorzkniałe i puste życie.
MacReswell zaciągnęła u tego kogoś monstrualnie wielki dług.
- C… ciszej… oczy? - zdołała wyrzęzić, próbując jednocześnie odsunąć głowę od źródła hałasu. Dłonie z oporem podjęły wędrówkę do twarzy, serce ledwo dawało radę pompować wściekle buzującą krew. Co zastanie w miejscu oczu? Czy wciąż ma skórę na głowie?
I włosy... choć tych najmniej żałowała. Pieprzony Thompson, oby nie czekał na nią.
Zawiodła go - ta myśl również nie należała do przyjemnych. Popalonym ciałem wstrząsnął tłumiony szloch. Zawiodła, do jasnej cholery. Znów kogoś zawiodła.
- Fatima - usłyszała, wbrew życzeniu, głośniej niż własne imię. - Nie ruszaj się, spokojnie - tym razem słowa były wypowiedziane cichszym głosem. Na czole poczuła dotyk dłoni, druga zaś dotknęła jej lewego nadgarstka. - Napędziłaś mi stracha, Lauren. Co ci strzeliło do głowy…
- Na to przyjdzie czas później - kolejny głos, ten sam który słyszała jakiś czas wcześniej, należący do kobiety. Był cichy, troskliwy i ciepły.
- Zamiast jej jęczeć do ucha lepiej podnieś jej głowę - padł rozkaz wydany, tym razem, stanowczym głosem. Rozkaz, który zaraz wykonano, nad wyraz delikatnie i z troską. Do warg przyłożono jej coś chłodnego, a po chwili poczuła dotyk chłodniejszego płynu, który uparcie próbował dostać się do spierzchniętych ust.
- Pij powoli, małymi łyczkami - instrukcje były jasne i klarowne, a nacisk na wargach stanowczy, nie pozwalający na sprzeciw. Kimkolwiek była nieznajoma, miała wprawę w radzeniu sobie z niekoniecznie chętnymi do wypełniania jej poleceń obiektami.
Nie pozostawało nic innego, jak tylko posłusznie przełykać i mieć nadzieję, że wilgoć płynu choć trochę ulży opuchniętemu gardłu. Technik nie kojarzyła żadnej Fatimy, więc skąd ona znała ją? Może pielęgniarka? Kolejne pytanie na które Irlandka powinna zdobyć odpowiedź.
- Oczy. Co z nimi? - powtórzyła, odpychając nieznacznie naczynko. Jeśli miast gałek zostały dwie ziejące ciemnym szkarłatem jamy, przynajmniej nie będzie trzeba tego widoku nigdy oglądać. Wbrew powadze sytuacji parsknęła przez nos, gdy mózg rozpoczął otaczać się kokonem z cynizmu wymieszanego z sarkazmem - najlepszym pancerzem wobec brudnej, nieprzyjaznej rzeczywistości. Dzięki niemu większość koszmarów odbijała się od twardej powierzchni, nie docierając do miękkiej duszy, skrytej bezpiecznie wewnątrz.
- G-gdzie jestem? Która godzina? Thomps… Jezu Chryste, ile byłam nieprzytomna? - wycharczała napastliwie litanię pytań, próbując złapać swoją opiekunkę za… cokolwiek.
- Uspokój się, nie pomagasz - zganiła ją, cofając naczynie, a następnie delikatnie próbując uwolnić się z uścisku dłoni. - Z oczami wszystko w porządku. Podrażnione, nic więcej. Na wszelki wypadek założyłam ci opaskę, gdy dojdziesz nieco do siebie zdejmiemy ją i zobaczymy jakie szkody zostały wyrządzone.
- Miałaś cholerne szczęście - dodał męski głos. - Gdybyśmy nie znaleźli cię w porę skończyłabyś jako przystawka. Coś ty tam w ogóle robiła, do cholery?
- Może tak zejdziesz na dół i go zawołasz? - Głos Fatimy zdradzał niezadowolenie z zachowania mężczyzny. Miał także w sobie wyraźnie brzmiące nuty nakazu, które zadziałały na mężczyznę od razu.
- Zaraz wrócę - odburknął, a Lauren mogła usłyszeć jego oddalające się kroki.
- Jesteś w domu Thompsona - usłyszała odpowiedź na swoje pytanie. - Razem z Andersonem przywieźli cię tu nieco ponad godzinę temu.
Nazwisko coś jej mówiło, jednak skojarzenie go z twarzą zajęło chwilę.
Lars Anderson, najlepszy kumpel Andrew. Widziała go parę razy, jednak nie miała okazji zawrzeć bliższej znajomości. Z tego co pamięć jej podsuwała był żołnierzem, jednak nie wiedziała w jakiej jednostce.
“Teraz się dopiero zacznie” - pomyślała z przekąsem, gdy padło pytanie o cel wizyty w zamkniętej strefie. Zachodziła w głowę jak łatwo, prosto i zwięźle wytłumaczyć próbę z drzwiami, chęć włamania się do magazynów, a także wywołanie spięcia w sieci elektrycznej budynku. Przez niecałą godzinę nabroiła więcej, niż przez ostatnie pół roku… tylko czemu nie czuła żadnych wyrzutów sumienia? Zamiast tego na zamkniętych powiekach wyobraźnia malowała widokówki porąbanych zwłok dwójki ludzki, których zabiła przy schodach - ich wykrzywione szałem głodu twarze… oraz te dzikie oczy bestii. Wzdrygnęła się, ręce posłusznie wylądowały złożone na brzuchu. Pod plecami i pośladkami wyczuwała coś miękkiego. Kanapa, łóżko? Dopiero zaczynało do niej docierać w jakiej pozycji się znajduje i przede wszystkim gdzie.
Dom Thompsona - czyż nie tu właśnie miała się dostać? Gorzej wyglądała sama podróż. Na pewno przysporzyła reszcie masy trudów. Mimo tego wyciągnęli ją, zawlekli do punktu docelowego, dodatkowo zajmując się, składając do kupy. Skoro tu przebywali, znaczy Andrew również się udało.
Znów się wzdrygnęła, po kręgosłupie przeszedł lodowaty dreszcz. Wbrew zdrowemu rozsądkowi bała się spotkania z nim. Nie wiedziała czemu, to było irracjonalne. Część świadomości chciała zerwać się, uciekając najdalej jak to możliwe. Na miejscu osadziło technik obolałe ciało, wciąż szarpane niekontrolowanymi skurczami.
Do tego ten cały Anderson, wyraźnie niezadowolony z całej sytuacji. Czy to on ją wyniósł?
- Dziękuję - powiedziała szczerze, opierając potylicę o poduszkę. Chyba poduszkę. A może zrolowany koc? - Jestem waszą dłużniczką. Przepraszam… nie chciałam wam robić problemów. Z Thompsonem i jego synem wszystko ok?
- Nie ty sprawiasz kłopoty - odpowiedziała jej Fatima, wyraźnie rozbawiona. - Obaj mają się dobrze, jednak nie możemy tu zostać. Andrew z Larsem zabezpieczyli dom, jednak to nie wystarczy. Gdy tylko dojdziesz nieco do siebie zamierzają wyjechać poza granice Londynu.
Fakty padały wypowiadane spokojnym głosem. Zupełnie jakby kobieta nie przejmowała się szczególnie chaosem, który panował w mieście.
- Zobaczmy co z tymi oczami - zadecydowała po chwili, ostrożnie dotykając twarzy Lauren i zsuwając z niej opaskę. - Otwieraj je powoli - doradziła. - Gdy pojawi się ostry ból, zamknij z powrotem. Zasłoniłam okna żeby słońce nie sprawiało ci dodatkowego bólu.
- Co z nią? - zabrzmiało nagłe pytanie, zanim Fatima zdołała dodać coś więcej.
- Przeżyje - padła odpowiedź kobiety. - Nie wiem jednak kiedy będzie gotowa do drogi. Najpierw musimy sprawdzić jej oczy.
- Lauren? Jak się czujesz? - Troska w głosie Andrew była niemalże agresywna, wdzierając się przez uszy do myśli. Nie musiała go widzieć by wiedzieć, że jest zdenerwowany i zaniepokojony. Oba te uczucia bez wątpienia miały swoje podstawy w niej.
Opóźniała ich, przez co stwarzała zagrożenie dla całej grupy. Siedzenie na dupie w panującym na ulicach koszmarze równało się rychłemu zgonowi, a nie chcieli umierać. Nikt normalny nie chciał. Zajmowali się nią przez wzgląd na przynależność do jednej organizacji, mundurowej w tym przypadku. Ale Lauren nie była nigdy gliną, ledwie technikiem i tyle - cywilem, dodatkowo niezbyt długo mieszkającym w Anglii. Nie starała się utrzymywać dobrych relacji z nikim, stroniła od ludzi i odmawiała większości zaproszeń do barów lub imprez okolicznościowych.
Gorycz wezbrała w jej ustach i musiała zacisnąć mocno dłonie, by nie rozpłakać się ze złości i bezradności. I poczucia winy. Jeśli ktoś z grupy ratunkowej zginie, nigdy sobie tego nie wybaczy. Jeśli coś stanie się Thompsonowi lub jego synowi - tego nie daruje sobie przede wszystkim.
- Przeżyję - powtórzyła za Fatimą, trochę oschlej niż zamierzała. Pokazanie słabości odpadało. Wzięła głęboki oddech i wstrzymawszy go w płucach, otworzyła oczy.
Usłyszała westchnienie ulgi, które bez wątpienia musiało należeć do Andrew.
- Mówiłem ci przecież, że wszystko z nią w porządku - dotarł do Laury głos Andersona, jednak jej uwaga była obecnie skupiona na czymś innym.
Otworzenie oczu zaowocowało bólem. Nie był on jednak tak ostry, żeby się go nie dało wytrzymać. Obraz był zamazany, rozdwajał się i niechętnie wracał do jednolitej formy. Była jednak w stanie stwierdzić że wpatruje się w sufit. Czarny sufit, ozdobiony białą lampą, należało dodać. Gdy odwróciła głowę w bok, miała okazję dostrzec więcej szczegółów wystroju pokoju.
Chociaż wszystkie wciąż były niewyraźne, to jednak była w stanie stwierdzić, że znajduje się w głównej sypialni. Biorąc zaś pod uwagę jej wygląd, nie trudno było się domyślić iż jest to raczej męskie królestwo, pozbawione wyraźnych śladów kobiecej ręki.
Oprócz obu mężczyzn, których znała, w pomieszczeniu znajdowała się także kobieta.
Zarówno strój jaki miała na sobie, jak i twarz sama w sobie, wskazywały na wschodnie pochodzenie. To ona przerwała cisze, która na chwilę zapadła.
- I jak? Bolą? Jak wizja? Jesteś w stanie dostrzec kolory, kształty, detale? - Dopytywała, sięgając po leżącą na stojącej przy łóżku szafce, małą latarkę.
Niebiesko-włosa głowa pokiwała na potwierdzenie, choć aby skupić spojrzenie na jednym celu, jej właścicielka musiała intensywnie mrugać. Gdy tego nie robiła, spojówki momentalnie poczynały piec jak wszyscy diabli. Przydałyby się krople do oczu, lub chociaż zimny okład, lecz aby dostać podobne środku, musiałaby przyznać się, że coś nie gra. Zmrużyła więc powieki i przybierając pogodną minę, rozłożyła się wygodniej na łóżku. Przekaz był prosty: wszystko gra, nic mi nie jest, nie ma się co martwić. Lepiej zajmijcie się sobą. Wstania na równe nogi jednak Lauren ryzykować nie zamierzała. Wirujący w głowie obraz przyprawiał o mdłości nawet, gdy leżała nieruchomo. Co działoby się w pionie wolała nie myśleć.
- Widzę martwych ludzi - Nachyliła się nad Arabką i konfidencjonalnym szeptem wymruczała pierwsze skojarzenie, które przyszło jej do łba. Pasowało jak pięść do nosa, lecz nie umiała się powstrzymać od odrobiny czarnego humoru.
Podświadomie lub nie odwracała swoją uwagę od Thompsona, ale ignorować go w nieskończoność… cóż. Za dużo mu zawdzięczała, prawdopodobnie to on wyciągnął ją z komisariatu.
On albo Anderson - wybór między złem, a gorszym złem. Tego drugiego kojarzyła raptem przelotnie z widzenia. Był dla niej twarzą w mundurze wojskowym. Diablo przystojną, przez co jeszcze niebezpieczniejszą. Niepożądaną. Dług wdzięczności u kogoś, kogo znała mało lub wcale ciążył na sercu, przyprawiając o ból brzucha. Jak niby miała się im odwdzięczyć, gdy ulice spłynęły krwią, a upiorny korowód ożywionych trupów powoli przejmował panowanie nad miastem? Pomóc przetrwać, ułatwić ucieczkę. Pilnować pleców, albo przyjąć cios. Jakże MacReswell nienawidziła mieć długów… ale to problem na później.
Wypadało skupić się na teraźniejszości, ewentualnie najbliższej przyszłości. I tak zapewne los zniweczy wszelkie plany, także układanie czegokolwiek długoterminowego mijało się z celem. Szkoda czasu i energii, które da sie wykorzystać bardziej produktywnie.
Naraz zachichotała pod nosem, by uderzenie serca rechotać jak wariatka. Odchyliła kark do tyłu, wbijając potylicę w poduszkę. Zacisnęła zęby aby zachować ciszę, jednak było to ponad jej siły. W końcu przycisnęła dłoń do ust, w ten sposób tłumiąc częściowo hałas.
No proszę, proszę - wylądowała w łóżku Thompsona… kto by się spodziewał. Snując się po korytarzach posterunku nie raz i nie dwa słyszała jak funkcjonariuszki rzucały komentarze o jego aparycji, często dość niewybredne. Nikt by nie uwierzył, że Lauren zawędrowała aż tutaj. Na pewno nikt, kto ją znał.
- Wracam do normy, dzięki. Moje ubezpieczenie obejmowało lekarskie wizyty domowe, no nie? - dorzuciła już konkretniej gdy się uspokoiła, mrugając przy okazji do siedzącej obok kobiety, kolorowej niczym rajski ptak. Cała gama barw tęczy stanowiła kiepski kamuflaż, jeśli przyjdzie Fatimie przekradać się wśród zarażonych, nie do końca martwych ludzi. Choć z Thompsonem i Andresonem, o ile udało się im zdobyć broń, może to nie być konieczne. Życzyła jej tego z całego serca.
W końcu parsknęła po raz ostatni, przenosząc wzrok na gospodarza. Wystarczyło krótkie spojrzenie, by w żołądku wyrosła lodowa kula, a krtań ścisnęła niewidzialna ręka.
Odchrząknęła i przełknąwszy ślinę, przywołała cień uśmiechu na bladą twarz. Nim zdążyła cokolwiek przemyśleć, wyrzuciła z siebie na jednym wydechu potok słów.
- Cieszę się, że udało ci się tutaj dotrzeć w jednym kawałku i na czas. Wybacz, nie słyszałam wcześniej o bhp i… i nie wiem któremu z was jestem winna podziękowania. Zapewne obu - zamilkła na moment potrzebny do opanowania chlapiącego języka. Gdy ponownie się odezwała, mówiła już spokojnie, bez zbędnych emocji oraz pośpiechu - Miałam na plecach plecak. W środku były leki i trochę zapasów ze stołówki. Jeżeli go macie - jest wasz, bierzcie całość. Ogarnę się do końca, przemyję twarz i spadam. Nie będę was niepokoić dłużej, niż to konieczne. Która godzina? - naraz obróciła się w stronę okna. Ciężki, szczelnie zasunięte zasłony nie pozwalały zorientować się co do pory dnia, bądź nocy.
- Nigdzie nie spadasz - oznajmił stanowczym głosem Thompson, zanim ktokolwiek z pozostałych zdążył zabrać głos. - Ruszymy całą grupą.
- Może lepiej gdyby…
- Nie - Andrew nie pozwolił dokończyć Andersonowi. - Jedzie z nami, jak tylko dojdzie do siebie wystarczająco żeby usiedzieć na motorze. Mamy jeszcze trochę czasu zanim dotrą i tutaj więc lepiej poświęć go na odpoczynek, Lauren.
To powiedziawszy odwrócił się i wyszedł z sypialni.
- Nerwus się cholerny z niego zrobił - Lars pokręcił głową, po czym spojrzał na Irlandkę, jakby to była jej wina, że nie jest w stanie przegadać przyjacielowi do rozumu.
- Ma rację - na pomoc Thompsonowi przyszła Fatima. - Nie powinnaś teraz być sama. Razem mamy większe szanse, a sama niewiele zdołasz zdziałać. Taka jest prawda, mimo że brzmi dość brutalnie. - Łagodny uśmiech zagościł na jej twarzy. - I nie musisz dziękować, w takich czasach trzeba sobie nawzajem pomagać. Pójdę sprawdzić co z Milo - dorzuciła, poklepując Lauren przyjaźnie po ręce i ruszając w stronę drzwi.
- Daj znać jak reszta wróci - poprosił Lars, nad wyraz uprzejmie, a gdy skinęła głową na zgodę, podszedł do okna i uchylił nieco kotary, pozwalając by snop słonecznego światła wkradł się do pogrążonego w mroku pokoju.
- Jest 9:36 - odpowiedział na jej ostatnie pytanie, zerkając przy tym na zegarek zdobiący jego nadgarstek. - Przed południem musimy ruszyć więc lepiej posłuchaj tego narwańca i odpoczywaj.
Odczekawszy aż kroki na korytarzu umilkną, MacReswell zaryzykowała zmianę pozycji. Wpierw powoli spuściła nogi na ziemię, odczekała aż minie fala zawrotów głowy, po czym uniosła tułów do pozycji siedzącej, co przypłaciła kolejną porcją nudności. Oddychała szybko, płytko, zaciskając kurczowo dłonie na chłodnym prześcieradle. Oczu jednak nie zamykała, nieprzygotowana na helikopter w jaki zmieni się jej głowa kiedy tylko opadną powieki. Gliniarz się mylił, jego kumpel miał stuprocentową rację.
Nie powinna z nimi jechać… jednak reakcja tego pierwszego jasno wskazywała, że wszelkie próby oporu zakończą się użyciem środków przymusu bezpośredniego. Co on się tak uparł na niesienie pomocy i opiekę? Chciał mieć dłużnika przy sobie, aby w odpowiednim momencie upomnieć się o zadośćuczynienie?
Trzymanie się w kupie brzmiało rozsądnie, tylko co naprawdę chodziło mu po głowie - wiedział tylko on.
Dyskusje i stawianie na swoim… jasne. Andrew wyglądał na zdeterminowanego, aby wyciągnąć z miasta każdego, dla kogo ratunek był jeszcze możliwy. Musiała mu zaufać… chociaż spróbować.
Ewentualnie uciec. Wydostanie się przez okno stanowiło angielską metodę ulatniania się z imprez wszelkiej maści. Niech tylko wizja wróci do normy… im szybciej, tym lepiej.
- Dwie i pół godziny - wymamrotała, chwytając stojącą przy łóżku szafę i wykorzystując ją jako podparcie, stanęła chwiejnie na nogi. Tak… do normalności poruszania jeszcze sporo brakowało. Zmieniła więc temat, spychając ponure rozmyślania na dalszy plan - Wiadomo coś, cokolwiek? Jaki zasięg ma ta… infekcja: tylko u nas, czy w całym kraju… albo dalej? Puścili jakikolwiek komunikat w radio albo TV? Co z wojskiem i Internetem? Który z was mnie znalazł? - przy ostatnim pytaniu skupiła uwagę na Andresonie, posyłając mu spojrzenie spode łba.
Ten zaś wpierw westchnął, jakby odpowiadanie na jej pytania było ostatnią z rzeczy, na które miał obecnie ochotę. Mogło tak być faktycznie, a mogła to być tylko poza. Lauren znała go niestety, lub też na szczęście, zbyt krótko by stwierdzić jednoznacznie. O ile w ogóle można tu było mówić o jakiejkolwiek znajomości.
- Wieści zaczęły pojawiać się jakąś godzinę temu - odpowiedział w końcu, używając ściany jako podpórki dla swoich pleców. - Póki co tylko Londyn jest atakowany, jednak wirus roznosi się szybko. Oficjalne stanowisko jest takie, że pracują nad znalezieniem rozwiązania tego kryzysu, czyli że nikt nic nie wie i lecą standardową gadką o zachowaniu spokoju i nie opuszczaniu domów. Trochę więcej jest w necie, jednak ten odcięli tuż przed twoim ocknięciem się.
Przerwał i opuścił swoje miejsce pod ścianą, by ponownie skupić się na obserwowaniu świata za oknem.
- Wojsko i wszelkie służby zostały zmobilizowane. Dlatego między innymi razem z Andrew i resztą wynosimy się z miasta. Powinniśmy być już w drodze… - Urwał i pokręcił głową. Zdecydowanie nie był zadowolony z zaistniałej sytuacji i zwłoki w planach, która była spowodowana niedyspozycją Lauren.
- Razem - rzucił w końcu, przerywając nieprzyjemną cisze, która nastała po jego ostatnich słowach. - Masz szczęście mała. Gdybyś tam została dłużej nasz rycerz w srebrnej zbroi musiałby i wpakować kulkę w łeb. Teraz bądź tak miła i nie sprawiaj więcej problemów.
Wreszcie na nią spojrzał, jednak nie była w stanie dostrzec co się za tym spojrzeniem kryło. Sądząc po głosie, musiał być zły, a jednak jego usta układały się w uśmiech.
- Jestem z tych w czepku urodzonych - wyszczerzyła się bezczelnie, choć bardziej przypominało to grymas jakby miała go zamiar ugryźć. Przeszła rozbalansowanym krokiem parę metrów i z ulgą oparła pośladki o komodę. Momentalnie też spoważniała.
- Straciliście kogoś przeze mnie? - poruszyła najbardziej nurtującą od przebudzenia kwestię. Podświadomie wstrzymała oddech.
- Dwójkę - padła odpowiedź, poprzedzona chwilą milczenia, jakby zastanawiał się czy jej w ogóle udzielić. - Posterunek był dość oblegany gdy tam dotarliśmy. Thompson nie chciał jednak rezygnować. Jak się uprze to go nikt nie przegada, nie mówiąc już o dodatkowej zachęcie w postaci magazynu. Niezła robota, tak na marginesie.
Wyszczerzył się do niej, pokazując pełne uzębienie, a następnie roześmiał się, choć cicho.
- Jak cholera, w czepku urodzona. A… - Urwał i sięgnął do kieszeni. - To chyba twoje - po czym rzucił płaski, prostokątny przedmiot na łóżko. - Znaleźliśmy przy okazji. Niezły dobór. Pomógł nam cię zlokalizować.
Kobieta ze świstem wypuściła powietrze z płuc, zaciskając kurczowo palce na litej, drewnianej powierzchni w obawie, że zaraz się przewróci. Raz po raz odtwarzała ostatnie świadome minuty spędzone przed drzwiami magazynów i jeszcze wcześniej: na korytarzach, schodach, stołówce, gabinecie lekarskim, ba! Przed samym wejściem natknęli się na Morrisa co już znamionowało teren niesprzyjający zwiedzaniu. Stary Szkot stał tam podobny oczojebnej tablicy ogłoszeniowej, głoszącej “wejście do środka grozi czymś paskudniejszym, niż sankcje karne”. Zignorowali ostrzeżenie, zamiast obrócić się na piecie i odejść. Żałowała własnej lekkomyślności, przez która dwoje ludzi straciło życia, a większa grupa naraziła się na niebezpieczeństwo. Po cholerę ją ratowali?
- Masz rację, Anderson - wychrypiała, obracając twarz w stronę spoczywającego na pościeli telefonu. Jej telefonu. Dobrze, przyda się już wkrótce. - Powinniście ruszać jak tylko reszta wróci. Nie ma co kusić losu siedząc w jednym miejscu. Na razie jest tu spokojnie, ale nie wiadomo ile to potrwa. Im szybciej opuścicie miasto tym lepiej. Na waszym miejscu spróbowałabym przez port. Do łódki ciężej dotrzeć niż do samochodu czy motoru. Nie utknie w korku, na noc spokojnie da się ją kotwicą przytwierdzić do środka rzeki. Może te cholerstwa nie potrafią pływać, warto spróbować. A ja… - zamilkła na parę sekund potrzebnych, by przełknąć ślinę i rozetrzeć odrętwiałą twarz przedramieniem - Już wystarczająco wam napsułam krwi, jednak zanim odejdę potrzebuję ostatniej przysługi. - głos jej stwardniał, przestała też rzucać dookoła rozkojarzonym spojrzeniem. Mówiła sucho, konkretnie i bez zbędnych emocji. Ktoś przez nią zginął, stało się. Czasu już nie cofnie. Może za to działać prewencyjnie - Torba technika, dałam ją Thompsonowi. Ją też zabierzcie, nie wiadomo co sie wam może przydać. Chcę ze środka tylko trzy rzeczy - ponownie obróciła się w kierunku rozmówcy, skupiając się na jego oczach - Ciemnozielone materiałowe pudełko wielkości dwóch dłoni, drugie mniejsze i jaskrawoczerwone. Trzecia rzecz to cążki do drutu. W zielonym są wytrychy, w czerwonym piła strunowa. Puszkę ciekłego azotu zostawię. Jest idealny do szybkiego pokonywania mniej skomplikowanych zamków lub krat. Jeżeli zacznę grzebać w bambetlach zaczną się niewygodne pytania. Tobie nikt nie będzie patrzył na ręce. Więc jak, im szybciej to ogarniemy, tym szybciej się mnie pozbędziesz. Pasuje?
- Nic takiego nie mam w planach - odpowiedział, porzucając okno i ruszając w jej stronę. - Nie po to narażałem życie swoich ludzi i Thompsona, żebyś się teraz wymykała i znowu narażała. Trzymamy się razem, zrozumiano? - Przyklęknął na jedno kolano i złapał ją za podbródek. - Nigdzie sama nie idziesz. Nie mam zamiaru mieć cię na sumieniu. Nie mówiąc już o tym, że Andy by mi jaja urwał gdybym się na ten twój samobójczy pomysł zgodził. Z jakiegoś powodu uparł się żeby cię chronić, a jak on to i ja. Przykro mi mała ale taka jest sytuacja i lepiej się do niej szybko przyzwyczaj.
Patrzył jej prosto w oczy, zmuszając by nie odwróciła spojrzenia i by uzmysłowiła sobie, że tu nie było miejsca na żadne “ale” z jej strony.
Chciała odsunąć głowę, jednak uścisk, niby nieznaczny, utrzymywał ją w jednym miejscu. Nie pozwalał na ucieczkę ani teraz, zapowiadał też brak zgody na ucieczkę w przyszłości. Słowa tylko to potwierdzały… co za uparte bydle! Czemu zawsze każdy facet chciał decydować za nią, lejąc na prywatne plany czy założenia? Historia po raz nieskończenie nety zatoczyła koło, waląc Irlandkę na odlew z zardzewiałej szprychy prosto między niebieskie ślepia. Narósł w niej gniew, szczęki zacisnęły się ze zgrzytem, drgając niekontrolowanie. Mierzyła oponenta wściekłym spojrzeniem, w marzeniach sztyletując go raz za razem chłodem bijącym z czerni źrenic.
- Muszę wrócić do Pionier Point - wydobyła zza zaciśniętych zębów, chwytając przy okazji łapę Andersona za nadgarstek. Gest nic nieznaczący, sytuacji też nie poprawiał. Prócz samopoczucia. Nie dawała się stłamsić ot tak, bez choćby cienia sprzeciwu - Ktoś tam na mnie czeka… i dlatego muszę to zrobić sama. Nie będziecie się narażać, zwłaszcza że jest tu dzieciak Thompsona. Chrońcie go, ja się zajmę moją rodziną. Poza tym… spróbuj mnie powstrzymać przed ucieczką... - nagle cała złość zniknęła z pobladłego oblicza, zamieniając się w czarujący uśmiech - Związana stanę się jeszcze gorszym ciężarem. Ewentualnie… no właśnie, co? Zaaplikujesz mi środek uspokajający w postaci trzydziestu gram ołowiu prosto w potylicę? Nie po to narażałeś swoich ludzi - zakończyła pogodnie, wzruszając ramionami.
- Pójdę z tobą - odpowiedział, luzując uścisk jednak nie próbując oswobodzić nadgarstka. - Weźmiemy jeden z motorów, ustalimy miejsce spotkania z pozostałymi. Nie pozwolę ci wpakować się w to bagno samej. Centrum Ilfordu jest niemal całkiem zdominowane przez trupy. Nie zdołasz dotrzeć do wież.
Westchnął i pochylił głowę wyglądając na zmęczonego tymi słowno-decyzyjnymi zmaganiami.
- Nie możemy sobie pozwolić na utratę ludzi. Ty też się do nich zaliczasz, możesz za to podziękować Thompsonowi. Moim obowiązkiem jest dbać o wasze bezpieczeństwo i właśnie staram się to robić. Nie utrudnij mi tego, Lauren - podniósł ponownie głowę i obdarzył ją lekkim uśmiechem. - Andy cię lubi z jakiegoś powodu. Nie dowalaj mu zmartwień, niech się skupi na swojej robocie zamiast na myśleniu o tym, co tym co się z tobą dzieje. Pozbieraj się i jedziemy, skoro musisz, ale nie rób głupich numerów i nie uciekaj.
Niedorzeczność goniła niedorzeczność…
- Chyba doznałeś szoku pourazowego - prychnęła, postanawiając zacząć zrzędzenie od sprawy mniejszego kalibru. Odwrotnie do Larsa, zacisnęła mocniej palce, obejmując nadgarstek na podobieństwo obręczy z dygoczącego mięsa i kości. - On mnie nie lubi, nie jestem tu od lubienia. Nikomu nie daję, jak widzisz, powodów do tego żeby darzył mnie czymś takim. Pewnie sądzi, że sama sobie nie poradzę, więc trzeba się mną zajmować jak szczeniakiem… albo Daniel wymógł na nim jedną z jego durnych obietnic. “Zajmij się nią, jest nieprzystosowana do życia i wiecznie pakuje się w kłopoty. Pilnuj, coby sobie krzywdy nie zrobiła, potykając o własne nogi na prostej drodze.” - wymamrotała niechętnie. Wizja skrzywionej gęby najstarszego brata, wiecznie pochmurnej i tak poważnej aż oczy bolały od samego patrzenia, z miejsca nastawiała ją pesymistycznie do świata. - No ale cóż…
Powoli, niespiesznie, uniosła wolną dłoń, chwytając końcami palców zarośniętą brodę, wiszącą mniej więcej na poziomie jej własnej - Wybacz skarbie, masz tu całkiem spore przedszkole do pilnowania. Sam stwierdziłeś, że jesteś za nich odpowiedzialny. Robiłeś w wojsku, prawda? Coś mi się obiło o uszy, spokojnie… nie grzebałam w twoich aktach, ani nie wisiałam na parapecie po zewnętrznej stronie okien twojego mieszkania - wychyliła się do przodu, zbliżając twarz do jego twarzy. Patrzyła mu w oczy… a było w co patrzeć. Duże, wyraziste… z tym specyficznym, zawadiackim błyskiem… no i bladoniebieskie.
Skup się” - upomniała się w duchu. Szkoda wielka, że nie należało to do czynności prostych.
- Jadę po kota - dopowiedziała dobitnie, akcentując każde kolejne słowo czasowym zmrużeniem oczu - po dwa króliki, żółwia i złotą rybkę. To moja rodzina, daruj sobie komentarze. Zwierzęta są lepsze od ludzi. Zresztą… jeśli do nich nie dotrę umrą z głodu, wcześniej zjadając się wzajemnie jak… jak ci na ulicach. - głos stał się ochrypły, nieprzyjemny. Wzdrygnęła się, by dokończyć z rezygnacją - Wzięłam za nie odpowiedzialność, nie zgotuję im takiego losu. Możesz nie rozumieć, możesz się śmiać. Mam to gdzieś, tylko nie rób mi pod górkę, ok? Szybki rachunek strat i zysków. Przekalkuj co ci sie bardziej opłaca. Tobie, Thompsonowi, Fatimie, a także pozostałym… jakich perfum używasz? - zapytała nagle, powracając do prezentacji zębowej klawiatury.
Nie odwrócił wzroku, wbijając spojrzenie stalowych oczu w jej własne. Nie cofnął się też gdy zbliżyła twarz. Słuchał uważnie każdego słowa, jakie padło z jej ust. Raz tylko jego uwaga przesunęła się na jej usta, jednak zaraz wróciła na poprzednie miejsce.
- Armani Code - odpowiedział na jej ostatnie pytanie, także szczerząc zęby. - I nie wywiniesz się tak łatwo. Sprawa jest banalnie prosta. Jadę z tobą. Z taką ilością zwierząt nie poradzisz sobie sama więc daj już spokój i przestań utrudniać. Czas, który spędzamy na tej potyczce słownej można spożytkować w inny sposób - po raz kolejny jego wzrok ześlizgnął się nieco niżej. - Chociażby na to żebyś się odpowiednio dozbroiła, zjadła coś i zapoznała z resztą załogi o ile już wrócili - dodał, wznawiając obserwację jej oczu. - Pozwolisz że przedstawię ci swojego zastępcę, co? - Uniósł brew wyraźnie czekając na jej zgodę. Najwyraźniej wszelkie argumenty jakimi próbowała go przekonać Lauren, spłynęły po nim jak woda po kaczce.
Och tak, uparta była z niego bestia. I zawzięta… lub przykładem większości samców zlewał co Lauren mówi, puszczając co mniej wygodne kawałki mimo uszu.
- Przedstawić zastępcę? - udała że poważnie zastanawia się nad propozycją, w międzyczasie przesuwając palce z brody poprzez policzek, aż do ucha, za które założyła niesforny kosmyk ciemnych włosów - Będziesz musiał wstać… chyba, że umiesz rozpinać spodnie na siedząco.
Z gardła mężczyzny wydobył się pomruk, który bez wątpienia zawierał poparcie dla jej propozycji, jednak nie uległ jej od razu. Trzeba było przyznać, że trzymał się dzielnie, biorąc pod uwagę działania Lauren oraz to, że bez wątpienia kobieta się mu spodobała.
- Tak, zastępcę - potwierdził, niechętnie cofając nieco głowę. - Paw! Rusz no tu dupę - krzyknął, jednak nie na tyle głośno by technik poszły bębenki. Zaraz też ponownie skupił na niej uwagę.
- Jestem pewien, że jakoś sobie poradzę - odpowiedział jej. - Wątpię jednak czy mamy na to dość czasu biorąc pod uwagę że chcesz zgarnąć swoje zwierzaki i ujść z życiem.
Zanim zdążył dodać coś więcej, drzwi sypialni otworzyły się nieco szerzej. Wyglądając nieco niepewnie, stanął w nich kolejny członek owej dużej “rodziny” w skład której usilnie próbowano ją wcisnąć.
- Lauren, Paw - przedstawił go Lars, z wyraźnym rozbawieniem zarówno brzmiącym w głosie, jak i widocznym w oczach. - Paw, przywitaj się z Lauren.
Wystarczył jeden rzut oka, by MacReswell straciła zainteresowanie ludzkim towarzyszem i zwariowała na punkcie nowego gościa. Szybko zabrała ręce, wstając jednocześnie dość obcesowo. Zahaczyła udem o trzymaną wcześniej dłoń, lecz nie przejmowała się tym ni w ząb. Dotyk ciepłych palców na skórze wywołał dreszcz, utonął on jednak w obezwładniającej radości.
Zawsze chciała mieć psa.
- No cześć, uszanowanko. Chodź, nie bój się. Nie gryzę. Przywitasz się ze mną? - zrobiła dwa kroki w stronę drzwi i kucnęła aby móc wyciągnąć otwarte ręce do psiaka, kierując je wnętrzem do góry - Spójrz na siebie, co za przystojniak! I taki dzielny… pewnie wszystko na twojej głowie, no nie? Ktoś musi pilnować tu porządku - nawijała wesoło, a radosne błyski tańczyły ochoczo na dnie błękitnych oczu. Zamarła w bezruchu, czekając czy zwierzak zdecyduje się podejść. W tej chwili cały jej świat skurczył się do wielkości średnio wyrośniętej, czarno-białej kulki sierści.
Zwierzak przyglądał się jej z zaciekawieniem widocznym na pysku, a następnie spojrzał na swego pana. Ten musiał wykonać jakiś gest, który z racji pozycji jaką obecnie zajmowała Lauren, nie była w stanie dostrzec. Pies jednakże zareagował natychmiast, podchodząc do niej i ostrożnie trącając nosem jedną z wyciągniętych ku niemu dłoni. Następnie powąchał ją i dopiero po tym wstępnym zapoznaniu, poczłapał bliżej, wciskając się między dłonie kobiety. Ruchowi temu towarzyszyło wpierw nieśmiałe, jednak po chwili całkiem już zdecydowane machanie ogonem.
- Ostrzegam, że lubi korzystać z okazji i lizać po…
Jednak zanim owe ostrzeżenie zdołało zostać ukończone, Paw posunął się dalej na swej drodze ku nieznanemu sobie człowiekowi, a w następnej kolejności mokry język wylądował na kobiecej twarzy.
- Twarzy - dokończył poniewczasie Lars, a sądząc po brzmieniu jego głosu, musiał przy tym powstrzymywać śmiech. Bez wątpienia także znalazł się bliżej, stając za nią, jednak nie całkiem, a trochę z boku, po prawej.
Zaśmiała się, głowy jednak nie odsunęła. Zagłębiła palce w dwukolorowej sierści, mierzwiąc ją z pasją. Tak, psy były świetne. Ciepłe, wdzięczne, pełne życia i aż ociekające optymizmem - tym wszystkim, co przeganiało smutki dnia codziennego.
- Czemu się tak uwziąłeś na Thompsona? - wtuliła policzek w ciepłe futro, przymknęła powieki - Kwestionujesz jego decyzje z konkretnego powodu, czy tak dla sportu?
- Nie kwestionuję niczego - odpowiedział spokojnie, podchodząc bliżej i także dołączając do głaskania psa, jednak ograniczając się do grzbietu. - Delikatnie zmieniam plany, to wszystko. Nie mam też zamiaru marnować energii na pilnowanie cię 24 na dobę. Znacznie łatwiej jest dać ci to co chcesz zamiast się z tobą użerać. Zgadzam się jednak z Andrew, że powinnaś jechać z nami, stad moja decyzja ruszenia z tobą po twoje zwierzaki. Ty będziesz względnie zadowolona, on też z radości skakać nie będzie przynajmniej jednak jego życzenie się spełni. Trzeba umieć znajdywać pośrednie rozwiązania.
Mówił spokojnie, raz za razem przesuwając dłonią po sierści zwierzaka. Wreszcie przy ostatnich słowach poklepał psa dwa razy po grzbiecie i przeniósł uwagę na Lauren.
Krótkie, ostre włoski łaskotały przyjemnie skórę, zaś żar bijący od mniejszego ciała działał odprężająco. Otworzyła leniwie lewe oko, ale tylko do połowy. Zachciało się jej spać, najchętniej nigdzie by się nie ruszała, zamiast tego zwijając w kulkę tuż obok czworonoga. Lubiła tą pozycję, nie jedną noc spędziła w ten sposób, zawieszona między snem a jawą na podłodze w przedpokoju.
- Dać mi to, co chcę - wymruczała cicho, łowiąc nozdrzami zapach perfum. Pasowały do Andersona. - Podoba mi się taki układ. Dostanę więc wszystko, czego chcę? - dokończyła ospale, niby przypadkowo przechodząc z głaskania psa do drażnienia włosków na męskim przedramieniu.
- To w dużej mierze zależy co będziesz chciała - odparł przyglądając się jej cały czas, chociaż teraz na jego obliczu malowało się ciut więcej niż ciekawość. - Niektóre rzeczy nie są takie łatwe do dostania, jak inne. Na część trzeba sobie zasłużyć, inne z kolei mogą wpaść w twoje łapki gdy tylko powiesz, że masz na nie ochotę.
Było to zarazem ostrzeżenie i niewątpliwa propozycja, chociaż słowa Larsa mogły się tyczyć wielu spraw.
- Co ty nie powiesz - odparła rozbawiona, zniżając głos do nosowego pomruku. Zawroty głowy narosły od niedawnego porażenia… a może chodziło o zapach? Aby rozstrzygnąć tę sprawę, opuściła ramię, niechętnie odrywając je od Paw'a. Oparła wolną dłoń o dywan, dla lepszej stabilności. Wywalenie się w podobnej sytuacji odpadało, jeżeli sztuczka miała podziałać. Już nie obchodziło jej co robi, ani czy ma to sens. W ślad za ciekawską, lewą ręką, ruszyła równie ciekawska głowa. Podłapawszy spojrzenie rozmówcy, Irlandka poczęła sunąc końcem nosa po jego skórze. Zaczęła od śródręcza, kierując się ku nadgarstkowi i wyżej, aż doszła do łokcia. Wtedy też zmieniła powierzchnię badającą na policzek, nie przerywając niespiesznej wędrówki ku górze. Palce w tym czasie przespacerowały się po szerokim torsie, przechodząc na drugi bark i tam zaczęły muskać napięty kark, jeżdżąc od ucha do obojczyka i z powrotem.
- Dobrze, chcę czegoś - zrobiła rozmarzoną minę wyjątkowo zadowolonego kota, przed którym właśnie postawiono miskę pełną czekoladowego mleka.
Gdzieś pod niebieską kopułą zaskrzeczało zramolałe sumienie. Zwariowała, na litość boską, kompletnie padło jej na dekiel… ale co z tego? Podróży przerywać nie zamierzała. Aby wspinać się dalej, podsunęła się na kolanach o parę centymetrów i wychyliła tułów do przodu. Dobrze, że pozostała część gromadki wzajemnego pilnowania z Fatimą na czele zostawiła ich w chwilowym spokoju. Mimo tego MacReswell nasłuchiwała, czy za drzwiami nie rozlegną się nagle szybkie kroki. W końcu Anderson chciał zostać poinformowany o powrocie reszty bezzwłocznie.
- Czegoś… twardego niczym stal, krzepkiego i z trudem dającego sie objąć dłonią. Czegoś, co potrafi sprawić kobiecie nielichą przyjemność - wyprostowała się, lądując ustami tuż przy ustach Larsa. Zastygła w tej pozie na kilka sekund, po czym tchnęła prosto w rozchylone wargi - I najlepiej więcej niż sześciostrzałowego, dodatkowo z tłumikiem. Ci… zainfekowani reagują na hałas. - dokończyła z miną wyrażającą czystą niewinność.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline