Za progiem Kocura przeszedł kilka kroków, żeby mieć lepszy widok, i znów się zatrzymał. Przez chwilę spoglądał z namysłem w stronę sterczącej nad miasteczkiem siedziby
maga.
Dziwna budowla, choć - jeśli zważyć, kto w niej mieszkał - może i nie tak bardzo. Trochę jak z całym tym jego zniknięciem: gdyby przepadł bez śladu piekarz albo kowal,
Harl po prawdzie mocniej by się zdumiał. Ale w magowe sprawy dla własnego dobra nigdy specjalnie nie wnikał. W każdym razie nie bardziej, niż wymagał jego fach. Jak teraz.
-
Rusz się, Vince, trzeba powęszyć na miejscu - rzucił do
golema, kiedy uznał, że wypatrzył już wszystko, co było do wypatrzenia z placu przed karczmą. I zaraz, uświadomiwszy sobie, z kim ma do czynienia, dodał pośpiesznie:
-
Znaczy: chodź za mną. Golem drgnął i ruszył, ciężko stąpając przez błoto.
- Przyjął - dobyło się gdzieś z głębi jego cielska. Był masywny, bezkompromisowy, szedł jak czołg krasnoludzki - po wszystkim - i nie zadawał pytań… Czasem...
- Jak humor? Dopisuje? - zapytał. Ten, kto go tworzył, chciał, by
Vince był nieco człowieczy i od czasu do czasu
golem rzucał podobne pytanie. Odpowiedź nie miała większego znaczenia i tylko generowała następne. Lepiej więc było nic nie mówić.
Szli we dwóch wąską ścieżką na tyłach sklepików i Małego Jarmarku, aż doszli do domu
panienek Leroux. Te trzy krasnoludzice były jak trzy odmiany czasowników albo trzy stany skupienia… Przynajmniej jakoś tak niegdyś mówił o nich
Myken Odo. Cokolwiek mogło to znaczyć. Jedna z nich, najmłodsza
Paulette, właśnie zbierała porozrzucaną pierzynę z mokrej ziemi i ostro sarkała.
W powietrzu szeryfowe nozdrza wyczuły swąd spalonej sierści.
- Paulette - zagadnął prawie szarmancko i przystanął, przyglądając się dziewczynie, ale wprost o huk na razie nie spytał, żeby niczego nie sugerować. To była jedna z prawdziwych policyjnych zasad, z której przestrzegania był bardzo dumny. Zawsze, kiedy o tym pamiętał.
- A.. cholera.. Walnęło i mi ta cała pościel z okna rymsła tu... w błoto... - powiedziała kobieta, kończąc zbieranie. Dźwignęła ostatnią poduchę, walnęła w nią kilka razy, aż poszło pierze. -
A ty gdzie tak na spacery z tą cegłą? Sprawdź, co tak pierdzielnęło srogo... Znów u tego maga... - Wskazała palcem.
- A na późny wieczór, jak już się tam... wiesz... oporządzisz i tę swoją “dziewczynę” odstawisz, to zapraszamy na karciochy. No, i może jaką okowitę, hmm? Harl przygładził wąsiska i błysnął zębami.
- Ostatnia zimowa partia już nabrała mocy - wyznał nie bez dumy. -
Hartowana lodem. Wypadałoby sprawdzić, czy dobra, zanim Miłogost całą ode mnie wydębi i sam wychleje. Ale najpierw robota. Właśnie szedłem zobaczyć, co tam się stało. Tylko walnęło, nic więcej? - Wcześniej jakieś warkoty słyszałam... Jakby pies albo co. - Stąd ten smród - mruknął, marszcząc brwi.
- Coś przypiekło jakiegoś sierściucha… Sprawdzę to. - Bez ostentacji ściągnął z ramienia i wprawnie skontrolował bandolet.
- A wy na razie nie chodźcie do sąsiada w gości.
Dom
maga położony był na lekkim wzniesieniu. Stercząca, krzywa baszta była znana w całej okolicy i nawet utarło się, że “Basztą Maga” nazywano całe to miejsce. Każdy o wiele bardziej lubił ten dom za dnia… A jeszcze bardziej, gdy właściciel przebywał w środku i był żywy. Oznaczało to tyle, że bardzo rzadko ktokolwiek zbliżał się do tego miejsca.
Harl zdawał sobie sprawę, że nawet jeśli okolica była bezpieczna, to nieobecność
maga i teraz ten wybuch będzie jak woda na młyn dla różnych plotek, strachów i zabobonów. On tymczasem powinien ustalić, jak było naprawdę. Ogromne ślady glinianych stóp wszędzie wokół na pewno by w tym nie pomogły.
- Vince, zostań, gdzie stoisz.
Smród spalonej sierści był coraz silniejszy. Widać
krasnolud zbliżał się do celu. W świetle lampy olejowej dojrzał leżącego na ziemi psa. Właściwie jego tylną część. Zadnie nogi i ogon były w zasadzie całe. Przodu nie było, a rana wyglądała, jakby ktoś przeciął psinę na pół. Bardziej - przepalił.
Nikt do tej pory nie sprawdził domu, tak po prawdzie. Nie do końca było wiadomo, czy mag może zapadł w jakiś typowy dla tej profesji... sen wiosenny... Albo wyjechał... Albo co.
Wybuch zmieniał wszystko. W sumie nieważne było teraz, czy mag śpi, je czy jest w klozecie. Wybuch to poważna sprawa.
Gdy jednak
krasnolud wpatrzył się dokładnie w powietrze, to mógł dostrzec między sobą a domem maga delikatne drganie. Niewielkie drobinki jakiegoś magicznego ustrojstwa wibrowały w powietrzu, gotowe sfajczyć najtrwalszy metal. Dalej widział coś, co kiedyś było pierwszą częścią psa, tą zacniejszą, a przed nim chyba leżało coś podobnego do szkieletu kota. Teraz już można było wydedukować, co się tu wydarzyło...
Harl wyprostował się i gdy poświecił mocniej, snop światła odsłonił ludzkie, białe czaszki nieopodal.
Szeryf właśnie zdał sobie sprawę, że
rodzina Lortier - złodziejaszków i szabrowników, którzy byli utrapieniem Szuwarów - wcale nie wyniosła się na północ. Szkielety leżały tam okopcone, a jeden z nich miał protezę nogi - taką, jaką nosił
Théodore Lortier.
W sumie i tak nikt ich nie lubił.
Po oględzinach wrócił do
golema, popatrzył z dołu w przygaszone teraz, ogniste oczy. W porę powstrzymał się przed zapytaniem, co o tym wszystkim myśli. Pytanie
Vince'a o cokolwiek nie było dobrym pomysłem, a o takie rzeczy - szczególnie. Bywał jednak użyteczny na inne sposoby.
W pierwszym odruchu
Harl zamierzał posłać go po
Redgara Fresnela, który powinien pomóc w szukaniu śladów, i może jeszcze młodego
Trottiera, żeby obejrzał półtrupa. Potem uznał, że sam zdołał dowiedzieć się dosyć i nie warto ciągnąć ich pod siedzibę maga po ciemku. Zwłaszcza że najciekawsze i tak kryło się pewnie w środku. Tak czy inaczej musiał wrócić rano, obejrzeć wszystko w świetle dnia i zdecydować, co dalej. Wtedy będzie czas na konsultacje, jeśli zajdzie potrzeba.
- Zostań tu i pilnuj, żeby nikt nie wlazł na tę barierę - nakazał
golemowi. Różne rzeczy można im zarzucić, ale nocni stróże są z nich pierwszej klasy. Mimo to
Manhattan byłby rad, że trafiło się zaproszenie
siostrzyczek Leroux, nawet gdyby wszystkie trzy były irytujące jak środkowa. Wolał być na wszelki wypadek w pobliżu. No i nie co dzień można w ramach obowiązków poharatać z dziewuchami w karty przy kubku prawdziwej gorzałki.
Bez przesady rzecz jasna. Dla smaku, towarzystwa i z poszanowania tradycji. Stare najemnicze nawyki trudno wykorzenić, niektóre wręcz warto zachować. Ale za chlaniem bez opamiętania
szeryf Szuwar wcale nie tęsknił.